SAMA TREŚĆ: Underground out of Pitchfork

 

To nie marka Pitchfork napisała o polskim undergroundzie, to Polska napisała o undergroundzie marki Pitchfork.

* * *

Wiadomo, co było tematem numer jeden minionego miesiąca dla fanów polskiej muzyki alternatywnej. Oczywiście sławny już i przemaglowany na wszystkie strony artykuł "Underground out of Poland" niejakiej Jenn Pelly, opublikowany w serwisie Pitchfork, a potem poprawiony jeszcze tematyczną playlistą, wrzuconą w rzadziej odwiedzane pasmo "The Pitch" czyli rodzaj tamtejszego redakcyjnego bloga. Ileż znaków naprodukowali moi krajanie w reakcji na tę – w gruncie rzeczy – poszerzoną relację z Off Festivalu. Ileż było kontrowersji, emocji, wieszania psów na autorce i zarazem nieskrywanej dumy, podjarki, entuzjazmu – że oto "my Polaki doczekalimy się" wzmianki na tak prestiżowym, wpływowym, opiniotwórczym portalu, nazwanym swego czasu (i chyba słusznie) Biblią indie rocka. Dyskusjom facebookowym nie było końca – rodacy zdołali wygenerować pełen wachlarz nastrojów, od dramatycznie agresywnych przytyków, przez ostentacyjną ignorancję (a jednak warto ją zamanifestować...), po serdeczne podziękowania i wyrazy szacunku, że ktoś się nami w ogóle zainteresował. Do wyboru, do koloru.

Tak więc potoczny, luzacki język angielski polskich juzerów lał się w te dni w sieci strumieniami jak piwo podczas Oktoberfestu. Bo najwyraźniej na ten jeden moment poczuliśmy się pełną piersią częścią wielkiego świata. Wyróżnieni, wywołani do tablicy, z poczuciem przydzielonej przez jakiegoś bliżej niezdefiniowanego pana Boga legitymacji do zabrania głosu na międzynarodowym forum. Podobno w statystykach facebookowej (i zdaje się również ogólnointernetowej) aktywności Polacy jako naród ustępują tylko Amerykanom – i tu mieliśmy tego jawne potwierdzenie. Z czego to wynika? Nie mam pojęcia – powinni się raczej wypowiedzieć socjologowie. Tym niemniej całe wydarzenie oceniam generalnie pozytywnie i ciepło, bo uważam, że polska muzyka około-rozrywkowa rzeczywiście ma światu wiele do zaoferowania, a przez wiele dekad była zwyczajnie olewana przez zachodnie media (korzenie tego dystansu i sceptycznego nastawienia to materiał na osobny felieton). Może więc taka relacja coś w tej materii zmieni i już wkrótce w anglojęzycznych publikacjach doczekamy się regularnych doniesień z rozmaitych nadwiślańskich sal prób i festiwali? Tego bym sobie oczywiście – podobnie jak i zapewne Państwo – życzył.

Gdy emocje już opadły ("...jak po wielkiej bitwie kurz"), na marginesie całego zamieszania chciałbym jednak wtrącić od siebie drobną sugestię, która być może komuś popsuje humor, komuś innemu rzuci nowe światło na całą sprawę, a dla jeszcze innych czytelników będzie zwyczajnym marudzeniem i typowym zrzędzeniem zgreda, który "pamięta stare czasy". Mimo to decyduję się podzielić tą obserwacją – głównie dlatego, że w zalewie komentarzy dotyczących rzeczonego artykułu nie napotkałem nigdzie ani pół wzmianki nakierowanej pod tym konkretnie kątem. I nie będzie to ani narzekanie w kwestii doboru wymienionych artystów (choć mam innych faworytów w zakresie polskiej scenie muzycznej), ani prostowanie nieścisłości historycznych w kontekście kontrowersyjnego wątku wszechobecnych u nas Gwiazd Dawida i swastyk. Nie. Ja chciałem o czymś zupełnie z innej beczki. Otóż... (głęboki oddech dyskomfortu) ...drodzy moi, cholernie przykro mi przekłuwać wasz napompowany patriotyczną godnością balonik, ale niestety procentowy udział osoby o nazwisku Jenn Pelly w osiemnastoletniej już historii strony Pitchfork ulokowałbym na granicy błędu statystycznego. Ponieważ jej dorobek recenzencki opiewa jak dotąd na 18 pozycji, a co więcej rzekoma stylistyczna specjalizacja (metal) niespecjalnie pasuje do głównego nurtu zainteresowań serwisu (rock niezależny). Innymi słowy jej znaczenie dla obowiązującej dziś, pojmowanej całościowo "marki" Pitchforka "dąży do zera".

Tymon Tymański przyznał kiedyś, że jako młody nowofalowy rockman zafascynował się jazzem nie dla samego jazzu jako pewnej docelowej estetyki brzmienia, ekspresji i formy, ale z powodu nieodpartego magnetyzmu wielkich wizjonerów, osobowości, które ten jazz ukształtowały, zdefiniowały, a potem wywracały do góry nogami. Przyciągały go zatem swoją charyzmą postaci dużego formatu – Trane, Davis, Coleman, Monk i tak dalej – a nie "jazz sam w sobie", jeśli rozumiecie, o co mi idzie. Analogicznie i my, "weterani czytania Pitchforka", zakochaliśmy się hen wieki temu nie tyle w pewnej abstrakcyjnej idei serwisu precyzyjnie porządkującego światek indie-muzyki (choć i ta była kuszącą obietnicą). W znacznie większej mierze zakochaliśmy się bowiem w pisaniu uprawianym przez dające się wymienić z nazwiska, charakterne i charakterystyczne indywidualności z krwi i kości. Długo by o tym nawijać – teoretycznie mógłbym na przykład kiedyś wysmażyć wieloodcinkową "kronikę Pitchforka do roku 2005", gdyby ktoś w ogóle chciał to czytać (cóż, zakładam, że nie). Dość jednak powiedzieć, że na teksty takich kotów jak DiCrescenzo, Mitchum, LeMay, Leone, Cooper, Sirota, Ott czy sam założyciel i dziś pan prezes Schreiber czekało się z utęsknieniem całymi dniami. A kiedy już trafiały na stronę, demolowały wszelkie konwencje, zachwycały kreatywnym piórem, bawiły i/lub przejmowały do łez. Te recenzje się pamiętało, cytowało, drukowało i wieszało na ścianie. Były ważne.

Dziś Pitchfork to potężna biznesowa machina z kompletnie innej parafii. Zamiast zgranego (mniej lub bardziej) kolektywu ludzi, którzy spędzali ze sobą czas wolny, a potem nawiązywali do siebie w publikowanych tekstach, mamy firmę realizującą odgórne założony plan rynkowy i wykorzystującą do tego szerokie grono freelancerów, ekspertów w takiej czy innej muzycznej niszy. Tych ostatnich poza regularnie demonstrowanym profesjonalizmem, fanatycznym uwielbieniem dla Kanye Westa (żarcik) i ogólną, mimowolną sympatią dla indie-kanonu łączy prawdopodobnie niewiele. Sam zaś plan zakłada raczej wielopłaszczyznową promocję muzyki z punktu widzenia zapatrzonych w swoich idoli fanów, a nie – jak kiedyś – jej surową i rzeczową analizę z punktu widzenia wymagających krytyków. W sumie nie byłoby w tym nic złego, aczkolwiek niczym się ta zbieranina nie różni od kilkunastu innych całkiem prężnych serwisów ulokowanych w USA i na Wyspach. Może tylko jakością, bo Pitchfork przez niemal dwie dekady istnienia wyhodował sobie najpotężniejszą bazę odwiedzających, a skoro za to płacą reklamodawcy, to nietrudno im dziś przyciągnąć grono najlepszych warsztatowo i merytorycznie autorów. Ale na tym koniec. To bardziej platforma do komunikowania prywatnych wynurzeń, niż jakaś tuba jasno określonego środowiska, kręgu.

I w tym miejscu można zadać wiele niewygodnych pytań. Pierwsze z brzegu: jakiż to "Pitchfork" napisał o polskiej scenie? Bo było tego Pitchforka multum inkarnacji – a im dalej chronologicznie w las, tym przecież mniej Pitchforka w Pitchforku. Albo: czy wyżej wspomniani, legendarni krytycy, zasłużeni dla zbudowania wizerunku Pitchforka, również zachwycaliby się nagraniami formacji Dezerter? Osobiście szczerze wątpię – byłbym zaszokowany. Ci jak na razie bardziej są zajęci śmiałym werbalizowaniem wzajemnych animozji (vide trwająca już od wielu miesięcy, pasjonująca krucjata ideologiczna Chrisa Otta przeciwko obecnemu naczelnemu Pitchforka, Markowi Richardsonowi, udokumentowana gdzieś na krańcach internetu), niż sięganiem po dyskografię grupy Matery i Grabowskiego. Zresztą, o ironio, śledzenie na boku poczytań tych weteranów, powoli dobijających czterdziestki, wydaje mi się zajęciem znacznie ciekawszym, niż próba odnalezienia jakiejkolwiek własnej tożsamości u bieżących członków redakcji Pitchforka. Tak z ręką na sercu – ktoś naprawdę potrafiłby na podstawie jednego akapitu odróżnić pisaninę Iana Cohena, Ryana Dombala i Larry'ego Fitzmaurice'a? Kiedyś, z ich starszymi odpowiednikami, nie byłoby żadnego problemu. Profesjonalizm za cenę kolorytu, autorskiego tonu i narracyjnych eksperymentów? Nie, dziękuję. I nie mówię tego ze złej woli. Chciałbym, by moi dawni bohaterowie mieli teraz w Pitchforku godnych następców. Sęk w tym, że nie mają.

Od razu uprzedzam: nie drążę tego wątku dlatego, że mam coś do Jenn Pelly. Wręcz odwrotnie. Akcentuję to dlatego, że właśnie NIC nie mam do Jenn Pelly. Ja nie wiem, kto to jest – i to zdanie wcale nie ma charakteru wartościującego! Autorka owa jest dla mnie po prostu, póki co, postacią a-no-ni-mo-wą. Nie wiem, być może to wspaniała dziewczyna jest. Miła, inteligentna, serdeczna i na maksa utalentowana. Bardzo możliwe, nie wykluczam, bo czemu miałbym. Ale w dobie inflacji domorosłych recenzentów, felietonistów, blogerów i wszelkiej maści wannabe-writerów, człowiek musi dokonywać jakiejś selekcji. Trudno mi traktować z identyczną powagą sądy wygłaszane przez każdego. Tak się nie da, bo można zwariować. Recenzencki autorytet zdobywa się na podstawie dorobku, który zostaje w głowie i w sercu danego czytelnika. Z treści "Underground out of Poland" nie zostało we mnie nic. Z kolei playlista z polską muzyką wzbudziła we mnie lekkie politowanie. To tylko moje prywatne odczucia, każdy ma inne. Ale jak dotąd Jenn Pelly nie wsławiła się szczególnymi osiągnięciami w dziedzinie krytyki muzycznej, a literówki w rodzaju "Kawotice" (z jej Twittera) jej w tym nie pomagają. Co gorsza w czasach, gdy Pitchfork zdecydowaną większość omawianych wydawnictw ocenia pozytywnie, słowo pochwały pod adresem paru polskich bandów robi mniejsze wrażenie, niż pamiętne 7.0 dla longplaya formacji Skalpel w 2004 roku. W tamtej epoce redakcja Pitchforka wykorzystywała pełną skalę ocen. Po to była skala od 0 do 10, żeby dawali 2 jak im się coś bardzo nie podobało. Dziś skomplikowana sieć zależności marketingowych (nie chcę wprost mówić o "sprzedaniu się" i "korporacyjnym spisku", codziennie robią to za mnie inni, bardziej konfrontacyjnie usposobieni) na to nie pozwala.

Aczkolwiek parę dni temu dostrzegłem taką jaskółkę. Mam na myśli recenzję nowej epki Pixies. Choć na jakiś trend bym nie liczył, bo autor został już na Twitterze zarzucony pretensjami z cyklu "to nie jest obiektywna krytyka muzyczna" i podobnymi bzdurami. A co gorsza zdążył w międzyczasie kogośtam przeprosić. Ugiął się, znaczy. Szkoda. Ale to też temat na kolejną, długą dyskusję. Innym razem.
(T-Mobile Music, 2013)