TONY CONRAD

 

Four Violins (1964)

Pozostajemy jeszcze w NYC. Tydzień temu cały muzyczny internet zgodnie obchodził półwiecze "płyty z bananem na okładce", ale ciekaw jestem, ilu sympatyków tej kultowej grupy wie o szczególnej roli Conrada w jej wczesnej historii. Anthony nie tylko – wedle anegdoty – znalazł leżącą na ulicy książkę Michaela Leigh o sadomasochizmie i pokazał ją członkom VU, a oni od jej tytułu wzięli sobie nazwę. Jego duch unosi się też w takich niuansach, że na przykład wczesne próby John Cale archiwizował kamerą, którą dostał od Conrada.

On sam przez kilka dekad był niesłusznie marginalizowanym ogniwem w łańcuchu rozwojowym minimalizmu. Wiele lat temu miałem przyjemość zamienić o minimalizmie kilka słów z Maćkiem Cieślakiem i powiedział coś w stylu: "Reich jest OK, Glass już mniej, ale dla mnie słowo minimalizm wcale nie musi oznaczać tylko repetycji zapętlonych motywów – w młodości usłyszałem w audycji poświęconej muzyce współczesnej jednostajne, narastające buczenie, które mnie totalnie zahipnotyzowało i to był dopiero minimalizm". I chociaż sztandarowe dzieło zmarłego rok temu artysty, czyli "Four Violins" z 1964 roku, doczekało się wydania dopiero w 1996 roku, to do powyższej definicji pasuje jak ulał.

A tak o tym utworze pisałem w 2011 roku przy okazji artykułu wprowadzającego do zjawiska minimalizmu w serwisie T-Mobile Music: "Pół godziny rzężących, przeciągłych, stojących dźwięków czterech par elektrycznych skrzypiec. Właściwie jest to nieznacznie modyfikowany jeden akord, ale cała siła tkwi we właściwościach barwowych (z pomocą niewielkich środków powstaje rodzaj okrutnej, radykalnej ściany dźwięku) oraz we wspomnianym stroju 'just intonation'. Bez tego dziełka nie byłoby ani wariackich smyczkowych aranżacji Cale'a w The Velvet Underground, ani 'Metal Machine Music' Lou Reeda, ani wreszcie całej sceny drone/noise wyrastającej z dokonań Merzbowa".
(2016)