TERRE THAEMLITZ

 

Bardzo głęboko przeżyłem koncert fortepianowy Terre Thaemlitza, który odbył się 16 listopada 2012 roku w Muzeum Narodowym w ramach warszawskiego Plateaux Festival.

Był to występ ze wszech miar niepowtarzalny. Jeśli istnieją takie doznania, o których ciężko się opowiada, a każda próba ich zrelacjonowania nieuchronnie prowadzi do zubożenia wrażeń – to właśnie z czymś takim poobcowałem dwa tygodnie temu. A jednak spróbuję coś napisać, choć wciąż mam świadomość, że to trochę jak tłumaczenie żartu sytuacyjnego. Trzeba tam było "być z nami, robić to, żeby wiedzieć".

Zacznę od tego, że ja akurat zupełnie nie wiedziałem, czego spodziewać się po Thaemlitzu solo przy fortepianie. Artystę ceniłem dotąd głównie za wyjątkowo czułe i uduchowione podejście do uprawianej przezeń estetyki ambientalnego house'u, które zaprezentował między innymi na takich longplayach, jak "Routes Not Roots" (sygnowanym nazwą K-S.H.E) i zwłaszcza "Midtown 120 Blues" (wydanym pod pseudonimem DJ Sprinkles). Nie miałem pojęcia o albumie "Soulnessless", opublikowanym pół roku temu i kandydującym do miana jednej z najdziwniejszych płyt świata już na poziomie idei czy technicznych parametrów formatu. Nie miałem najmniejszego pojęcia o wykonawczych możliwościach Thaemlitza zasiadającego za klawiaturą. Nie wiedziałem, czy usłyszę serię coverów musicalowych evergreenów, czy może natchnioną improwizację Jarrettowską, czy wreszcie zabawę elektronicznie przetworzonym brzmieniem Steinwaya. Intuicyjnie przeczuwałem jakiś rodzaj prowokacji, ale w życiu nie wpadłbym na to, co Terre nam przedstawił. Oczywiście, gdybym zadał sobie trud sprawdzenia, na co idę, to doczytałbym, że muzyk wystawia ten teatrzyk w różnych krajach już od czterech lat. Ale czasem efekt zaskoczenia jest nie do przecenienia. I tak właśnie było ze mną tym razem.

Słowo "żart" padło wcześniej nieprzypadkowo, bo dla znacznej części zebranej w sali, kilkudziesięcioosobowej widowni odbiór koncertu rozpoczął się od żartów. Terre zszedł po schodach, przywitał się, nakreślił w paru zwięzłych zdaniach z czym będziemy mieć do czynienia, zaprosił do lektury artykułu wprowadzającego, który wyświetlano na ścianie w formie slajdów i rozpoczął wykonywanie utworu "Meditation on Wage Labor and the Death of the Album" (przetłumaczone przez organizatorów jako "Medytacje o pracy najemnej i śmierci albumu"). Intrygujący swoją drogą esej wtajemniczał w wielowarstwowy koncept dotyczący zawiłych zależności między obowiązującą nas kulturą empetrójek, a wyzyskiem wykonawców muzycznych przez korporacje bezprawnie dystrybuujące ich dzieła. Do rozważań tych zaprzągł Terre narzędzia z takich dziedzin jak ekonomia, socjologia, myśl polityczna, refleksja popkulturowa oraz sporo gorzkiego, choć subtelnie wyważonego humoru. "Meditation..." to nagranie, które w studyjnej wersji trwa aż 29 godzin, 40 minut i 31 sekund. Trudno więc było powstrzymać się od żartów o projekcie najdłuższej płyty świata, która trwa na ten przykład miesiąc i żeby zrecenzować ją w tygodniu premiery, należy podzielić odsłuch na trzydzieści osób, z których każda opisuje inny fragment materiału. Teoretycznie o lekceważący stosunek prosiła się sama kompozycja "Meditation...", składająca się właściwie z delikatnie uderzanych na przemian dwóch akordów, czasem nieznacznie modyfikowanych poprzez dodanie lub odjęcie pojedynczego dźwięku. Tu zamiast 29 godzin z hakiem, Terre miał zamiar plumkać tak przez około dwie godziny.

Nic więc dziwnego, że po około kwadransie publika zaczęła się wykruszać. Trudno mieć o to do kogokolwiek pretensje. Sam też wyszedłbym zniesmaczony tą otwarcie pretensjonalną, żywą instalacją dźwiękową, ale przyznam, że ponieważ mam niekrytą słabość do siódemek, to zwyczajnie wciągnęły mnie te dwa akordy na poziomie czysto współbrzmieniowym. I dlatego zostałem. Nie żałuję, bo mój udział jako słuchacza rozwijał się w miarę trwania utworu. Przez pierwsze pół godziny próbowałem wczuć się w odpowiedni nastrój. Później, zniecierpliwiony klimatem medytacji zacząłem mimowolnie oczekiwać jakiegoś rozwiązania, puenty, dalszego sensu. Zdaje się, że nie byłem w tej potrzebie odosobniony. Z sali wychodziło coraz więcej osób. Niektórzy wkrótce wracali, żeby zobaczyć, czy coś ich ominęło. Ci, którzy zostali, nerwowo prosili o ciszę. W pewnym momencie jakiś chłopiec, który najwyraźniej nie wiedział, jak się w tej niecodziennej sytuacji zachować, odebrał telefon i wypalił na głos: "siema, no jestem na koncercie Thaemlitza". To zdarzenie też pozostanie dla mnie integralnym elementem tamtego wieczoru. Było ono (dość groteskowym, owszem) świadectwem zmagań odbiorcy z dziwnymi warunkami, jakie podyktował nam Terre. Między innymi z wyżej wymienionych powodów gdzieś po pierwszej godzinie moja percepcja odruchowo przestawiła się na kontemplowanie okoliczności towarzyszących muzyce – na otoczenie oraz moje własne odczucia.

Zauważyłem mianowicie, że skoro w muzyce nie zmienia się właściwie nic (poza pysznie skądinąd zniuansowaną dynamiką pacnięć w klawisze), to dużo zaczyna zmieniać się we mnie. Począwszy od reakcji fizycznych (zaswędziało mnie czoło, zauważyłem lekki skurcz w prawej nodze, i tak dalej), a kończąc na stopniowej przemianie emocjonalnej. Te same łagodne akordy fortepianu wciąż zmieniały swój odcień i rezonans. Z początku wybrzmiewały neutralnie, jakby skryte, wycofane i przeźroczyste. Potem nabrały rumieńców, wywołując dyskretną nostalgię, tęsknotę, melancholię. Przechodziły też zaskakującą fazę strachu, terroru i horroru. Aż w końcu zaczęły wyrażać nieskończoność. I tak pod koniec seansu dotarło do mnie z potężną siłą, że Terre wywrócił do góry nogami moje metody śledzenia przebiegu muzyki. Świadomość tego, że wiem co się za chwile wydarzy znienacka przerodziła się w coś, co Tadeusz Sobolewski określił niedawno w audycji radiowej poświęconej filmowi "Miłość" Michaela Hanekego mianem "małej wieczności". Nie tylko wiedziałem, co się za chwilę wydarzy – i za chwilę, i za chwilę, i za chwilę... Więcej – uczestniczyłem w wycinku wieczności. W wieczności skończonej, zamkniętej, będącej bardziej pewnym zapauzowanym stanem, niż nieogarnionym procesem. Każda kolejna sekunda była nie tylko do przewidzenia, ale była nieunikniona, nieodwołalna, nieubłagana. Tytułowa medytacja polegała na zgłębieniu mądrości trwania tego stanu – być może w całkiem buddyjskim znaczeniu. Pomyślałem, że właściwie słucham tego utworu "w obie strony". W przód i w tył. Wtem olśniło mnie, że nie ma tu żadnych stron. Jest tylko pewien stan – i on się już nie zmieni.

Być może Thaemlitz jest wielkim ściemniaczem. Być może podobne happeningi serwowali już w 1927 roku jacyś muzyczni awangardyści, a Thaemlitz bezczelnie z nich kopiuje i korzysta na mojej znikomej wiedzy. Cóż, nie jestem w stanie tego zweryfikować. Ale mówię szczerze – nie spotkałem się wcześniej z czymś takim. Terre powołuje się w przypadku "Meditation..." na Steve Reicha i Mortona Feldmana. Znam i cenię pomysły obu tych panów, ale dla mnie w "Meditation..." chodzi o coś zupełnie innego niż uruchomienie procesu i obserwowanie go z boku, technika fazowa czy zawieszone w czasie nuty o zmiennej długości. Kolega wspomniał Giacinto Scelsiego, ale z tego co pamiętam, to Włoch wydobywał z powtarzanego uparcie jednego dźwięku rozmaite właściwości, między innymi barwowe. Sądzę, że pod względem tonu najbliżej "Meditation..." leży niedawno wznowiona seria "The Disintegration Loops" Williama Basinskiego. Ale u niego też chodziło o coś innego – o fizyczną śmierć dźwięku. Może w ogóle niepotrzebnie próbuję wpisywać Thaemlitza w kontekst historyczny? Niezależnie od kwestii nowatorstwa i abstrahując od ideologicznego zaplecza utworu, "Meditation..." dostarczyło mi wielkich przeżyć na płaszczyźnie estetycznej, filozoficznej i duchowej. Tak chyba należałoby rozpatrywać tę muzykę – w planie osobistym, intymnym, indywidualnym.

Na końcu zostało nas z 20, może 30 osób. Kiedy Terre przestał grać, poczułem się nieswojo. Wykreowany stan został przerwany w najmniej inwazyjny z możliwych sposobów (poprzez wyciszenie), ale mimo to jego brak zabolał mnie niczym bezpowrotne odejście bliskiej osoby. Natychmiast rozległy się oklaski. Klaskaliśmy długo – i chociaż z zegarkiem w ręku trwało to pewnie niecałą minutę, to w kontekście dopiero co przeprowadzonej relatywizacji czasu owacje też wydawały się wieczne. Gdyby Terre nie poprosił o zaprzestanie, to moglibyśmy nie przestać. Trochę tak jak on za fortepianem.
(T-Mobile Music, 2012)