SUPERGRASS

 

Supergrass (1999)

Zdania są podzielone, ale na mieście najczęściej mawiają, że opus magnum tych sympatycznych lubieżników to albo debiut, albo "In It For the Money". Ja tam sądzę, że w środek tarczy trafili dopiero na trzecim krążku (a tak w ogóle, to dyskografię pozostawili bardzo wyrównaną). Słuchając po latach "Supergrass" zastanawiam się jak to możliwe, że to nie oni liderowali fali brit-popu, skoro jak na talerzu widać, że bezlitośnie kopali w tyłek Oasis, Elasticę, Pulp, Divine Comedy, Boo Radleys, Charlatans, Teenage Fanclub i wielu innych wykonawców z pokrewnych okolic. Aha, że za trudna muzyka, rozumiem... Nie, ale jednak nie rozumiem – przecież to jest czystej wody bitelsowski gitarowy pop, chwilami wręcz o nieskończonej głębi melodycznej. Hooki, które wrzynają się pod czaszkę na wieki. Aranżacje dyskretnie podkreślające godne korzenie, ale bez przesadyzmu. No i za zestawem jeden z lepszych bębniarzy na Wyspach. Jak ktoś nie miał przyjemności, to niech zacznie od dychotomii zadumanej zwrotki i barowego refrenu w "Moving", mccartneyowskiej dynamiki basu w "Your Love", porąbanych zmian akordów w refrenie "Beautiful People" i zwłaszcza od rozbrajającego chorusu bez słów w "Mary", numerze bezceremonialnie przyzywającym album "Secaucus" grupy The Wrens.
(T-Mobile Music, 2012)

"Born Again"
Z okazji wczorajszego dwudziestolecia wspaniałego s/t zobaczmy, że ten nominalny przerywnik wiernie streszcza deszczowe, zamglone oblicze Supergrass, a jednocześnie brzmi jakby zadumane jamy Mansun circa Six SPOTYKAŁY SIĘ z vocoderowym art-popem wczesnego Air.
(2019)

Life On Other Planets (2002)

Sytuacja przedstawia się tak: pojechane trio z Oxfordu istnieje sobie już dobrych parę latek, w miarę regularnie zarzucając słuchaczy tak zgrabnymi, kręcącymi i diabelsko inteligentnie zestawionymi melodiami, że liście opadają z drzew. (Opadają i bez tego, taka pora.) W każdym razie panowie są chyba w tej materii rekordzistami ostatnich lat. Liczba hooków, które Coombes, Quinn i Goffey stworzyli w ciągu swojej kariery, jest niewiarygodna. Na tym się wprawdzie kończy ich wkład w rocka, ale wkład to, przyznajmy, cholernie wartościowy. Zwłaszcza w dobie rytmu, jaką chyba obecnie przechodzimy. Kolesie byli od zawsze zapatrzeni w Fab Four i za to mają u mnie wielkiego plusa, większego niż ten akapit. To zapatrzenie umieli jednak pomysłowo przekształcić w "coś swojego" (nie mylić z "coś nowego", heh) i właściwie ta umiejętność wypełnia treść większości recenzji ich nagrań.

Debiutowali krążkiem I Should Coco w 1995, wrócili po dwóch latach z doskonale przyjętym In It For The Money (zbieżność tytułu z klasycznym Zappą nieprzypadkowa), gdzie znalazł się na przykład "Late In A Day", utwór, który miał zdefiniować ich twórczość, łączący smutną flegmę Floydów z kopnięciem a la późniejsze Who. Ale w 1999 pojawił się album Supergrass, taki niby-pocisk, majstersztyk popowego łaskotania uszu, wiernie odtwarzający brzmieniową rękę George'a Martina, wirujący koktajl przyrządzony przeważnie z najbardziej zaraźliwych motywów, jakie można sobie wyobrazić. Weźmy sam początek, "Moving", o podobnym patencie, co "Late In A Day", efektywnie kontrastujący melancholijną przestrzeń z mocnym uderzeniem, pieśń, przy której można się zapomnieć. I jeszcze "Mary", "Beautiful People", "Faraway", "Your Love", czy "Pumping On Your Stereo"...

Dobra, sorry, że trochę odszedłem od tematu, ale chciałem podkreślić moje prywatne relacje z self-titled, bo mnie wciąż ta płytka jara jak skurczybyk i nie sądzę, żeby wkrótce przestała. Ale mamy tu mówić o najnowszej ofercie Supergrass, o Life On Other Planets. Cóż, przede wszystkim tercet nie przystopował, a można raczej dosłownie powiedzieć, że przyśpieszył: tempo jest wyraźnie wysokie, piosenki są momentami zabiegane. Po drugie, jasne jest, że inspiracje mieli goście zawsze szerokie, ale tym razem środek ciężkości przeniesiony został jakby w stronę Bowiego. Po wtóre, produkcja jest jakby bardziej zwyczajna, przez co całość wydaje się zwyklejsza. Tony Hoffer zdecydowanie nie miał zamiaru kopiować Martina, co tak pięknie przez te wszystkie lata pracy z zespołem czynił John Cornfield.

Ale "zwyklejsza" odnosi się tylko do realizacji, po prostu bliżej się zrobiło teraz do mainstreamu. Natomiast same kawałki są równie odlotowe jak w przeszłości. Posiadają ten specyficzny brytyjski feeling i fakt, że mimo to nie nudzą, sam w sobie godny jest odnotowania. To cecha wspólna paru kapel, działających niezależnie, ale jakoś według wspólnych przesłanek: Super Furry Animals, Mansun lub właśnie Supergrass. (Przed 13 wymieniłbym też Blur, ale teraz to już inna historia.) Celem: bezpretensjonalne zachłystywanie się harmonią (także w sensie: wokalną; Gaz Coombes robi super nakładki) i sprytną przebojowością. I to właśnie dominuje na Life On Other Planets.

Ktoś kiedyś tak napisał: dar Supergrass polega na tym, że potrafią każdy numer na płycie poprzeć interesującą melodią, nie znają pojęcia "wypełniacza". Nowy materiał to całkowicie potwierdza. Tak z brzegu tylko podpowiem: odświeżający refren "Rush Hour Soul", zabójczo kołysząca zwrotka "Brecon Beaches", zawinięta przygrywka gitary z "Can't Get Up", wodewilowe klimaty w "Evening Of The Day", albo słodkawe "na na na" z "LA Song". Gdzie tu miejsce na wypełniacze, skoro oni ledwo ściskają haki w tym czterdziestominutowym worku? A jak już zaczniecie biadolić, że "twardym trzeba być, nie miętkim" (ej, o co chodzi?), gostki wypieprzą taki punk w "Never Done Nothing Like That Before", że pokój wyda wam się zbyt mały. To jakby ich własna wersja "B.L.U.R.E.M.I.", lecz kiedy chore psychicznie "la la la la" łączy się z kanciastym pianinkiem, nawet Albarn mówi: "Dobra, panowie, wychodzimy".

W sumie nie będę polemizował z nikim na temat fascynacji melodią, bo to jest coś, co się odczuwa. W gruncie rzeczy te piosenki nie są niczym wielkim, mimo wcale hojnych aranży (organy, fortepian, różne gitary, komiczne piski, zgrzyty). Dość, że dzięki takim chwytliwym tune'om można z uśmiechem przetrwać jakiś pochmurny, deszczowy dzień. Tak więc ogólnie na maksa pozytywnie, choć – zostawiłem to na finał – jednego mi tu zabrakło. Trochę te kawałki nie tworzą całości, trochę są zdezorientowane w czasie i przestrzeni. Inaczej, niż na poprzedniku, gdzie każdy znał swoje miejsce w szyku (znów rym, heh). Może to uprzedzenie, lecz wielu będzie też z pewnością uważać Life On Other Planets za najsłabsze dziełko Supegrass. Że niby formuła się wypaliła. Że na tym etapie koledzy "bali się robić coś nowego". Nawet jeśli to racja, to i tak jest to na razie jedna z fajniejszych britolskich płyt roku, a ten będzie się powoli zbierał do końca.
(Porcys, 2002)

Czwarta płyta brytyjskiej formacji, może nie tak udana, jak poprzednie, a jednak wciąż satysfakcjonująca.

Pochodzący z Oxfordu Supergrass to jeden z najdziwniej odbieranych zespołów brytyjskich ostatnich lat. Jej członkowieposiedli niezwykły dar układania chwytliwych i zarazem wyjątkowych melodii. Dar, którego zresztą krytycy jakby nie chcieli dostrzec, wspominając jedynie o rzekomym ściąganiu z Beatlesów, Who i Floydów. Tymczasem sposób, w jaki Supergrass „przetłumaczyli” klasyczną rockową tradycję na swój własny język, jest zdecydowanie bardziej intrygujący, niż kolejne single braci Gallagherów. To właśnie oni, a nie Oasis, najbardziej zbliżyli się do brzmienia późnych Fab Four. To oni nagrywali równe albumy, bez słabych punktów, bez wypełniaczy, z których trzeci, zatytułowany po prostu Supergrass, jest moim zdaniem jednym z najbardziej zaraźliwych melodycznie popowych zestawów ostatnich lat.

Gdy zaczynają od riffu w stylu Bowiego w Za, by zaraz zaserwować świeży refren Rush Hour Soul, od razu wiemy, że to Supergrass. Można się spierać co do obiektywnej wartości tych numerów, ale jedno jest pewne: tym ludziom granie sprawia radość. To słychać. Czy będzie to niemal kabaretowe Evening Of The Day, energiczne Funniest Thing i LA Song, czy wreszcie krótki, acz niesłychanie treściwy, iście punkowy wykop Never Done Nothing Like That Before (to zwariowane „la la la la” pod koniec...) – zawsze piosenki te z łatwością zapadają w pamięć. Nieważne, czy Gaz Coombes naśladuje timbre Marca Bolana, czy Lennona, bo w sumie i tak pozostaje sobą.  

W porównaniu do poprzednika, Life On Other Planets wydaje się brzmieć bardziej przyziemnie, bliżej zwykłego pop-rocka. Być może miała na to wpływ zmiana producenta – tu realizacją muzyki Supergrass zajął się Tony Hoffer, zastępując współpracującego dotychczas z grupą Johna Cornfielda. Z drugiej strony, nie brak tu tak wielu typowych dla twórczości zespołu efektów specjalnych: kosmicznych klawiszy, przesterowanych znienacka gitar
i przeróżnych brzęczących dźwięków, świetnie uzupełniających i tak już bogatą fakturę. No i te zsynchronizowane linie wokalne, zapewniające przednią rozrywkę wszystkim, którzy są uzależnieni od nucenia niebanalnych melodii. Właśnie tym ostatnim poleciłbym Life On Other Planets.  
(Tylko Rock, 2002)

Diamond Hoo Ha (2008)

Formacja z Oxfordu nie musi już nikomu nic udowadniać – w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych objawiła się jako jeden z najbardziej ekscytujących, kreatywnych i (w przeciwieństwie do wielu gwiazd nurtu) nieprzewidywalnych reprezentantów brit-popu. Ich powalające hymny takie jak "Alright", "Late In The Day" czy "Mary" do dziś lśnią pełnym blaskiem. Potem, po trzech longplayach, panowie nieco przyhamowali i nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że obniżyli loty. Ale nie, Supergrass to wielka marka i nigdy nie zdarzyła im się żadna wpadka. Podobnie jest na krążku najnowszym. W porównaniu do nastrojowego, deszczowego poprzednika Road To Rouen, Diamond Hoo Ha powraca do pierwotnej siły rocka. Otwierające nagranie "Diamond Hoo Ha Man" brzmi jak kpina z mody na White Stripes, a Gaz Coombes nawet w barwie głosu ma coś podobnego do Jacka White'a. Ukłony w stronę gigantów przeszłości spajają ten materiał: fascynacja Bowiem wciąż obecna ("Rebel In You" nasuwa skojarzenia z albumem "Heroes"), "Butterfly" cytuje słynne bębny otwierające spectorowskie "Be My Baby", w "Ghost Of A Friend" słychać melodię pożyczoną z Dylana, a z kolei "354" kopiuje sekwencję akordów z "Hey Joe". Może i obiektywnie jest to najsłabszy moment w dorobku Grassów, ale gdyby każdy band miał taką "najsłabszą" płytę, to spoglądałbym na (muzyczny) świat z większym optymizmem.
(Clubber.pl, 2008)

Jakoś "niezdrowo" podekscytowała mnie informacja o reunionie "ostatniego takiego post-tria z Oxfordu" – w sumie trochę dziwne, bo dość dawno nie wracałem do tych gamoni 🤔 Chyba zadziałał tu znany mechanizm "you don't know what you've got 'til it's gone" – i nawet nie chodzi o głód nowego materiału, tylko o chęć zobaczenia ich na scenie, jak grają przekrojowy set z samymi highlightami kariery. Ponadto życzyłbym sobie, aby z okazji styczniowego boxu w streamingu wreszcie ZAWISŁA jedna z moich ulubionych (oryginalnie) b-stron lat 90., "We Still Need More (Than Anyone Can Give)", później wydana też jako osobny singiel. Tak jak doznaję "Late In a Day", tak uważam REWERS tej siedmiocalówki za karygodnie przeoczony DEEP CUT i dopóki nie będzie go na Spoti, to stanowczo odmawiam ułożenia zwyczajowej plejki best-of. A chciałoby się, bo już za kilka dni mojemu ukochanemu ZIELONEMU SELF-TITLED stuknie podwójna dyszka.
(2019)