STREETS

 

A Grand Don't Come For Free (2004)

Nie umiem rapować, mam banalne podkłady… i co z tego. I tak zrobię karierę. Tak chyba powiedział sobie młody brytyjski raper Mike Skinner i dopiął swego. Może jestem dziwny, ale osobiście twórczość tego gościa, a zwłaszcza medialna wrzawa wokół tej twórczości, spotyka u mnie mur niezrozumienia. Rozkładając muzykę Streets na dwa podstawowe czynniki każdej stylistyki hip-hopo-podobnej, łatwo dojść do dwóch fundamentalnych wniosków. Po pierwsze, Skinner jest żadnym MC. Jego flow konstytuują melodeklamowane gadki ujawniające wielkie braki w timingu, brak zdolności sprawnego operowania strofą w obrębie taktu i mierną rytmizację. Porównywanie techniki Skinnera do nadludzkich, precyzyjnych potoków słownych gigantów w rodzaju Nasa to żarty. Po drugie zaś, warstwa muzyczna utworów Streets razi nieporadnością, naiwną repetycją błahych sampli i amatorskim wyczuciem kategorii harmonii czy melodii. W efekcie otrzymujemy zwykle nudne, przewidywalne kawałki, których jedyną obiektywną wartością staje się niewątpliwa szczerość przekazu lirycznego, skoncentrowanego na spontanicznym, prostolinijnym komentarzu socjologicznym młodego robotniczego pokolenia Zjednoczonego Królestwa. Zasługi Skinnera na polu kulturowym są oczywiste, podobnie jak historyczna istotność jego nagrań, wynoszących nurty garage i 2step z podziemi na światło dzienne. Pamiętajmy jednak, iż nastolatek Dizzee Rascal potrafił to zrobić genialnie i porywająco, a to za sprawą przewagi nad białym kolegą, polegającej na talencie i kreatywności.

Przy całej krytyce stylu Streets, należy uczciwie przyznać, że na debiucie tego solowego projektu, zatytułowanym Original Pirate Material, prócz utworów kandydujących do miana najgorszych w roku (Let's Push Things Forward) znalazło się kilka momentów mocno poruszających i nawet hermetycznie pięknych, jak Has It Come To This?, It's Too Late czy Weak Become Heroes. Specyficzna świeżość klimatu kreowanego w melancholijnych, smutnych fragmentach krążka na serio wciągała. Zła wiadomość odnośnie drugiej płyty Streets, tegorocznej A Grand Don't Come For Free, jest taka, że tutaj nic już nie zostało po nostalgicznym nastroju i kompozycjach wywołujących wrażenie odrobiny głębi. Ten koncept album, opowiadający tandetną historyjkę chłopaka z problemami sercowo-życiowymi, choruje głównie na słabość materiału. Orkiestrowe wstawki (It Was Supposed To Be So Easy, Dry Your Eyes, Empty Cans) kamuflują trywialność beatów, godną umiejętności pięciolatka obsługującego keyboard-zabawkę. A pocisk energii z Fit But You Know It każe Skinnerowi przypomnieć, że jest taka kapela Blur i dziesięć lat temu nagrała taką piosenkę Parklife. Osobną kwestią są teksty Skinnera. Powiew naturalności – zgoda. Ale bezsilność autorska bijąca z ciągłego wspominania sytuacji siedzenia przed zestawem TV, z dziewczyną, lub samemu, błaga o coś bardziej wyrafinowanego. Ponadto, rozebrana z nielicznych atrakcyjnych motywów poprzednika, angolska nawijka z robotniczym akcentem Skinnera potrafi na dłuższą metę potwornie męczyć. Dwa longplaye w dyskografii Streets, i nadal nie kumam o co chodzi z powszechną podjarką krytyków całego świata na punkcie kolesia.
(Clubber.pl, 2004)