Cyrk

 

Specyfika muzyki rozrywkowej, część 3.

Ile w muzyce jest cyrku? A raczej ile cyrku dostrzegają w niej słuchacze, odbiorcy, publiczność. Czy jeszcze inaczej – ile chcieliby w niej widzieć cyrku. I nie mówię o czymś takim:

Chodzi mi bardziej o zakamuflowane uwzniaślanie tych aspektów muzyki, które budzą podziw od strony technicznej, wykonawczej czy wręcz – nazwijmy to po imieniu – manualnej. Postawmy na rynku wirtuoza ze skrzypcami – niech wycina dynamiczne szesnastki, skacze palcami po gryfie jak oszalały, niech wyczynia zręcznościowe cuda. Idę o zakład, że już po paru minutach naokoło zbierze się tłum zachwyconych gapiów. Zachwyconych nawet, jeśli delikwent serwowałby przez pół godziny tylko dźwięki z jednej tonacji, nie wychodząc poza banalny schemat. Więc co by ich tak zachwycało? Ostatnio rozmawiałem z kimś, kto rzucił takie hasło – ludzie zawsze cenią to, czego wiedzą, że nie umieją zrobić sami. Robi na nich wrażenie sytuacja, którą z jednej strony rozumieją, a w której z drugiej strony zupełnie nie widzą siebie w roli głównej.

Z kolei postawmy na tym rynku dziewczynkę z keyboardem marki CASIO – niechże włączy prosty bit 4/4 w średnim tempie, niech ustawi sobie barwę kiczowatego syntezatora i niech zasuwa na nim cierpliwie skomplikowane zmiany akordów w niecodziennych przewrotach, niech moduluje jak oszalała, niech buduje nieoczywiste pomosty między tonacjami. Nie ma chyba wątpliwości, że po kwadransie dziewczynka zostałaby grzecznie poproszona o to, żeby natychmiast wypier....ć, bo zakłóca spokój w miejscu publicznym. A ponadto syf, tandeta, obciach i zły smak. Disco polo! Ja wiem, że Dejnarowicz znowu o tych harmoniach, do urzygu, bla bla bla, ale zwróćcie uwagę na taki detal. W obu opisanych przypadkach pojawiła się muzyka, ale w tym pierwszym było jej nieco mniej. Dlaczego? Bo można przecie zamienić te skrzypce na piłeczki, a skrzypka-wirtuoza na żonglera i efekt w sensie reakcji tłumu będzie... taki sam. W końcu i przy skrzypku, i przy żonglerze mówilibyśmy w znacznej mierze o sukcesie zręcznościowym. A tego, co wyprawia moja wyimaginowana dzieweczka nie da się za bardzo zastąpić niczym innym. Muszą być te akordy, musi być kompozycja, żeby powtórzyć ten efekt. Niestety. Nuda, ja wiem. Ale tak nudne jest właśnie sedno muzyki.

W każdym bądź razie powyższa symulacja to jest dla mnie jakiś cyrk, proszę państwa. To jest sprowadzanie muzyki do wprawnych rąk, czasem nóg czy ust. A jak myślę o frazach takich jak "wprawne ręce" czy "wprawne usta", to mam skojarzenia z czymś innym, niż muzyka. Pewien znany krytyk zadeklarował kiedyś, że w jazzie nie interesuje go technika pozbawiona emocji. Jeśli ktoś gra nienagannie technicznie, ale nie wzbudza w nim jako słuchaczu żadnych reakcji emocjonalnych, to znaczy, że jest kiepskim muzykiem. A jeśli gra marnie, ale wzrusza, to znaczy, że jest geniuszem. Zdaje się, że już o tym raz wspomniałem na tych stronach – redukowanie muzyki do rywalizacji sportowej to ślepa uliczka. Albo i nie wspomniałem. Nie pamiętam, bo mam zawodną pamięć. Właśnie – pamięć. Znakomita pamięć zawsze spotyka się z uznaniem większego odsetka populacji, niż rozumienie faktów, powiązanie ich, wyciąganie wniosków i przewidywanie rozwoju sytuacji na ich podstawie. Już się robi za trudno. Ciężko to zmierzyć – jak kto rozumie, jak wiąże, co wyciąga i przewiduje. Może dobrze zrozumiał, a może tylko umiejętnie ściemnia? Niełatwo to zweryfikować (zwłaszcza jak się samemu nie rozumie). Ale jak przyjdzie gagatek i wyrecytuje z pamięci milion znaków, to brawa gwarantowane. Albo ten Japończyk, co wciskał w siebie tuziny hot dogów. Też niezły. Takie rzeczy imponują masom od zawsze.

Dużo bezbłędnie, precyzyjnie wykonanej "z ręki" muzyki zachwyca mnie na maksa. Ale nie jarałbym się przysłowiowym Steely Dan, gdyby nie ich pomysły na piosenki. Pomysł ciężko docenić – bo trzeba wiedzieć za co. Sprawne rączki łatwiej, bo każdy choć raz widział żonglera i wie, że nie potrafi tego, co on. "Gram śliczne melodie dla ładnej dziewczyny w trzecim rzędzie, a nie skomplikowane artykulacyjnie frazy dla znudzonych krytyków", mawiał Pat Metheny. Ciekawe, czy się nie pomylił. Czy ta ładna dziewczyna nie doceniłaby raczej właśnie piorunujących ślizgów łapki po gryfie, niż melodycznej słodyczy. Sam już nie wiem. Nurtuje mnie za to taka kwestia: za co lubi się Kate Bush, Bjork, Radiohead czy Beatlesów? Nikt się pewnie nie odważy pochwalić Satrianiego, Vaia i Yngwie Malmsteena, ze strachu przed zarzutami o wiochę. Ale Kate Bush, Bjork, Radiohead i Beatlesi w powszechnym mniemaniu oznaczają dobry gust. I marzę o tym, żeby byli bardziej doceniani za to jak układali piosenki, a nie za to jak żonglowali swoimi głosami. To też było fajne, ale bez wymyślnych piosenek byliby tylko żonglerami. Każdy może namalować czarny kwadrat na białym tle. Nie każdy może go namalować. Decyzja należy do Ciebie.
(T-Mobile Music, 2012)