SONNY ROLLINS

 

Saxophone Colossus (1956)

Przez wiele dekad wydawało się, że Walter Rollins to - używając po raz enty analogii piłkarskiej - casus takich zawodników, którzy bardzo często pojawiają się na wysokich miejscach w specjalistycznych, historycznych zestawieniach, ale niekoniecznie weszli na stałe do codziennego żargonu popkulturowego. Każde małe dziecko wie, kto to PYLE, ZEBIO, Diego czy Beckenbauer. Ale jeśli w dyskusji padają nazwiska typu Meazza, Kopaszewski, Masopust czy nawet Di Stefano, to znaczy, że ktoś tu się faktycznie interesuje piłką, a nie zaledwie ogarnia "wiedzę ogólną" na radar. I troszkę podobnie w jazzie - Miles, Trane, Herbie, Sir Duke. Byle gamoń słyszał o tych kolesiach. Natomiast żeby kojarzyć Rollinsa, to trzeba po prostu mieć nieco więcej z jazzem wspólnego "niż z samochodami drogimi". Zawsze w takich sytuacjach pojawi się wujek z brzuszkiem, który po kilku głębszych ochoczo stawia na szali swój autorytet "eksperta piłkarskiego, o którym nie mieliście pojęcia", by udowodnić, że "nikt nie grał tak wspaniale jak Kopa". I pewnie na SUTO ZAKRAPIANYCH zwolenniczakach starych HEPSTERÓW również jakiś dziadzio z bródką w sweterku w serek na lekkim rauszyku gotów byłby kłócić się, że te wszystkie Coltrejny to przehajpy dla fanów rocka, bo tak serio, to liczy się tylko Sonny. Czy jest tak nadal, w dobie zaawansowanych netowych agregatorów? Wątpię.

Ale jeśli tak, to pociągnięty za język dziadzio w pierwszej kolejności wskazałby młodzieży pewnie ten album z 1956 roku. Zgodnie z tytułem gospodarz sesji dostarcza tu w dużych dawkach gęsty, pełny, "kolosalny" ton tenora. Jednak nieco bokiem do zastraszającego tytułu i w przeciwieństwie do miażdżącego "ścianą dźwięku" Coltrane'a (z którym miesiąc wcześniej zmierzyli się "na tenory" w pamiętnym "Tenor Madness"), Sonny pomyka gładko i płynnie w poszukiwaniu perfekcyjnej, "tematycznej" improwizacji (błyskotliwe ogrywanie krańców zarysu przewodniego motywu). Na pięć tracków trzy są oryginalnymi wałkami Rollinsa, mamy też jeden standard oraz ten nieśmiertelny hook z Opery Za Trzy Grosze. Każdy z nich ma inny feeling. Karaibskie rytmy calypso (przodkowie Sonny'ego pochodzili z Indii Zachodnich - czyli miał ten groove we krwi) otwierają drogę barowej balladzie z amerykańskiego kanonu, następuje dynamiczny hard bop z efektywnym dialogiem między saxem i kontrabasistą Watkinsem, potem lekko frenetyczne, 10-minutowe ujęcie wspomnianego "Mack the Knife" i wreszcie rekapitulacja wszystkich powyższych wątków w najdłuższym tu, finałowym bluesie "Blue 7". Przez grzeczność wspomnę, że Flanagan całkiem "nadąża" za parapetem, a Max Roach wprost olśniewająco polirytmizuje na "garkach". Koniec? Kooonieeec.
highlight
(2016)