SHALABI EFFECT

 

The Trial of St-Orange (2002)

Do znudzenia będę powtarzał, że bez przeglądania digipacku to nie jest to samo. "The Trial of St-Orange" to bowiem jedna z tych płyt, które "wyglądają jak brzmią, a brzmią jak wyglądają". Czyli kwaśna, orientalizująca, psychodeliczna gmatwanina z obfitym wykorzystaniem zarejestrowanej akustyki plenerowej pasuje do zdjęć opuszczonego stawiku położonego w środku puszczy zarosłej dziką roślinnością – i na odwrót. Sam Shalabi i jego trzech towarzyszy zabierają nas na penetrację zapomnianej głuszy – a im dalej w las, tym bardziej chore i nieprzewidywalne doznania nas czekają. Jak w tym brzmieniowym ekosystemie odnajduje się napędzany drum'n'bassowym bitem, najwyrazistszy w zestawie "Mr. Titz (The Revelator)" – nie mam pojęcia. Ale sesja z halucynogennymi jamami Shalabi Effect to solidny narkotyk. A także chlubny okaz w katalogu sławnej kanadyjskiej oficyny Alien8.
(T-Mobile Music, 2011)

Słuchawki, słuchawki, słuchawki... Czy mówiłem wam już, że muzykę należy poznawać na słuchawkach?

Rozpocznę nietypowo. Zapewne jesteście fanami Beatlesów, skoro czytacie Porcys. Tak więc każdy z was ma swojego ulubionego z Czwórki. Dobrze, poproszę sympatyków Johna i Paula o opuszczenie witryny. Tych od Ringo, hm, też proszę o wyjście. Zostają Harrisonowcy. Ci z wyznawców George'a, którzy lubią jego najbardziej melodyjne piosenki, również out. Nucący "Here Comes The Sun" i "Taxman" – do domu. Znakomicie. Zostaliśmy w gronie osób uwielbiających psychodeliczne odloty. Kolejny odsiew: zwolennicy śpiewanego przez George'a w "Within You Without You" motywu "We were talking" pójdą z łaski swojej sprawdzić, czy nie ma ich przypadkiem w drugim pokoju. Dziękuję. Mam nadzieję, że nadal czytają tę recenzję tylko fanatycy instrumentalnego orientu w wyżej wymienionym kawałku, tego sola na sitarze, między 2:28 a 3:40. Tak? Bardzo dobrze. Możecie czytać dalej.

No, trochę przesadzam. Ja sam odpadłbym na samym początku tych eliminacji. Ale uwierzcie mi, jeśli trudno wam przełknąć muzykę bez wokali, bez harmonii, bez rytmu, właściwie bez muzyki w ogóle, to nie macie w świecie Shalabi Effect czego szukać. Tu idzie o coś więcej, niż o parę chwytów na starym pudle przy ognisku. A raczej o coś diametralnie, legalnie, piramidalnie odległego. Sie wie. Żeby załapać choćby odrobinę klimatu zawartego na The Trial Of St-Orange, trzeba zrewidować swoje poglądy w zakresie systematyki dźwiękowej sztuki. Otworzyć się na nieznane i niespodziewane. Słuchać inaczej, niż robiliście to przez całe swoje życie. I po to między innymi był ten wstęp z Fab Four: to, o czym będę pisał w następnych akapitach, to w żadnym wypadku nie jest muzyka pop, muzyka rozrywkowa.

Heh, spojrzałem do góry i domyślam się, że nadal nie wiecie, co chcę wam przekazać. Cóż, napotkaliśmy w Porcys płytę, której porównanie do czegokolwiek innego jest zadaniem niewykonalnym. Ludzie starający się opisać twórczość tego kanadyjskiego kwartetu, zwykle wspominają słowo "psychodelia". Zgoda, ale psychodelią jest zarówno "I'm Only Sleeping", Vanilla Fudge, The Verve, jak i Dni Wiatru. Stąd problem w precyzyjnej definicji terminu, ale to już temat na inną pogawędkę. Wracając do Shalabi Effect. Panowie opierają się na muzyce konkretnej, nagraniach plenerowych, skalach indiańskich, hinduskich, czy bóg jeden wie jakich. Do tego dorzucają egzotyczne instrumentarium, z tablą i innymi (także strunowymi) bajerami. Potem gotują wspomniane składniki w wielkim gorącym kotle. I wychodzi im czterdzieści osiem minut czystej magii. Jak do wuja im się to udało – zielonego pojęcia nie mam.

Zielona jest za to okładka The Trial Of St-Orange. Na marginesie: Alien8 jest chyba firmą, która o jakość swoich wydawnictw dba najbardziej na świecie. Jakiś czas temu miałem sposobność obcować z oryginalnym egzemplarzem (własności redakcyjnego kolegi) Sings Reign Rebuilder projektu Set Fire To Flames. Teraz rozkoszuję się ślicznie zafoliowanym, wielowarstwowym opakowaniem drugiej płyty Shalabi Effect. Co za wrażenie! Oprawa graficzna przedstawia leśny pejzaż, ściślej zaś biorąc: widok małego bajorka skrytego w czeluściach gęstwiny drzew, krzewów, paproci i tym podobnych cudów. Zieleń otacza cię ze wszystkich stron, i choć zdjęcie jest bezdyskusyjnie prawdziwym dokumentem istniejącego miejsca, wydaje się odtworzeniem nierealnej, bajkowej, fantastycznej rzeczywistości. (Nigdy nie czytałem żadnego Sapkowskiego.)

Jedną z rewelacji mojego pierwszego przesłuchania The Trial Of St-Orange było to, co usłyszałem po odpaleniu dysku. Co mianowicie? Odgłosy rodem z owej bajki. Piski ptaków, wycie dzikich stworów, brzdęknięcia przeróżnych naczyń, garnków, puszek. Naturalne, jak by zadomowiły się u mnie w pokoju. Opowieść snuje tajemniczo brzmiąca gitara akustyczna, o nylonowych strunach (skąd my to znamy) i azjatycko się kojarzącym ich "podciąganiu". Niski, miarowy bas jakby z zaświatów przypomina o upływie kolejnych sekund. Stopniowo słuchawki wiodą mnie jeszcze bliżej tego szaleństwa. Dokładniej nieokreślone byty wydają z siebie tak przeraźliwe, dramatyczne i niezrozumiałe dźwięki, że zaczyna mi się kręcić w głowie. Chaos narasta. Potężnieje. Gdzie ja jestem? Kakofonia dominuje teraz całą przestrzenią.

W takim nastroju przebiegają dwa pierwsze (bez żadnej przerwy) utwory albumu, "Sundog Ash" i "Saint Orange". Aż tu nagle opętany motyw basu, tabli i przede wszystkim gitary wciąga do sedna całej tej historii. "Mr. Titz (The Revelator)" to jedyny tu fragment, który można określić mianem kompozycji. Ale jaka to kompozycja! Jak się rozwija! Odległe próbki z żeńskim wokalem, pulsujące znienacka sample, oraz – ludzie, co tu się dzieje! – jungle'owy beat niczym od jakiegoś Adama F. Wszystko to słyszymy podczas czterech minut. Jest to doznanie ciężko opisywalne i nazywalne. Tymczasem, jak gdyby nigdy nic, Sam Shalabi, lider tego oryginalnego ansamblu, zaprasza już do czwartej odsłony przedstawienia. Znów statyka, spokój, hipnoza. Zapominam o tym, co działo się przed momentem. Oddaję się fascynującym, dziwnym improwizacjom.

The Trial Of St-Orange wcale się w tym miejscu nie kończy. Przed słuchaczem jeszcze trzy, równie intrygujące obrazy dźwiękowe. Wraz z niesamowitym, narkotycznym, siedemnastominutowym finałem w postaci "A Glow In The Dark". W pewnym sensie płyta ta wykracza poza normalny, linearny odbiór. Trzeba ją, podobnie jak na przykład The Glow, Pt. 2, ogarnąć w całości, wejść do niej i delektować się od środka. Powiecie, że głupie trzy punkowe akordy są lepsze, niż jakieś tam soundscapes. W porządku. Gdy jednak nowatorstwo wdziera się wam do organizmu drzwiami i oknami, a w dodatku ma postać płyty tak bogatej teksturalnie, tracą sens wszelkie przyzwyczajenia. Ja też uwielbiam popowe haki, uwielbiam je nucić, napawać się nimi. O czym najlepiej świadczy wprowadzenie do tego tekstu. Ale na The Trial Of St-Orange nie ma nic, co możnaby zanucić. Fani Johna i Paula: out.
(Porcys, 2002)