SALLY SHAPIRO

 

Disco Romance (2006)

Piosenki o miłości istnieją od początku muzyki pop (czytaj: od neapolitańskich arii operowych). Lecz tak łatwo o kompromitujące potknięcie w tym temacie i tak ciężko wykrzesać z niego jakąś świeżość. Czasem pojawia się ona przy dobraniu odpowiednio nieschematycznych, zaskakujących środków wyrazu. Sally Shapiro (czy jakkolwiek się ta skromna dama z Göteborga nazywa, wszak to zaledwie pseudonim) śpiewa właściwie kawałki italo, ale zarazem demoluje wszelkie estetyczne założenia tego kiczowatego (choć urokliwego) nurtu sprzed dwóch dekad. Twórczość wykonawców typu Valerie Dore czy Savage wydaje się tylko punktem wyjścia do gruntownej dekonstrukcji czegoś, co (jak sądziłem) miało pozostać już zamkniętym rozdziałem. W przeciwieństwie do tradycyjnego italo, charakteryzującego się hedonistyczną afirmacją promiskuizmu, Disco Romance to przerażająco przygnębiające studium niewinności i samotności, wciąż jednak wierne czysto muzycznym narzędziom oryginalnego genre. Kontrast tych dwu elementów ma równie wielką moc przyciągania, co zestawienie romantycznych songów Greenspana i precyzyjnych, matematycznych bitów Darka na Last Exit. "Rewers" (czy, w języku fotograficznym, "negatyw") akcentów przypomina zabiegi Jelinka na Textstar – przesunięcie aspektu imprezowo-masowego na dalszy plan, a wyzyskanie z house'u (i uwypuklenie) pierwiastka intymnego, osobistego. I to działa.

Podczas kiedy 80s-italo celowo operowało kompozycyjnym banałem, Shapiro oferuje niektóre z najbardziej wyrafinowanych hooków, jakie usłyszycie w tym roku. Producent i autor materiału – ktoś, kto dla naszej wycofanej blondynki jest tym, kim Timba był dla Missy, Storch dla Paris albo, powiedzmy, Tarantino dla Thurman (a więc bratnią duszą, reżyserem pozwalającym pełniej odegrać solistce jej artystyczną rolę) – Johan Agebjörn zwraca ogromną uwagę na detale brzmieniowe i sterylną jakość nagrań (pod tym względem Skandynawia zawsze rządzi), ale chyba jeszcze silniej koncentruje się na songwritingu. Inaczej niż revivaliści a la Geist, powodowani raczej fascynacją, nostalgią za złotym okresem włoskiego (europejskiego) dance'u, Sally i Johan używają tej metafory do ekspozycji własnych uczuć. Ascetyczny często miks pozwala uwydatnić minimalistycznie zapętlone, acz niespotykanie (dziś) bogate w treść melodyczne skoki po gamie. Wokalistka podaje je dziecinnym, naiwnym, zdławionym głosikiem, ale ze specyficzną "dorosłą" świadomością; tajemniczo i tęsknie, ale ze szczyptą aktorskiego przerysowania (to mikro-szczegóły interpretacyjne do odkrycia po miesiącach obcowania z płytą). Płynne arpeggia syntezatorów, ambientowe plamy keyboardów, plastikowy puls 4/4 i sporadyczne, płaczliwe plumkanie elektrycznego pianina akompaniują. Czyste, bezwstydnie zawstydzone użalanie się nad sobą dawno nie prezentowało się tak rozkosznie.

Disco Romance to taki rodzaj albumu, gdzie (mniej lub bardziej) wszystkie tracki są ciągle udoskonalaną reprezentacją tego samego stylu – na zasadzie modelu Loveless. (Faktycznie, krążek ten jest dyskotekowym Loveless.) Co ciekawe, promujące go single – sklecony naprędce, na próbę "I'll Be By Your Side" (maj 2006) i przeróbka szwedzkiej podróbki Belle And Sebastian (już okropne!) grupy Nixon "Anorak Christmas" są tu najsłabsze (o ile znajdziemy tu cokolwiek "słabego"), realizując dość trywialny wariant "electro-ballady". Na przeciwnym biegunie figurują dwa arcydzieła, godne osobnych esejów. "I Know" powraca do wiecznego wątku niekończących się, barokowych linii refrenowych od strony Beach Boys, sterując dramaturgią narracji zależnie od aktualnej wysokości nuty, co stanowi przypuszczalnie efekt najbliższy dotknięciu sedna anegdoty o "opowiadaniu historii za pomocą muzyki". "Hold Me So Tight", być może najbardziej emocjonalnie mistyczny fragment disco jaki kiedykolwiek zarejestrowano, posuwa tę metodę do absolutnego maksimum. W momencie magicznego zawieszenia ("And I gave you a kiss, when we went to dance / I felt in the air, it was a romance / I looked into your eyes, you gave me a smile / And nothing else existed for a while") deszcz zastyga na ulicach w trakcie ulewy, a planety wstrzymują orbitowanie.

Ta chwila, choć też i kilka innych na Disco Romance, przedstawia świat miłosnych rozczarowań i spełnień w funkcji kosmicznego porządku, unikając przy tym cienia patosu. Lisa Shaw zrobiła to w dziedzinie r&b/soul, Junior Boys (skojarzenia w remixie "Find My Soul" nasuwają się natychmiast) w 2stepie; Shapiro to kolejny element tej samej układanki. Jeśli rock (bezpowrotnie?) stracił obecnie właściwość rewolucyjną i kontrkulturową, to ci wyżej wymienieni wykonawcy wzniecają na boku inną, subtelną "rewolucję" – medytacyjną penetrację wrażliwości sercowej. Intuicyjnie wyczuwam, że wyraża ona klimat zagubienia początku XXI wieku dokładnie tak trafnie, jak hippie psychodelia wyrażała nastroje późnych 60s, pierwsza fala punka późnych 70s, "golden era" hip-hop późnych 80s etc. Oto, wbrew pozorom i przeciw zasłonie retro, perfekcyjny soundtrack do "naszych czasów".

Aczkolwiek głęboka duchowa powłoka nie przeszkadza wcale Disco Romance być ideałem do repeatowania. Nie ma żadnych gitar. Proste, uniwersalne teksty są dla istoty ludzkiej identyfikowalne. Chłodna feeria klawiszy olśniewa. Chemia między Agebjörnem i Shapiro jest wprost niewysłowiona. Zresztą postać Shapiro... Prawie nie udziela wywiadów, nieśmiała i skryta. Nawet kładąc wokale wyprosiła Johana z pokoju. Coś takiego jak "koncert Sally Shapiro" pozostanie na zawsze w sferze fantazji – gdyby ostatecznie zdecydowała się wystąpić na scenie, to już nie byłaby ta Sally z albumu.

Utopia regresywna postępuje – Disco Romance na dobrą sprawę lokalnie wyszło jeszcze w 2006, a dopiero w 2007 na świecie (notabene dziwi, że dotąd nie znalazł się polski dystrybutor, biorąc zwłaszcza pod uwagę, iż nasz kraj to prężne centrum fanowskie italo, na co powołuje się sam Johan!), zaś lwią część drugiego ze wściekle kreatywnych popowych krążków 2007 poznaliśmy między 2005 a 2006 z singli. I nie jest to zestaw nieskazitelny – jest nieco przydługi, CD bonus remix zbędny, "Sleep In My Arms" pół-cover, i tak dalej. Ale jeżeli ta struna wskażę drogę, jeżeli talent Agebjörna będzie się rozwijał (a o tym, że gość ma mega-potencjał niech zaświadczą pozostałe sample wcześniejszej radosnej twórczości, jakie zamieścił na swojej witrynie), jeżeli następcy pomogą dopracować i rozwinąć te wątki – to może wreszcie ludzie pojmą, iż piosenki o miłości to jedyne co warto pisać, tylko że niestety potrzeba super-zdolności aby stuprocentowo podołać temu wyzwaniu.
(Porcys, 2007)

Podsumowując swój ubiegły muzyczny rok Gosia Halber przyznała uczciwie, że nie trawi Sally, bo od dziecka ma uraz do wszystkiego, co brzmi jak Sandra. Irracjonalne uprzedzenia są oczywiście integralną częścią popkulturowego dyskursu – i każdy ma do nich prawo, a nawet więcej – nie powinniśmy się ich wstydzić. Tym niemniej sytuacja dziwi mnie o tyle, że Sally Shapiro zupełnie nie przypomina mi Sandry. Jasne – pewien wspólny mianownik (sound klawiszy, programowana perkusja, aura euro/italo) istnieje. Ale z tego co pamiętam, to Sandra była solistką, która prowokowała tanią erotyką i uosabiała kiczowaty hedonizm epoki. Sally? Ciężko nawet nazwać ją wokalistką z prawdziwego zdarzenia – jej nieśmiałe, wycofane, kruche nucenie budzi współczucie i wrażenie ingerowania w czyjąś intymność. Razem z ambientowymi w klimacie podkładami Johana Agebjorna, Sally lokuje się bliżej Junior Boys, niż plastikowych ejtisowych gwiazdek. Mieliśmy w minionej dekadzie prężny revival italo-disco, ale nikt poza Agebjornem i Sally nie wyszedł z niego stuprocentowo obronną ręką – bo oni jako jedyni nie zaadaptowali ślepo konwencji, tylko tworzyli na jej bazie coś swojego.
(T-Mobile Music, 2011)

My Guilty Pleasure (2009)

Odsądzany gdzieniegdzie od czci i wiary, drugi album tej skromnej księżniczki italo wypada przecież przyzwoicie. Agebjorn nie zapomniał jak lepić słodkie winietki o tęsknocie za wyimaginowanym uczuciem idealnym, a kilka tracków może sobie dopisać do CV ("Let It Snow" czy "Looking at the Stars"). Problem tkwi gdzie indziej: albumik nic nie wnosi do tematu, nie posiada "rewolucyjnego" charakteru debiutu. A najgorszy jest tytuł, przeterminowany o niemal dekadę. Jaki elitysta przyzna w 2009, że podoba mu się płyta z "guilty pleasure" w nazwie?

"If You Ever Wanna Change Your Mind"
What can I say, man? Pamiętam jak dziś, że pisałem reckę Disco Romance leżąc rano w pokoju hotelowym po jakimś koncercie w zachodniej części kraju. Pisałem ją długopisem po kartce zeszytu, czyli jak Różewicz przykazał (u mnie wtedy jeszcze epoka przed-laptopowa, przed-device'owa). Pamiętam też doskonale, kiedy pewnego dnia po wyjściu na ląd w Helsinkach moim oczom ukazał się wiszący na drzwiach klubu plakat reklamujący wieczorny DJ set Johana Agebjörna. Niestety koło dwudziestej musieliśmy zawijać się promem z powrotem do Tallinna. Przepadła naturalna, niewymuszona okazja do krótkiej rozmowy ze Szwedem. Prawdopodobnie nasze drogi więcej się w ten sposób nie przetną. O co bym go wtedy spytał? Pewnie o kuluary tajemniczego projektu Sally Shapiro. Kto wpadł na pomysł zatopienia brzmień i rytmów italo w jeziorze indie-skandynawskiej melancholii? Kim tak naprawdę jest ta wokalistka i dlaczego ukrywała przed mediami swoją tożsamość? Skąd fast food o smaku kociej karmy? To wszystko miało zostać ujawnione, kiedy Sally wreszcie będzie sławna. Ale sławna nie została. I równiutko 10 lat po debiucie (maj-maj) ogłosiła zakończenie kariery. A fanów pożegnała z gracją, klasą i w iście bajkowych okolicznościach. Mianowicie singlem, który nie tylko zawiera esencję stylu Sally, ale i wydaje mi się po prostu najpiękniejszy w jej dyskografii. Ta piosenka brzmi jak ostatnia, wzruszająca rozmowa z najbliższą przyjaciółką, która wyjeżdża na zawsze i nigdy już się nie zobaczycie. Nigdy. Chyba, że kiedyś zechce zmienić zdanie...
(2016)

"Dzień kobiet, dzień kobiet, niech każdy, się dowie..." (trzech sękocińskich didżejów ). Przyznam szczerze, że z początku byłem nieco sceptyczny wobec transferu Sally do Italians Do It Better, bo ujawniane stopniowo tracki brzmiały albo jak "more of the same", albo po prostu jak coś z taśmowej fabryki Johnny'ego Jewela. W obu przypadkach niby na ucho nic złego, choć w sumie po co to komu, zwłaszcza po tak dotkliwym, epickim pożegnaniu, jak "If You Ever Wanna Change Your Mind".

Ale w zeszłe wakacje przyszedł też wstrząsająco pandemiczny cover "Holiday", zaś na powrotowej płycie Sad Cities chwilami Agebjörn już niepozornie odkrywa niezbadane lądy w podkładach. Tu interpoluje "All For You" Kate Ryan, tam sięga po kontrolowany kicz ejtisowego sola gitki, jeszcze gdzie indziej coraz odważniej czerpie z konwencji mondeo popu, classic Chicago house'u, a nawet rytmów 90s r&b. Całościowo wyszła duetowi chyba najtreściwsza materiałowo kolekcja od czasu kultowego DYSKOTEKOWEGO ROMANSU. Tylko tyle i aż tyle ("a nigdy nie znaczy zawsze" Clifforda Wednesdaya).

Na pewno zaś zaskakująco grywalny nowy albumik to świetna okazja, żeby nareszcie zebrać dyskograficzne highlighty projektu – wyjątkowego nie tylko z powodu historycznego revivalu italo czy wyłącznie studyjnego modelu działania, ale i cichej rewolucji w dyskretnym przeformułowaniu indie-popowej wrażliwości ku miejsko-wieczornej samotności w tłumie. Mało kto w ostatnich 15 latach przyprawił mnie o tyle mimowolnych westchnień, co ten duchowy dziewczęcy odpowiednik Junior Boys.

Osobista piąteczka:
1. Hold Me So Tight
2. If You Ever Wanna Change Your Mind
3. Holiday
4. This City's Local Italo Disco DJ Has a Crush on Me
5. Million Ways
(2022)