ROBERT WYATT

 

#26
ROBERT WYATT
O tym artyście trochę już się naprodukowałem, więc przejdźmy od razu do esencji. Wyatt wywodzi się ze sceny Canterbury, która w zupełnie niepowtarzalny sposób krzyżowała aspiracje prog-rockowe z wytrawnością jazzu, przy jednoczesnej świadomości doświadczenia psychodelicznego. I na dobrą sprawę pozostał wierny tym ideałom aż po dziś dzień, ewentualnie odrobinę modyfikując recepturę – czyli zmieniając proporcje między pierwiastkiem lirycznym i eksperymentalnym. Ale idea pozostała ta sama – wciąż chodzi mu o wykreowanie surrealistycznego świata, w którym baśniowa, bezbronna, chwilami wręcz infantylna melodyka zmaga się z być może najtrudniejszymi problemami egzystencjalnymi. I właśnie z tego kontrastu powstaje niewysłowiona jakość o niemal religijnej intensywności. Dalsza analiza traci sens i grozi profanacją. Jeśli jest jakiś "święty" element w tych nagraniach, to doszukiwałbym się go głównie w obecności ludzkiego, niedoskonałego, acz nieskazitelnego "moralnie" i powodowanego szczytnymi intencjami wokalu. Ze swoim backgroundem i warsztatem Robert mógłby przez całą solową karierę grać instrumentalne post-jazzowe improwizacje. Lecz wolał okrasić ulotne, uduchowione kompozycje ludzkim głosem, de facto kreując kruche, umykające doczesnym kryteriom pieśni. I dopóki słuchacze zachowają resztki "serca", dopóty zachowają one interpretacyjną nietykalność.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

The End of an Ear (1970, free jazz) 6.4

Im mniej free i więcej jazzu, tym lepiej, bo Wyatt jest przede wszystkim natchnionym kompozytorem i w dalszej kolejności "osobnym" interpretatorem ✂ "To Caravan and Brother Jim"

Rock Bottom (1974, art rock) 9.9

"Miałem napisać to wczoraj, ale piszę dziś" – "słyszysz mnie po raz ostatni" w tym rankingu. Zanim przegłosowane/obiecane EMO, to zacznijmy od uporządkowania faktów, żeby nie było jak z tym "Bohemian Rhapsody", co to ponoć Freddie napisał, jak dowiedział się, że ma AIDS. Chociaż sofomor Wyatta zawsze będzie się kojarzył z tym, że artysta wyleciał z okna czwartego piętra i złamał kręgosłup, to należy pamiętać, że większość materiału skomponował i napisał PRZED tym wypadkiem. I to w dość komfortowych warunkach – w Wenecji, w pełnym w skupieniu, przeważnie w samotności. "Alfreda kupiła mi prosty mały keyboard ze szczególnym wibratem, które migotało jak woda wokół naszego domku", wspominał w liner notes. Ale już nagrania tych "drones and songs" faktycznie odbyły się PO wypadku. Leżąc przez trzy miesiące nieruchomo w szpitalnym łóżku Robert dokonał kalkulacji sił i przewartościowania zamiarów. Skoro nie potrafił już być bębniarzem, to jednocześnie od teraz NIE MUSIAŁ aranżować piosenek na regularny zespół i mógł do woli wymieniać zaprzyjaźnionych instrumentalistów w zależności od klimatu danego szkicu. Te okoliczności wyjaśniają, dlaczego Rock Bottom nie kontynuowało ani progresywnych wybryków Soft Machine z "Moon In June" na czele, ani też free-jazzowego solowego debiutu The End of an Ear. Mimo ogromnej skali życiowej tragedii Wyatt podszedł do tematu metodycznie niczym Eno (zauważmy analogię z wypadkiem Briana i wynalezieniem ambientu) – ze słabości uczynił siłę, dostrzegł w niej szansę i zobaczył nowy horyzont.

Wśród sześciu tracków składających się na Rock Bottom swego rodzaju powszechnie uznawanym "hitem" jest opener "Sea Song" – jedyna tutaj rzecz w miarę przypominająca formę piosenkową, choć to i tak naciągane, bo brakuje wyraźnie zarysowanego refrenu. Wyatt świetnie radzi sobie sam na pianinie i syntezatorach oraz bębenku, smutno wybijającym rytm, ale pomaga mu na basie TEN Richard Sinclair, którego już w tym podsumowanku chwaliłem. To jakby świecki "psalm" o nieuchwytności subtelnych metamorfoz głównej bohaterki albumu (i autorki rysunku wykorzystanego na okładce) Alfredy, ale w uniwersalnym sensie dotyka też kwestii zaborczego strachu przed utratą magicznej więzi z najbliższą osobą ("please smile...?" – bardziej delikatny wyrzut, niż prośba). Ale pod koniec stajemy się nagle świadkami czegoś dziwnego – jakiegoś bliżej niesprecyzowanego, quasi-religijnego objawienia ("we're not alone"), w którym przez Roberta zaczyna przemawiać rodzaj medium. Jego głos, zawsze skłonny do psot i ekscesów, najwyraźniej UCIEKA kontroli świadomości i niech mnie kule biją, ale brzmi to dosłownie jak metafora przekroczenia materialnych ograniczeń ciała. To dość prędki punkt zwrotny dla przebiegu płyty – od tej chwili wychodzimy "poza", może spoglądamy na siebie z góry, może nurkujemy w najgłębsze morskie przestworza, może razem z autorem uderzamy w dno i zaczynamy kopać jeszcze niżej. Z całym szacunkiem dla oryginalnego piękna "Sea Song" (brak słów, żeby oceniać w ogóle to nagranie w kategoriach "kompozycji", kwitów etc.) – okazuje się, że to najzwyklejszy etap tej podróży.

I wtedy zaczyna się istna IMMERSJA. W "A Last Straw" Wyatt zmienia basistę na kolegę z macierzystej formacji. To kolejny "dzień szczęścia drużyny włoskiej, piękny strzał Dino Baggio...", to kolejny GIGANT sceny Canterbury. Hugh Hopper dekonstruuje, utrudnia swoją partię z pamiętnego "Slightly All the Time" i w towarzystwie Wyattowych klawiszy staje sie jasne, że wpadliśmy w tunel, z którego nie ma odwrotu. To jest głębokie doświadczenie psychologiczne i w tym stadium analizowanie schodkowej melodyki, nieznanej dotąd w rocku pojemnej harmoniki czy zupełnie wyzwolonego "jodłowania" Roberta przestaje mieć znaczenie. "Into the water we'll go head over heel". Produkujący sesję Nick Mason być może sprawia, że pojedyncze struny gitary ewokują magię Floydów z początku dekady, ale "to nie jest teraz ważne", bo to jest sen, w którym zaglądamy do podświadomości i konfrontujemy najskrytsze lęki, rany i nadzieje. Dlatego zupełnie surrealistycznie wyłania się w nim pomnożona ścieżkowo trąbka południowoafrykańskiego jazzmana Mongeziego Fezy na tle kotłującego się miarowo, szamańskiego rytmu. Wyatt jak na siebie śpiewa agresywnie i skacze po interwałach (coś a la Gabriel circa Lamb, ale ZŁAMANE), aż Mason robi z jego wokalem to, co Jonny Greenwood zrobi kiedyś z wokalem Yorke'a – tnie go na żywo. W istocie, "Little Red Riding Hood Hit the Road" przypomina nieco praprzodka koncertowej wersji "Everything In Its Right Place". Szkocki poeta i komik Ivor Cutler bredzi coś bez ładu i składu. Zapętlone pogłosy, echa. Tak kończy się strona A.

Znaczna część (pierwsze trzynaście minut) strony B to dość ciężkie i żmudne doświadczenie dla "nowicjuszy". Basically, najpierw Wyatt siedzi z Hopperem i wykonują rodzaj tybetańskiej mantry – szeptane/wydychane przez Roberta zdrobnienie imienia Alfredy ("Alife... Alife... Alife... Alife..." i tak dalej) robi za metronom, Hugh pozwala sobie na luźne peregrynacje po gryfie, Wyatt też dogrywa jakieś melodyjki na kibordzie, po czym śpiewa żałobne w tonacji, ale pełne uczucia wyznanie do żony ("Alifib"). Skręca w stronę ich osobistych powiedzonek, żartobliwych gierek słownych, dziecinnych pieszczot. Przywołuje to obrazy dusz obojga zakochanych, dryfujących gdzieś w niebie, poza czasem. Potem zaś w "Alife" to niebo zachodzi chmurami i zbiera się na burzę, a popadającemu w coraz większe "odklejenie od rzeczywistości" Robertowi odpowiada Alfreda w sposób, którego słuchanie wywołuje niezręczne wrażenie podglądania czyjejś intymności, nagiej i pozbawionej maski racjonalności, ustalonych społeczną umową konwencji zachowania i komunikacji. Nie polecam tego przygniatającego psychicznie fragmentu – jest zbyt mroczny i zarazem zbyt quirky, włącznie z free stękami klarnetu basowego Gary'ego Windo. Niemniej pod koniec monologu Alfredy przesterowany bas Hoppera buduje tajemnicze napięcie, jakby coś wisiało w powietrzu. I kiedy perkusista Laurie Allan nabija marszowe intro closera, można odetchnąć z ulgą, że ten koszmar dokądś prowadził.

Wydarzenia w finałowym "Little Red Robin Hood Hit the Road" układają się w zupełnie bezprecedensowy rachunek sumienia, są namiastką "własnego" sądu szczegółowego i zarazem desperacką próbą zrozumienia swojego miejsca tu i teraz, odnalezienia porządku i sensu w chaosie bezwiednie płynącej egzystencji. Jest to koniec zanurzenia i symbolicznej drogi, który teoretycznie ma ukazać wnioski i mądrość, ale w praktyce pozostaje z epickim zdziwieniem sobą, otoczeniem, planetą i kosmosem. Słyszałem ten utwór pewnie ze sto razy i nigdy, nigdy, przenigdy nie mogę się nadziwić skali jego dramaturgii, wykraczającej poza wszelkie zasady konstrukcyjne w muzyce popularnej, choć paradoksalnie w intuicyjnym ujęciu dającej poczucie bezpieczeństwa i logicznej. Kulminacją najbardziej wydumanej melodii Wyatta jest niespodziewany udział Mike'a Oldfielda, który zaczyna od naśladowania na gitarze linii wokalowej, po czym odpływa na moment w "wiosłowy ambient" i powraca ze – śmiem twierdzić – najbardziej niesamowitym "efektem zaskoczenia" w dziejach rocka. Oto z pozornie beztreściowego, czysto fakturowego frazowania wyłania się temat z pierwszej części Tubular Bells, który od dziecka przyswoiłem i "zasejwowałem na dysku" mózgu. Ale podczas gdy oryginalnie pachniał on bukietem harmonicznych kwiatów, tu na tle namolnie powtarzanego, pojedynczego durowego akordu brzmi nerwowo i przerażająco. I kiedy napięcie sięga zenitu, powraca Cutler z absurdalnym bełkotem, któremu akompaniuje na altówce TEN Fred Frith. Końcowy, idiotyczny zaśmiech szkockiego dziwaka puentuje całą powyższą historię i uświadamia, jak cienka może być granica między tajemnicą kosmosu, a nieuleczalną dziwnością, unikalnością każdej żywej istoty. Tak niedorzecznego post-scriptum nie da się wymyślić – ale ono tam tkwi i trzeba jego obecność zaakceptować.

A teraz dla wytrwałych obligatoryjne "emo". Otóż "Little Red Robin Hood Hit the Road" to jeden z dwóch przypadków nagrania, po którego nagłym urwaniu zdarzyło mi się kiedyś, dawno temu, ROZBECZEĆ – nie, że zamgliło mi oczy ze wzruszenia, tylko łzy pociekły "jak z kranu", na zasadzie odruchu bezwarunkowego. Zwyczajnie przepaliły mi się "bezpieczniki humanizmu", nie wytrzymałem intensywności doznania. Ale nie wstydzę się tego, bo od tej pory wiem na 200%, że przynajmniej dopóki będę człowiekiem (a technologiczne prognozy są przecież w tej kwestii wieloznaczne), to oczyszczająca kuracja duchowa Rock Bottom zawsze chętnie udzieli mi schronienia. Is that emo enough for you? "That, sir, is emo".
(2018)

Ruth Is Stranger Than Richard (1975, rock progresywny) 7.1

Zbyt rozlazły formalnie i niepotrzebnie upstrzony coverami, kolaboracjami czy kabaretowym bluesem, mimo wszystko follow-up do jego arcydzieła zawiera być może najambitniejsze momenty w całym dorobku RW ✂ "Solar Flares", okładka

The Animals Film (1982, soundtrack) 6.0

Najbliższe industrialowi, co facet w życiu zrobił: intrygujący kolaż łagodnych drone'ów, keyboardowych magm i beztroskich jamo-nucanek. File under headphones listening.

Nothing Can Stop Us (1982, pop/rock) 5.9

Lubię tego składaka, chociaż poza wspaniale autorskimi rendycjami cudzych pieśni ("Shipbuilding" napisanej dlań specjalnie przez Costello, wyzyskującej ukryty potencjał modlitewny "At Last I Am Free" Chic i gloryfikującej drugowojenny komunizm "Stalin Wasn't Stallin'") grzęźnie on czasem w przeróbkach zbyt hardkorowych i przez to trochę nieznośnych ✂ "Born Again Cretin"

Old Rottenhat (1985, art rock) 8.2

Ascetyczny, monotonny, rozpolitykowany analog-synth-avant-pop = sama treść ✂ "Alliance", "The United States of Amnesia" (co za tytuł!), "The Age of Self", "The British Road", "Gharbzadegi"

Dondestan (1991, art rock) 5.5

Ten jeden raz krucha, poetycko dziecinna naiwność mistera Ellidge'a ociera się o karykaturę, a i tak wezmę ją ponad większość szarpidrutów tego świata ✂ "N.I.O", "Lisp Service"

Shleep (1997, singer/songwriter) 7.5

Przeprasza się z popem (opener pobrzmiewa "Heart of Glass") i folkiem (obszerniejsze uwzględnienie gitar w miksie), tym samym wynajdując dla siebie nową formułę zmęczonego, acz nobliwego barda ✂ "Maryan", "Was a Friend", "Alien"

od kilku dni ponownie zgłębiam płytę Shleep, która być może dziś obchodzi dwudziestolecie (według innych źródeł premierę miała pod koniec września 1997). rzecz została nagrana w studiu Phila Manzanery, a w sesjach poza byłym gitarzystą Roxy Music wzięły też udział postaci z tak odległych rejonów muzycznych jak między innymi Brian Eno (jako współproducent), Evan Parker czy Paul Weller. w owym okresie Robertowi udało się wreszcie pokonać wieloletnią bezsenność – stąd tytuł, teksty i okładka tradycyjnie namalowana przez żonę artysty, współautorkę wielu jego utworów, ilustratorkę Alfredę Benge. dzieło przez wielu postrzegane jako drugie najważniejsze w solowym dorobku Wyatta (po Rock Bottom) – przypomnijmy choćby, że "The Wire" poświęciło mu okładkę i pięciostronicowy artykuł, a potem ogłosiło albumem roku (podobny los spotkał też później Cuckooland i Comicoperę).

Shleep to krążek w katalogu RW mniej zaangażowany politycznie, za to dość osobisty w klimacie, podlany ponoć sporą dawką alkoholu i mocno rozstrzelony stylistycznie. wędrujemy tu od upstrzonego syntezatorowymi interwencjami Eno openera "Heaps of Sheeps" (rzecz pozornie wyjęta z Before and After Science), przez unikatowy, niepodrabialny jazz-folk "Maryan", aż po pastisz Dylana w "Blues In Bob Minor". to również pierwszy od czasu Ruth Is Stranger... materiał przygotowany z towarzystwem akompaniującego zespołu – i prawdopodobnie najbardziej "gitarowy" w dyskografii Mistrza (co oczywiście nie oznacza, że brzmi jakoś szczególnie gitarowo). jak większość nagrań kompozytora "Moon In June", Shleep emanuje trudno opisywalną kontemplacyjnością i mądrością. w sumie nie wiem, czy pasuje do dzisiejszego dnia, ale na pewno dobrze klei się z warunkami meteorologicznymi za oknem.
(2017)

Cuckooland (2003, singer/songwriter) 6.6

CLOUD FUCKING CUCKOO LAND (cytując jego sławnych, młodszych o pokolenie następców) przefiltrowane przez "trzy kwadranse jazzu" ✂ "Just a Bit", "Old Europe"

Theatre Royal Drury Lane 8th September 1974 (2005, koncertówka) 6.2

Drobny problem tkwi nie tyle w samej jakości soundu (choć ta faktycznie nie zachwyca), zresztą pamiętamy przecież casus Olatunji Concert. Jeśli czepiałbym się, to raczej tego, że dream team z Oldfieldem, Hopperem, Stewartem, Frithem czy Masonem na czele nawet nie muska w tych wykonach transcendencji oryginałów (przykładowo lekko nonszalanckie "A Little Straw" traci tak z połowę pierwotnej intymności). Ale na pocieszenie dodam, że w sumie nic/nikt nie muska, a to niewiarygodne zdjęcie promocyjne odkupuje wszelkie niedociągnięcia samego występu, który ma przecież wartość stricte dokumentalną.

Comicopera (2007, singer/songwriter) 6.5

Mój mistrz. I etatowy zwycięzca podsumowań "The Wire", od lat. Trochę zastanawia tylko dlaczego wielu krajowych recenzentów jakby "obudziło się" w 2007 że istnieje ktoś taki. Dziwne, bo z tego co pamiętam to Cuckooland nie brylowało u nas za bardzo, a przecież to dziełka na podobnym poziomie i w zbliżonym, marzycielskim klimacie. Zacząłem wręcz podejrzewać, iż jestem sprawcą tej "mody" na Wyatta. Miałoby to nawet sens, bo gdy nosiłem publicznie koszulkę z nazwą pewnej poznańskiej kapelki, to nie przeszkodziło to jej się przebić; kiedy dumnie prezentowałem na piersi flagę kanadyjską, to wszyscy nagle zakochali się w New Pornographers, Broken Social Scene, Hot Hot Heat... No a na Open'erze wystąpiłem na scenie w t-shircie z nadrukiem "Moon In June". Minęło kilka miesięcy i... voila. Niemożliwe? "Niemożliwe, ale śmieszne" (z Tytusa, Romka i A'Tomka). Skoro takie mam moce, to sięgnę znów po koszulkę z hasłem "LOVE." w nadziei, że ów mechanizm wciąż działa... Esencja oszczędnej mądrości. ✂ "Just As You Are", "A.W.O.L."
(Offensywa, 2008)

'68 (2013, progresywny pop) 6.3

Szczere do bólu, demówkowe archiwalia. Głównie dwa długie tracki: wczesna wersja "Moon In June" z innym tekstem i melodiami jakby improwizowanymi na bieżąco oraz wczesna wersja strony A sofomora Soft Machine, gdzie recytujący alfabet Wyatt antycypuje sławne skandowanie Marka E. Smitha z "L.A.". Serio. "Dla szperaczy", owszem.

* * *

Porcys's Guide to Pop

Robert Wyatt

Kluczowe postaci i ich wkład:
Poza nim samym to żona Alfreda (zdrabniana jako Alife czy Alifib w piosenkach), autorka okładek i współautorka wielu tekstów do utworów męża.

Dlaczego właśnie on?
Rozpoczynał jako fenomenalny bębniarz w eklektycznej formacji Soft Machine, chlubie sceny Canterbury, która jako jedna z pierwszych (i być może najlepiej) godziła takie światy jak jazz, minimal music, rock progresywny czy improwizacja (jej opus magnum Third to lektura ściśle zalecana, pomnik takich pomostów stylistycznych). No a potem na własny rachunek, gdzie człowiek ów odfrunął w tylko sobie znane rejony z pogranicza intymnego wyznania, kameralnej poetyckiej ballady, elementów samo-proklamowanej estetyki anty-jazzowej, art-suit, ambientowego marazmu i new-age'owej kolorystyki, okraszonych szczyptą zupełnie niedefiniowalnej abstrakcji. W tej całkowicie oryginalnej formule (nikt tak nie pisze i nie gra jak on) zasilił stawkę kompozytorskich geniuszy. Mało to merytoryczne, ale przypuszczalnie nie ma wokalisty o podobnie nietykalnej, przeszywającej wrażliwości. W rezultacie środowisko chucha na niego i dmucha – na sesje stawiają się ochoczo takie sławy jak Eno, Manzanera, Oldfield, Frith, Gilmour, Weller, Mason... (A on się im potem odwdzięczał.) Wydaje rzadko, ale jak już, to klękają znawcy – u "The Wire" ma wykupiony abonament na wygrywanie rankingów końcoworocznych (dwa lata temu ten trend dotarł też do Polski).

Dziura w stogu siana:
Say what you will, jestem die-hardem i mam na półce cały dorobek Wyatta, ale coveru "I'm A Believer" nie znoszę. Co gorsza, rozumiem lewicowe poglądy, w sumie deklarowanie się przez twórcę komunistą też nie wpływa przesadnie na mój odbiór czyjejś sztuki, natomiast dedykowanie kawałków Che Guevarze to lekkie przegięcie...

5 esencjonalnych kawałków:
"Moon In June", "Sea Song", "Alliance", "Maryan", "Old Europe".

Cytat na opis GG:
"Am I yours, are you mine, to play with?".

Influenced by:
Trudne pytanie w sumie, bo to specyficzny okaz uduchowionego "medium" przemawiającego siłą wewnętrznego głosu i fantazji. O charakterystyce i korzeniach tych dokonań wspomniałem wyżej.

Influence on:
Co drugi brytyjski nadwrażliwiec z rozeznaniem w historii popu (od Talk Talk, przez Radiohead, po Hood czy Hot Chip, którzy ostatnio "spełnili swoje marzenie" wypuszczając EP-kę z Mistrzem). Lecz co interesujące inspiracja Wyattem objawia się często w najmniej spodziewanych momentach – vide casus tracku "Presence" Mouse On Mars.

Księstwa przyległe, lenna i terytoria zamorskie:
Soft Machine potraktowaliśmy jako składową hasła "Robert Wyatt", ale nie wolno zignorować ich roli w dziejach eksperymentalnej muzy – to byli giganci (przewodni riff "Slightly All The Time", no błagam). Matching Mole – krótki projekt przechodni przed solową karierą. I tu odsyłam też do reszty tej ferajny – multum solówek członków tejże, Caravan, Gong, Henry Cow aż do Oldfielda można dojechać.

Coś jeszcze?
Geneza nazwy Matching Mole, zabawne.

(Porcys, 2009)

* * *

urodzinowa playlista edukacyjna. chyba potrzebna, bo znaczna część dyskografii RW jest po prostu mało znana.
moje top 5:

1. całe Rock Bottom jako jeden utwór/suita
2. Moon In June
3. Alliance
4. Maryan
5. Old Europe
(2015)