Rekapitulacja 2016: R.I.P.

 

Chciałbym zacząć od farmazonu, że kiedy rok temu publikowaliśmy rekapitulację RIP, to mogła ona się niektórym wydać przesadnym WTF i nikt chyba nie przypuszczał, że bla bla bla, w 2016 roku, bla bla, rubryka RIP okaże się kulturowo istotniejsza, niż jakiekolwiek inne podsumowania. Niestety zamiast tego muszę zaserwować farmazon jeszcze większy: emocjonalny horror 2016 w kwestii tzw. "zimnego bufetu" (nie moje i słabe, cytuję żeby tylko pokazać bogactwo potocznego języka w oswajaniu tematów ostatecznych) był do przewidzenia od dawna. Zresztą sam kiedyś alarmowałem, że przyjdą takie dziwne lata, gdy rocznikowe nagromadzenie wiekowych ikon muzyki popularnej chcąc nie chcąc przyniesie ogrom smutnych wieści. I taki właśnie był 2016, w którym PONURY ŻNIWIARZ zrobił takie spustoszenie, że de facto skradł show innym muzycznym (i nie tylko) eventom. Dość powiedzieć, że Nile Rodgers przesunął premierę pierwszego od dekad krążka Chic na 2017, po to żeby nie wydawać tak pozytywnej i życio-afirmacyjnej płyty w tak żałobnym i pogrzebowym roczniku. A to już świadczy o skali paranoi, w której wszyscy – jako fani, obserwatorzy, odbiorcy i konsumenci sztuko-rozrywki tkwimy mimowolnie. A ponieważ w 2016 liczba osób, które odeszły i z których dorobkiem jakoś przecięły się moje drogi, okazała się dwukrotnie większa niż w 2015, to zamiast odnotować nekrologi chronologicznie, postanowiłem zorganizować je według jakiegoś klucza, żeby się tak zrobiło jakoś raźniej. To przegląd subiektywny, nie zamierzam google'ować "famous people who died in 2016", ale tyle zapamiętałem – jak ktoś chce ten spis jakoś uzupełnić, to zapraszam. A teraz zapalmy świeczki w zadumie i refleksji nad nieuchronnym przemijaniem.

Sprawę styczniowej śmierci Bowiego poruszyłem obszerniej rok temu, więc przypomnijmy tylko, że zdarzenie to – które Reynolds w Shock And Awe słusznie nazwał jakoś typu "najwdzięczniejszym" odejściem w dziejach muzyki – przesądziło o tonie i tematyce większości muzycznych debat przez cały rok. I nawet jeśli Blackstar wydane w 1996 roku w szpetnej okładce dziś raczej nie budziłoby żadnych zbiorowych emocji, to obiektywnie idealna synchronizacja premiery z odejściem artysty (plus wszystkie magiczne niuanse do dziś odkrywane na obwolucie albumu) była czymś nadnaturalnym i niepojętym. Zbliżonego rzędu koincydencja w przypadku Leonarda Cohena, który w swoich ostatnich wywiadach kilkakrotnie zmieniał wersję w kwestii stanu zdrowia i gotowości na konfrontację z wiecznością. W Polce zresztą "ilościowo" Cohen cieszy się większą estymą od Bowiego, ale tu urwę, bo nie będziemy przecież porównywać lokalnych zasług dwóch nieżyjących już artystów. Gdybym jednak naruszył tu granicę dobrego smaku i próbował skonstruować podium muzycznych śmierci a.d. 2016 pod kątem "relewantności" i medialnego rezonansu, to tuż za Bowiem, a nad Cohenem uplasowałby się oczywiście Prince, którego przedwczesne zstąpienie było raczej niespodziewane i prawdę mówiąc szczegółowe relacjonowanie technicznych okoliczności tej tragedii wymagałoby sporego rozeznania w farmakologii, więc skupmy się głównie na mitycznym wkładzie Księcia w niemal każdy gatunek popularki: od czarnych dźwięków (funk, soul, r&b, hip hop), aż po rocka, mainstreamowy pop czy nawet elektronikę.

Jeśli jednak zatrzymamy się na chwilę przy "czarnej" muzyce, to mamy tu kilka zasłużonych postaci. Odejście w wieku 45-lat Phife Dawga, reprezentanta A Tribe Called Quest, mogło w sporej mierze zaważyć na kontekście, w jakim odbierano powrotową płyty zespołu (znanego i cenionego, więc o ich roli dla rapsów rozprawiać tu nie muszę). Rok dłużej żył Attrell "Prince Be" Cordes, wokalista formacji PM Dawn. Przy wszystkich szyderstwach z miałkości i miękkiszowości ich nagrań, warto zauważyć, że takie "Set Adrift..." to trochę prekursor wszystkich Girl Talków tego świata: rozbudować coś ("True") niemożliwie pięknego konstrukcyjnie to wielkie osiągniecie, a nierówne wsamplowanie falsetu (czwarty dźwięk przyśpieszony do bitu) daje fajną, właśnie mashupową surowość. Nazwisko Clarence "Blowfly" Reid nie musi wam specjalnie dużo mówić, ale jego "Rapp Dirty" cytowali np. Avalanches na Since (teraz już trzeba podkreślać gdzie). Z kolei zakładam, że Maurice White, czyli spiritus movens Earth, Wind & Fire, to już jasny komunikat: odszedł człowiek, który dawał nam wszystkim wiele wielkiej radości swoimi kawałkami. I będzie dawał dalej, jego dzieło przetrwa. Pamiętam jak przed laty na jednej z pierwszych imprez gdzie didżejowałem, kolega zagrał fajne post-disco. Spytałem kto to – otóż pionier house'u Colonel Abrams, którego niestety też muszę tu wymienić. No i Bernie Worrell, klawiszowiec Parliament/Funkadlic, bez którego syntezatorowych odlotów takie Mothership Connection by nie zaistniało.

Skoro klawiszowcy, to rzecz jasna musi paść tu też Emerson. Ale fani prog-rocka opłakiwali aż dwie trzecie ELP, czyli dwóch koryfeuszy nurtu: pianisty Keitha Emersona i wokalisto-gitaro-basisty Grega Lake'a. Każdy kto kiedyś się przez takie granie przepultał ma swoje ulubione momenty z ich dokonań, dla mnie na zawsze będzie to pierwszych kilka minut suity "Tarkus", gdzie panowie na cyrkową modłę zgwałcili podziały rytmiczne, po czym odpłynęli kompletnie w krystalicznej, marzycielskiej balladzie. Ale sola na synthach też dawał Emerson mocarne. Właśnie, speaking of synths. Not much of a synth guy myself, but... Muszę docenić osobę Dona Buchli, pioniera-projektanta syntezatorów, który tak się ma do Mooga, jak powiedzmy Meucci do Bella. A z nieodległego rozdania stylistycznego: Jean-Jacques Perrey, prekursor elektroniki, również dizajner instrumentów proto-syntezatorowych, autor szokująco uroczego Prelude Au Sommeil, a później pre-sampledelicznych wygibasów w duecie z niejakim Kingsleyem. Szczególnie, osobiście przeżyłem śmierć naszego maestro muzyki elektroakustycznej, Eugeniusza Rudnika (dlaczego – odsyłam do naszego wywiadu sprzed lat kilku). Do pionierów technik z pogranicza muzyki konkretnej i elektroniki należała też duńska kompozytorka Else Marie Pade – jak wspominałem, warto sięgnąć chociażby po jej zeszłoroczny zbiór 1958-1995. Edit: pojęcie elektroniki w różnych wariantach (nowofalowym, pre-industrialnym, synth-popowym, pra-techno etc.) współwykreował też duet Suicide, którego zmarły pół roku temu wokalista Alan Vega koniecznie musi być tu dopisany.

Pade współpracowała między innymi z Pierre'em Boulez. Żadne określenia nie oddadzą tego, jak Francuz "posiadł" MUZYKIE – dominator we WSPÓŁCZESZE przez ponad pół wieku, na wielu frontach (jako kompozytor, dyrygent, teoretyk, aktywista, animator). A propos dyrygentów ("konduktor... bileciki do kontroli..." – z jakiego to filmu?): zmarł też Nikolaus Harnoncourt czyli Austriak ekspert od "wykonawstwa historycznego", któremu zawdzięczamy wiele klasycznych "wiernych" interpretacji Beethovena, Mozarta, Monteverdiego i innych tuzów. Następnie musi być wymieniony Tony Conrad, ważna figura sixtiesowej awangardy, w skrócie łącznik między minimalizmem, a VU. Takoż również akordeonistka od około-ambientowej koncepcji "deep listening" Pauline Oliveros. W tym akapicie umieściłem też George'a Martina, który przecież zaczynał w oddziale poważkowym Parlophone, ale świat zapamięta go głównie jako archetyp "producenta" w muzyce piosenkowej. Tu warto jednak zaznaczyć, iż manipulacje prędkością, cięcie taśmy, inkorporacje dziwnych dźwięków etc. – to tylko sam wierzchołek. Jeśli posłuchać wczesnych Beatlesów, to staje się nagle jasne, że bez Martina po prostu by nie zabrzmieli tak totalnie. I jeszcze jazz – muzyka czasem równie poważna, co partytury, ale może mniej akademicka. Paul Bley z jego zduszonym, czułym, acz lekko trędowatym gestem przy pianinie – wielka strata, polecam seventiesowe wprawki na przemian z ciszą. No i dwóch naszych polskich gigantów, dwóch Januszy – Muniak i Stefański – których obecność na wielu klasykach krajowego jazzu jest niepodważalnym faktem, obadajcie chociażby poprzez Discogs.

Jakąś osobną kategorię w tej smutnej wyliczance stanowią przedwczesne, bolesne, przygnębiające przegrane po walce z chorobą dwóch partnerek życiowych kultowych (jeden masowo, drugi niszowo) muzyków rozdających jakościowe karty na początku XXI wieku, z których Geneviève sama była muzykiem, a Rachel nie. W każdym razie w obu sytuacjach czułem zbliżony rodzaj stłumionego żalu, smutku i współczucia, a w jakiś sposób rzucały też te zdarzenia nowe światło na ostatnie dzieła RH i Mount Eerie. Ciężki temat. Jak cały ten artykuł.

Żeby nie było, że 2016 to tylko "The year that music died". W innych dziedzinach ludzkiej kreatywności też obficie składano kondolencje. Mógłbym długo wymieniać, off the top of my head – w sporcie na przykład Johann Cruyff, Muhammad Ali czy Cesare Maldini; w literaturze Umberto Eco i Michael Herr, w kinie Gene Wilder i Alan Rickman, w architekturze Zaha Hadid, w komunizmie Fidel Castro. A w rodzimej popkulturowej perspektywie chociażby Andrzej Wajda, Andrzej Kopiczyński albo Bohdan Smoleń. Próbujemy oswajać śmierć, nie my pierwsi, nie ostatni. Chciałbym, żeby w 2017 ta rubryka mogła być pusta, ale czy się uda, to nie wiem.
(Porcys, 2016)

PS: Już kilka dni po publikacji tego artykułu bezlitosny rok 2016 dopisał do powyższych wyliczanek bolesny epilog, czyli przedwczesną śmierć George'a Michaela, który wpierw dał światu najmniej post-punkową odsłonę New Popu w Wham!, potem zameldował się wśród liderów autorskiego białasowskiego popu z elementami tyleż uduchowionej, co i "przesyconej "erotyzmem" czarnej "muzy", a w ostatnich latach incognito śpiewał w Diogenes Club (żart, ale mówi o skali wpływowości). 

PS2: Zupełnie umknęło mi odejście w wieku 87 lat wybitnego fińskiego kompozytora nazwiskiem Einojuhani Rautavaara, wielokrotnie wymienianego wśród czołowych europejskich partyturowców drugiej połowy XX wieku, autora takich dzieł jak choćby ulokowanego na pograniczu orkiestracji i field recordings Cantus Arcticus oraz ośmiu symfonii, z których szczególnie polecam tę siódmą, zatytułowaną Angel of Light.