R. KELLY

 

"Your Body's Callin'"
Pieśń ta otwiera debiut Kelsa 12 Play i w trakcie przygotowań do podsumowania w naszym redakcyjnym gronie padły nawet na jej temat następujące słowa – "przezajebioza, chociaż dla mnie całe 12 Play jest magiczne". No więc ustalmy, że ja też lubię 12 Play, aczkolwiek pamiętajmy o zachowaniu odpowiednich proporcji. 12 Play to... świetna płyta. Natomiast "Your Body's Callin'" to najprawdziwszy ARCHETYP. W pierwszym kawałku ze swojego pierwszego albumu koleś nie tylko zdefiniował kim będzie do końca kariery, lecz także właściwie ustawił poprzeczkę dla balladowych erotyków w obrębie miejskiego r&b, której do dziś nikt nie strącił, mimo że wielu (włącznie z nim samym) się na ten skok porywało, niejednokroć zresztą wytwarzając przy okazji masę wybornej "muzy". Ale dla "Your Body's Callin'" postulowałbym optykę zamkniętego w szklanych ramkach, nietykalnego arcydzieła gatunku, a nie jakichśtam pomyślnych prób. Bądźmy poważni. Słuchanie "Your Body's Callin'" przypomina mi raczej konfrontację z "Dawidem" Michała Anioła. Stoisz z przodu – wprost genialne. Podejdziesz od prawej – też perfekcja. Zajdziesz od tyłu – nadal doskonałe. Obejdziesz od lewej – to wciąż jest ten sam ideał. Nieskończenie zapętlony, opływowy podkład ukształtowano trochę niczym soniczny odlew "apollińskiej" rzeźby. Raz zastygający, to znów przebudzony bas, cierpliwie ostrożne akordy piana oraz ponętne, zachęcające podjazdy – gitki w lewym i cichutkiego syntezatora w prawym kanale. Te elementy żyją obok siebie w idealnej symbiozie, czerpią energię ze wzajemności oraz promieni ledwo wykrywalnego klawiszowego "stojana" na drugim planie. W tym anturażu artysta-śpiewak dozuje emocje ze starannością i maestrią półboga. I nic się w tej kompozycji nie rusza ani o milimetr, bo jest... zbyt skończona. Mamy ten oto rzadki przypadek, kiedy muzyka nie musi już niczego udowadniać, nie pragnie ewoluować, nie chce podążać w żadnym kierunku. Statyczna, pozbawiona zarysowanego refrenu, błoga. Chwila jest nabrzmiała, jeszcze gorąca i namiętna. I tak sobie trwa. I potężnieje. Tylko cztery i pół minuty. Aż wieczność.
(Porcys, 2012)

RADIAN


"Shift"

Wersja A:

Siadasz wygodnie w miękkim fotelu obitym skórą. Zawsze marzyłeś o pokoju przeznaczonym tylko i wyłącznie do delektowania się dźwiękiem. Odchylasz głowę do tyłu i zakładasz nowiutkie, starannie dopasowane słuchawki. Wiązka cienkich kabli spiętych specjalnym, neutralnym izolatorem biegnie po anty-elektryzującym dywanie do inputu profesjonalnego, audiofilskiego sprzętu do odtwarzania kompaktów. Player ustawiony jest ostrożnie na precyzyjnie umiejscowionych względem siebie, porcelanowych podpórkach, zachowujących z kolei bezbłędny kąt dziewięćdziesięciu stopni do metalicznej, wypolerowanej równiutko platformy, amortyzującej najmniejsze (przykładowo spowodowane podmuchem powietrza) wahnięcia zestawu grającego. Możesz się teraz zanurzyć w drobiazgowy, detaliczny świat absolutnie mistrzowskiego soundu Radian.

Każdy szum, każdy szmer, brzęk, trzask, zgrzyt i turkot słychać wyraźnie, tak jak widać obraz na najnowocześniejszym cyfrowym ekranie. Więcej: mikrodrobinki fal sonicznych, nieuchwytne dla ludzkiego ucha, tam są. Produkcja McEntire'a zachwyca szczegółowym, do bólu klarownym, chirurgicznym miksem. Sposób, w jaki koleś nagrał perkusję, odbiera mowę. Pacnięcie za pacnięciem, drumy są namacalne i funkcjonują trójwymiarowo. Bas hipnotyzuje minimalizmem repetycji. Królestwo dzwonków, wirujących ech i klawiszowych teł zamraża w bezruchu. Powiadają, że Juxtaposition, drugi studyjny krążek tego wiedeńskiego tria, reprezentuje renesans post-rocka, kolejną potężną falę inteligentnej muzyki dla odbiorców stęsknionych nowych wydawnictw Tortoise. Można przeczytać w "The Wire", które zresztą leży obok na szklanym stoliku i drga miarowo wskutek wibracji ogarniających pomieszczenie.

Wersja B:

Posiadam w swojej bogatej kolekcji uczciwe zasoby katalogu Thrill Jockey. Część z tych pozycji regularnie odświeżam przy intensywnych naukowych sesjach. Pierwsza płyta Tortoise stanowi automatyczny trop skojarzeniowy. To najbardziej skoncentrowana, wypełniona treścią i trzęsiona groovem muzyka akademicka, jaka kiedykolwiek powstała. Niefortunnie, debiut Tortoise jest cokolwiek osamotniony wśród dokonań zasługujących na podobną deskrypcję. Fani chigacowskiego labela najwyraźniej postrzegają sprawę inaczej. Czekają na następne objawienia sceny około-gatunkowej i radują się, gdy na horyzoncie mignie wykonawca drążący zbliżone rejony stylistyczne. Radian, austriacki tercet eksperymentatorów fakturowo-formalnych, wskazany został jako bieżące ogniwo ponad dziesięcioletniego łańcucha, dla którego kiedyś Simon Reynolds ukuł spopularyzowany później termin.

Szkoda, że szkice zespołu to ledwie patenty przeniesione ze wzmiankowanego wyżej self-titled na dzisiejsze standardy mikrobrzmieniowe, w dodatku błagające o żywotność i moc. Otwierający tegoroczny dysk Juxtaposition utwór "Shift" błądzi jak pan Hilary za okularami, budując napięcie z niczego, z szukania, i nie znajdując w efekcie nic. Warstwy hałaśliwych, prószonych okruchów pogłosu paraliżują bezzasadnością. Bębny uderzają głęboko i donośnie. W sekwencji od 3:10 do 4:15 bas powtarza jedną nutę, modulowany tylko tonalnie w zależności od natężenia, prowokując ćwierćtonową różnicę między tapnięciami. To dopiero uniwersyteckość! Wciąż, "Onions Wrapped In Rubber" czy "Flyrod" robiły dekadę temu niby to samo, a przecież o lata świetlne lepiej. Technika fazowa istnieje w awangardzie od pół wieku. Radian zbawcy post-rocka? Hello people, czy nikogo to nie znudziło? Sterylność, troska o detale, cień współczesnej poważki, garnitury, blabla, nic nowego – post-rock jest martwy.
(Porcys, 2004)

RAE SREMMURD

Rae Sremmurd feat. Gucci Mane
"Black Beatles" (2016)
"Z tym się j****am, z tym się j****am i temu c*****łam". Tytuł i klip pokazywał, że ci chłopcy marzą o gitarach jak Future o Hendrixie, bezwstydnie odwołują się do rokendrolowej mitologii. Ale muzyczny paradoks "Czarnych Beatlesów" polegał na tym, że przez większość trwania piosenka ani nie brzmiała jak stricte "czarna muza", ani jak Beatlesi. Mike Will Made It i bracia Brown uzyskali tu zeitgeist ze środków new romanticowych, ewentualnie z domieszką gier video i jakiegoś reggaetonu. No i wyszedł im "fejm do***any", mhm.
(2020)

RAFAËL FROST

 

"Nightshift"
Kupowałem nowe buty do gry w piłkę. Bo stare mi się rozpadły. Ale tak literalnie, rozchodziły się w rękach: jedna warstwa odchodziła od drugiej, dziura na dziurze. Nic dziwnego, służyły mi dobrych kilka lat "i to nieźle" ("można oberwać i to nieźle"). Grając zwykle na pozycji "wysuniętego napastnika" (lol Milik), strzeliłem w nich sporo bramek (w ogóle imiesłów przysłówkowy współczesny rządzi: "będąc krytykiem muzycznym", "jeżdżąc samochodem mam kilka kaset", by pozostać tylko przy panach na L). Ale wszystko przemija, "nie można dwa razy wejść do tej samej zwrotki" i nie można grać w rozpadających się butach, więc pojechałem do sklepu sportowego i zacząłem przebierać, mierzyć, porównywać "Najki". Różne modele, egzemplarze, kolory i rozmiary. Wziąłem też piłeczkę i coś tam kopnąłem, pożonglowałem. Czytelnicy nie mają pojęcia, ile kawałków opisywanych przez te lata w naszym serwisie zasłyszeliśmy w takich okolicznościach. Nie da się śledzić muzyki siedząc tylko przed kompem. "Życie jest gdzie indziej".

Zwłaszcza z sektora "dresiarskiego" niewiele można się dowiedzieć na podstawie FB czy Twittera, jak się ma takich nerdów za znajomych. Trzeba wyjść do ludzi. 10 lat temu musiałem, nie raz i nie dwa, pytać, co teraz leci. Dziś jest SoundHound i pomógł mi już wielokrotnie. "Nightshift" doświadczonego producenta pochodzącego z Amsterdamu to musi być jeden z kluczowych hitów vocal trance'u za 2014 rok, bo jakoś nie sądzę, żeby każdy numer w tym klimacie miał tak epickie, równie stadionowe, co progresywne riffy przewodnie, przywodzące na myśl środkowe Yes i tak ładniutkie zwrotki a la "Borderline" Classixx. Mówiąc zatem tonem Chrisa Otta: nie twierdzę, że ten kawałek zmieni wasze życie, ale jeśli lubicie Knower i macie czasem ochotę na coś mniej skomplikowanie dance'owego po protestancku, to moglibyście KURWA przerwać na moment swój dzień i dać szansę tej piosence. Aha, jeszcze taka sprawa. Ja jestem super writerem, czytasz Porcys. Mówisz jest piekło na ziemi, klimat jak Charlie Hebdo, a ten kurwa napisał trampki-blurb. Otóż pizdo: ja przekazuję treści tak jak Nasty Nas.
(Porcys, 2015)

RAH BAND

"Clouds Across the Moon" (1985)

– Good evening, this is the intergalactic operator, can I help you?
– Yes, I'm trying to reach flight commander P.R. Johnson, on Mars, flight 2-4-7...

Wymykający się klasyfikacji, unikalny seans space-sophisti. Richard Hewson sięgnął tu po znany literacki trick – osadził fabułę w realiach science-fiction, by przekazać bolesną prawdę "tu i teraz". Gdy w przyszłości na Marsie toczy się wojna stuletnia, stęskniona żona próbuje dodzwonić się do męża... Oczywiście jest to tylko kamuflaż dla wstrząsających wyznań w rodzaju "Hi darlin', the kids say they love you... Hey baby, is everything fine with you? Please forgive me, but I'm trying not to cry". A wersy "Since you went away, there's nothing goin' right" oraz "I don't think that I can take it anymore this CRAZY WAR" równie dobrze mogą sugerować rozpad małżeństwa. PRÓŻNO SZUKAĆ w muzyce pop drugiej tego typu dyskretnej ALEGORII.
(2019)

RAINBOW ISLAND

ILLMATRIX (2020)

Wiodący ansambl nowej włoskiej sceny impro-elektronicznej o posmaku exotica/tribal-4th/5th-worldowym. Jak sam rzymski kwartet pisze: Interdimensional Folks, Gombo Riddims, Psydub against the Aggrocene. Przeżucie wymaga cierpliwości, ale rzecz jest mega otwarta do słuchacza, żadna tam wydmuszka dla leczenia kompleksów. RIYL: Morton Subotnick, Can, Rune Grammofon, Shalabi Effect, Black Dice, Excepter, Ekoplekz.
(2020)

RAMONES

Rocket to Russia

"Co myślicie o tej żółtej ramonesce do czerwonej kiecki?". Zwykle przedstawiani (również u nas, na przykład w skądinąd sympatycznej wkładce "TR" z gościnnymi peanami między innymi członków bodaj Sexbomby i T.Love) jako podręcznikowe (i modelowe w sensie imidżu) amerykańskie punki, a co za tym idzie – olewka, spontan i generalnie "jazda bez trzymanki" (bo to takie antysystemowe). A IDŹ PAN W CHUJ z tak dziecinną interpretacją po wierzchu – przecież to jakiś bzdet na bzdecie. "Wydaje mi się, że tutaj nie można w ten sposób, bo po prostu państwo nie zrozumieją ZASADY... Zasady, prawda tam...". Najwyższa więc pora ogłosić to nie rykoszetem i aluzją, lecz centralnie, wprost – otóż Ramones, był to najbardziej KONCEPTUALNY band w dziejach rocka.

Pamiętam, jak wpadliśmy z kolegami przed premierą L&F na taki patent promocyjny, żeby zamknąć się w jakiejś galerii i grać od rana do nocy tylko "North by Northwest", raz za razem. Ostatecznie nic z tego nie wyszło (może i dobrze), ale właśnie – w galerii. "Mogą być pasierba, ale znalazł – to nie jest darowizna, czyli nie wchodzi nam w kategorię opodatkowania...". Dokładnie – to nie jest żaden spontan, czyli nie wchodzi nam w kategorię bezpretensjonalnego rokendrola. Reynolds "zanalizował" te minimalistyczne i przez to modernistyczne aranże po linii "Rock and Roll" Glittera. Shields wytknął, że takie bicie gitary przez kilka minut to paradoksalnie nic łatwego. NO JAHA, spróbujcie tak równo ponapierdalać – mega wysiłek. Przy tym solóweczka i pentatonika to relaks w hamaku.

Mamy tu imho sprawę dla detektywa – kwadratowy songwriting "nawąchawszy" kleju zaowocował czymś na kształt instalacji, performansu, a na żywo pewnie i HEPNINGU (Kantor). Żadne tam "Teenage Lobotomy" – "Teenage MONOTONY". To prowokacja, trolling pierwszej wody, na który do dziś nabierają się historycy rocka niczym dzieci we mgle. Owszem, są słodkie hooki, jest soczysty power pop, bywają "covery Beach Boys", a nawet geometryczne, art-punkowe moduły pre-Wire. Co nie zmienia faktu, że Rocket to Russia to raczej gitarowy protoplasta Human After All – muzyki fascynującej repetytywną formą, acz celowo DENNEJ na poziomie struktury, przez co emanującej tak intensywnym zniechęceniem codziennym życiem, że... aż porywającej pasją do własnej apatii. I nie ma nic bardziej konceptualnego, serio.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=6siGKxcKol0 (evocative moment: asymetria rytmiczna od 0:47 – CO JA PACZE? 🤔)
(2018)

RANGERS

Suburban Tours (2010)

Moje najjaskrawsze skojarzenie z tym dziełkiem to halucynacje przy pierwszym odsłuchu z rekomendacji Wojtka Carpigianiego, podczas popołudniowej półdrzemki jakoś wczesnym marcem 2010. W owym okresie często zarywałem noce nagrywając do bladego świtu w Nie Wyjdzie Studio. Następnie kimałem trzy godzinki i biegłem prowadzić poranne pasmo w Radiu Euro (dziś Czwórka). Kiedy wolnym spacerem wracałem Aleją Niepodległości na chatę, czułem się już jak zombie. Próbując "oszukiwać sam siebie" cośtam klikałem na lapku i siłą bezwładności opadałem na kanapę. Joe Knight ozdobił ten zjazd adekwatnym soundtrackiem. Jego future classic sączył się z głośników i po paru minutach błogiej zawieszki doznałem jakiegoś quasi-somnabulicznego letargu. Widziałem rozciągnięte w poprzek zjawy, spojrzałem na siebie z góry, te sprawy. "Who needs drugs when you've got sounds".

Inicjalne skojarzenie to Haunted Graffiti – tyle że Ariel był atencjuszem i miał w sobie ten "sowizdrzalski", zappowski rys. Knight w ogóle omija parodię i humor. Jeśli już, to brzmieniowo referencją byłby gęsty, zamulony, monotonny Pink z "Good Kids Make Bad Grown Ups", z "Don't Talk to Strangers", z "So Glad". Korzenie estetycznej prawdy Knighta są dość nieoczywiste, bo głównie brytyjskie i ejtisowe – osobliwe minimal wave Thomasa Leera, powtarzalne figury gitarowe Durutti Column, cieknące tekstury (akurat kanadyjskiego) Rush. Wszystko pod osłoną taśmowych zniekształceń i windowej psychodelii. Skąd – spytacie – skąd je wziął? Ktokolwiek "za młodu" próbował home recordingu na kwadratowych bitach z CASIO i skrzypiących kablach, ten wie. But forget no-fi... Actually, no – FUCK NO-FI. Bo chodzi raczej o to, co wytknął kiedyś Dariusz Nowacki na łamach miesięcznika "Odra" – otóż jest literatura i jest rynek książki. Są autorzy i są "osoby które ukazały się drukiem". Taka drobna różnica.

Każdy z niekoronowanych króli hypnagogii ("kanon transgresywnych króli teenpopu z zajebistym backgroundem" – pozdro Jacek) miał swój mit założycielski. Rosenberg ponoć słuchał godzinami MTV, Ferraro dobiegały przez ścianę kawałki puszczane przez rodziców. A Knight odbywał w pojedynkę rowerowe wycieczki po lesie pod Dallas. Ta "samotność długodystansowca" i nostalgia za mglistym wspomnieniem podmiejskiego dzieciństwa skraplają się tutaj w seriach niewybaczalnych septymowych akwareli. Znieczulonych, odrętwiałych i obojętnych, a w istocie kryjących STŁAMSZONĄ rozpacz i grozę, które promieniują z zamierzchłej, rozmazanej w pamięci przeszłości. I może to kontekst autobiograficzny, ale jakoś przeczuwam, że Knight też jest jedynakiem, do tego misspelującym "blisscore" jako "borisscore" i "country rock" jako "quarantine rock".
(2020)

 

RATATAT

 

Ratatat (2004)

Powiew świeżości w "technicznym" rocku. Debiutancki krążek projektu Ratatat to znakomity przykład na to, jak ważny dziś jest "pomysł" na granie. W dobie wyczerpania się tradycyjnych, tysiąckrotnie przetestowanych formuł stylistycznych, artyści na całym świecie próbują mieszać estetyki. Niektórym wychodzi to lepiej, innym gorzej, ale duet Ratatat należy niewątpliwie do tej pierwszej kategorii. Evan Mast i Mike Stroud mają fantastyczną "koncepcję" swojej muzyki. Mianowicie zdecydowali się zestawić programowane, komputerowe podkłady rytmiczne i syntezatorowe tła (domena Masta) z pełnymi żaru, melodyjnymi partiami przesterowanej gitary (obsługuje ją Stroud). Efekt rzeczywiście zadziwia i jest wyjątkowo trudny do zaszufladkowania. Electro-pop? Instrumental dance-rock? Guitar-hop? Ta intrygująca hybryda brzmi unikatowo, przypominając nieodparcie zwolnione o połowę numery z rewelacyjnego Discovery grupy Daft Punk. Zwięzłe riffy w Seventeen Years, Germany To Germany lub Desert Eagle powalają na ziemię. Problem zaczyna się w połowie trwania albumu, gdyż wszystkie kawałki Ratatat jadą na jednym i tym samym patencie. Ponadto, siada nieco napięcie, a materiał staje się zbyt, hm, zachowawczy? Jak gdyby nie do końca udało się przekazać dźwiękiem energię z (fenomenalnej zresztą) okładki. Niemniej jednak idea kapitalna i myślę sobie, że ją kupuję.
(Clubber.pl, 2004)

 

RAYMOND SCOTT

 

Soothing Sounds for Baby Volume 1-3

Dzieci to zawsze skomplikowany temat. Już fikcyjny, acz mega wyrazisty jako postać, architekt wnętrz Iwo Czarnecki z Czterdziestolatka słusznie zauważył, iż "dzieci się zawsze źle komponują... w mieszkaniu". A przyparty do muru niewygodnym pytaniem Mareczka ("to gdzie dzieci mają mieszkać...?") odparł po chwili: "to jest nawet interesujące zagadnienie... pokój dziecinny... ale... przy dzisiejszych STANDARTACH... ja bym się tego nie podjął". Toteż skoro zaaranżowanie przestrzeni nastręcza takich kłopotów, to jak dopiero ugryźć kwestię ŚCIEŻKI DŹWIĘKOWEJ dla bobasów? Najlepszą odpowiedź na to pytanie znalazł w latach 60. pewien wspominany przeze mnie już przy okazji rankingu fiftiesów nowojorski inżynierek i wynalazca. Zresztą autor "Cindy Electronium" w swoim trzypłytowym cyklu (wszystkie woluminy z 1963, uszeregowane według wieku – niczym rozmiar pieluch) zdołał "upiec dwie sroki na jednym ogniu" (Murawski). Bowiem pod pozorem "użytkowego" muzaka dla maluszków zasiał przebiegle ziarna concrete-mikroelektroniki, których plony zbiorą m.in.: dekadę później Cluster na Zuckerzeit (lub może nawet bardziej sam Roedelius w plenerowym, bukolicznym zbiorku Wenn Der Südwind Weht), dwie dekady później Koji Kondo projektując epokowy soundtrack do Super Mario Bros., a trzy dekady później Aphex Twin publikując swoje juwenilia pt. SAW 85-92. Co ten tryptyk robi tak nisko na mojej liście, to ja nawet nie...
(2017)

 

RAVEONETTES
 

In and Out of Control (2009, noise-pop) !4.6

Fraza "all summer long" w tekście i nazwa z Ronettes nie sprawia, że są jak Wilson i Spector...

 

RAEKWON

 

Only Built 4 Cuban Linx... Pt. II (2009, hip-hop) !6.0

Wprawdzie nic już nie pamiętam z tej płyty, ale wiem, że jest WAŻNA (Janusz Hetman).

 

REAL ESTATE

 

Real Estate (2009, psych-pop/indie rock) !6.9

Ze sporym opóźnieniem poznałem ten album, bo pod koniec 2009 sądziłem, że to kolejne smęty nu-indie a la Antlers i olałem. Tymczasem z głośników leci niedbały, popołudniowo ospały, statyczny psych-pop, nawiązujący (raczej duchem niż konkretami) do smutku w głosie Martscha, introwertyzmu Clientele czy gracji YLT. Muzyka monotonna może być negatywnie "usypiająca" albo pozytywnie "relaksująca" i słuchając perełek w rodzaju "Pool Swimmers" czy "Suburban Dogs" nie mam wątpliwości, że bliżej mi teraz do błogiego spokoju, niż ziewania z nudów. Taka kapelka Women się kojarzy, choć w kwartecie jest jeden gościnny muzyk z Titus Andronicus (wrrr) i jeden z Ducktails. Nie pogniewam się za więcej równie leniwych impresji.

Days (2011, psych-pop/indie rock) !7.0

 

 

RED CRAYOLA

 

Parable of Arable Land

"Wirtualnie ignorowana" przez wszystkie "fale" przed post-punkiem, druga płyta grupy Mayo Thompsona z perspektywy półwiecza wydaje się przedwczesnym wytryskiem avant-rocka. Cykl nieskrępowanych "free form freak-outs" zaciera granice między "nic się nie dzianiem" i "wszystko się dzianiem". Ale nominalnie "regularne", ekhm, "piosenki" wydają się jeszcze dziwniejsze. Wpierw monotonne i nużące, docelowo dudnią niczym studnia pełna niespodzianek bez dna. W kolejnych dekadach odnajdziemy bezpośrednie echa tego wizjonerstwa – od Can i innych krautrock-jamowców, przez amorficzne strumienie Royal Trux i analogowe kolaże Olivii Tremor Control, aż po "live musique concrete" w wydaniu Black Dice. Nie wspominając już o Spacemen 3, którzy zresztą "famously" coverowali "Transparent Radiation", tak jak i Galaxie 500 numer z kolejnego longplaya KRAJOLI. To była bardzo gruba Crayola – mówiła, że chce zmieniać świat.
(2017)

 

REEL PEOPLE

 

"The Rain"
Singiel współpilotujący Second Guess (rozszerzoną wersję jedynego jak na razie materiału długogrającego w dorobku brytyjskiego kolektywu) reprezentuje ten niezwykle przez nas hołubiony typ piosenki, która posiadając świetny popowy hook potrafi go zgrabnie połączyć z aranżacyjnym bogactwem i pomysłowością. Tricki rytmiczne, atakujące znienacka wyrafinowane modulacje i harmonie oraz tchnące życiem, inspirowane soulem, funkiem czy fusion to główne atuty w talii tych DJów. Dezorientację powoduje też ich łatwość wplatania odniesień do klasyki stylu: początek to wykapany Chick Corea Electric Band, kosmiczny mostek przypomina rozmyte zwolnienia a la Stevie Wonder, a całość ewokuje Prince'a w świecie acid-jazzu. Trochę jak najarany Jamiroquai z kobietą na mikrofonie pomyka ten olśniewający tune i może czegoś nie wiemy, ale jeśli to własna kompozycja RP, to doznaliśmy. 
(Porcys, 2005)

"Ordinary Man"
Ta kapela pierwszy raz zwróciła moją uwagę parę lat temu rewelacyjnym singlem "The Rain", który brzmiał jak zagubiony brylant z epoki Stevie Wondera przefiltrowany przez opcję acid-jazzową i z domieszką parkietowego blichtru. Zdarzało się ludziom tańczyć do tego kawałka, oj zdarzało. Album jednak nie powalał. I podobnie jest z kolejnym longplayem Reelsów – prawdę powiedziawszy, "na dzień dzisiejszy", w Zawierciu, jest on okropnie nudny (nie że słaby, tylko nudny w swoich geometrycznych układach septymolek – coś co mnie samego zadziwia, jak to może być nudne, ale widocznie może). Brak jakiegoś błysku, olśnienia, iskry. Poza jednym indeksem właśnie. "Ordinary Man". Wyrafinowanie skoków modulacyjnych tej kompozycji mogę z pełną odpowiedzialnością nazwać chlubną kontynuacją spuścizny Steely Dan. A porównanie ze Steely Dan..."Well, you've heard these songs".
(Porcys, 2009)

 

REMY ZERO

 

The Golden Hum (2001)

Pytanie na dziś: po co w ogóle zakłada się zespół? No po co? Nie, na serio. Tylu wokół nas wykonawców, tyle płytek i w pewnym momencie przychodzi taka zagadka: skąd oni się biorą? Więcej ich matka nie miała? Nie ma innych zajęć na tym świecie? Można przecież zostać handlowcem, psychologiem, nauczycielem, sprzedawcą, piłkarzem, skoczkiem narciarskim, obibokiem, prawnikiem, lekarzem, kierowcą, poetą, aktorem, dostarczycielem pizzy, gangsterem, kolejarzem, biznesmenem, prezenterem telewizyjnym, modelem, informatykiem, politykiem, czy nawet policjantem. No to dlaczego tak spora liczba młodych ludzi obdarzonych względnym słuchem (czytaj: nie fałszujących) wybiera zawód muzyka rockowego?

Dylematy te naszły mnie podczas słuchania najnowszej propozycji grupy Remy Zero, The Golden Hum. Kapelki ze Stanów, która bardzo chce brzmieć wyspiarsko. Aż za bardzo, bo jest w efekcie bezczelną zrzynką z U2, Radiohead, czy Oasis, nie wzbogacającą muzyki popularnej o gram nowości. Ale wciąż mnie nurtuje: dlaczego chłopaki założyli to Remy Zero? Było im to do szczęścia potrzebne? Nie obchodzi mnie, co na to oni sami – w wywiadach mogą sobie mówić, co chcą. Spróbujmy jednak spojrzeć prawdzie w oczy i przeanalizujmy wszystkie możliwe scenariusze podobnej sytuacji na przykładzie Remy Zero.

1. Kasa.

Heh, powód oczywisty, chciałoby się rzec. Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. W przypadku Remy Zero łatwo zrozumieć optymizm, który towarzyszył pierwszym próbom. Koledzy postanowili grać jak wyżej wymienione zespoły, a te, jak wiadomo, potrafiły w ostatnich latach sprzedać zawrotne ilości swoich produktów. Moda jest na takie gitarowe, piosenkowe granie (dla Radiohead piosenkowe do The Bends włącznie). I panowie chcieli się na ten nurt załapać, choć coś mi się zdaje, że więcej by zarobili, sklejając formację nu-metalową (tu wypluwam ślinę). Ale jak zaczynali, nie mogli wiedzieć, co stanie się za lat kilka; teraz zaś za późno na przerabianie materiału...

2. Panienki.

Cóż, może hip-hopowcy, czy boysband cieszą się większym "wzięciem", ale zawsze istniał przecież topos "rockowców", czy to ostrych, czy łagodnych, mimo to jednak z gitarami na ramieniu. Tyle, jeśli idzie o zjawisko groupies, ale przecież pozostaje kwestia takiej zależności: wchodzi gość na dyskotekę i w sumie ma łatwiej od innych, bo wystąpił sobie już w teledysku, twarz ma znajomą, nazwisko pojawiło się parę razy w gazecie. I wtedy reakcja może być taka: "Och, to Cinjun Tate z Remy Zero, ten śpiewający gitarzysta!". Gdyby koleś nie mieszał w zespole, reakcja byłaby prawdopodobnie taka: "Uh, co to za wymoczek się przyplątał?", lub coś w tym stylu.

3. Nuda.

Założyć grupę rockową z nudy, ech, to dopiero jest numer! No ale spójrzmy: niektórzy naprawdę nie mają co robić. Pójdzie taki do roboty rano, wróci na czwartą do domu, zmęczony, lecz jednocześnie znudzony życiem. W domu czeka na niego dziewczyna, razem oglądają telewizję do północy. I tak codziennie. I nic. Nuda, nic się nie dzieje. Brak jakiejkolwiek rozrywki. Tymczasem mieć zespół to ho ho! Próby, próby, próby. Koncert się zdarzy, fajnie jest. Piwko z kolegami. Coś się dzieje. Zabijamy czas w ten sposób. Hę?

4. Popularność

Nie, nie, wcale nie "patrz punkt drugi"! Bo są takie osoby, które potrzebują popularności nie dla jej wykorzystania w ten, czy inny sposób, lecz dla samego jej poczucia. Uwielbiają być obserwowanymi, niezależnie od powodu. Można wziąć udział w teleturnieju, żeby w miasteczku mówili o tobie wszyscy, lecz długa do tego droga, gęste sito i szanse niewielkie. Można próbować sił w polityce, lecz tam narażamy się na szarzyznę (nie każdy zostaje prezydentem), lub na ataki ze strony opinii publicznej (nie każdy może bezkarnie kraść forsę ze składek ubezpieczeniowych). Pozostaje przemysł fonograficzny, w którym zaistnieć jest dość łatwo, a przy tym zgrywamy "artystów", podczas, gdy chodzi tylko o ujrzenie własnej twarzyczki na okładce brukowca.

5. Samorealizacja.

Samo-co? Realizacja, czyli "żeby coś po mnie zostało, bo potencjał mam ogromny". Z tym, że muzycy Remy Zero potencjał mają stosunkowo mały. Sposób, w jaki składają kolejne akordy, opanowałem w wieku lat pięciu. Zabrakło im dobrego znajomego, który w odpowiedniej fazie organizowania zespołu na szeroką skalę, powiedziałby im: "Nie. Gracie nieciekawie, aż ziewać się chce". Ale znajomy albo chciał być uprzejmy i nic nie mówił, albo go w ogóle nie było. W wytwórni zaś zwietrzyli w Remy Zero kilka dodatkowych dolców i tak oto doszło do samorealizacji: młodzież podzieliła się z nami sztuką, którą nosi w sercu.

Remy Zero nie odnieśli na razie dużego sukcesu i gotów byłbym się zakładać, że nie odniosą. Są mimo wszystko zbyt wtórni, także na płaszczyźnie prezencji, brak im siły przebicia. Pytanie z pierwszego akapitu powraca więc w dramatycznym tonie: dlaczego powstało takie Remy Zero, które nie wniosło niczego ani w sensie artystycznym, ani komercyjnym? Zaraz, być może po prostu kopiowanie znanych brzmień sprawia tym ludziom radochę? No to skoro tak, to dobrze, macie ode mnie 2.9.
(Porcys, 2002)

Jeszcze jedna formacja prezentująca melodyjne, gitarowe granie. Nie z Wielkiej Brytanii tym razem, lecz ze stanu Alabama w USA. Łatwo się domyślić, jacy wykonawcy inspirują Remy Zero. W otwierających płytę, połączonych ze sobą nagraniach The Golden Hum i Glorious #1, słychać wiele z dokonań Radiohead, gdzieś tak z okresu The Bends. To odniesienie będzie się skrycie przewijać przez cały ten album, czy to w postaci melodii, czy ogólnego klimatu. Z kolei Cinjun Tate, wokalista Remy Zero, często przypomina barwą swojego głosu Jeffa Buckleya (zwłaszcza w ostrzejszych zaśpiewach, jak w Smile, czy Perfect Memory). Jest też duża dawka najnowszego U2 (Out/In, Save Me), a nawet odrobina bardziej zadziornego britpopu (Bitter). Czyli można powiedzieć, że mamy tu wszystko w jednym. Tak, ale...

Problem z Remy Zero polega na tym, że do wyżej wymienionych patentów zespół dorzuca za mało własnych. Poszczególne piosenki są do siebie zbyt podobne. Właśnie dlatego najbardziej przyjazne w zestawie wydają się odstające nieco od dominującego tu, schematycznego brzmienia Belong i Over The Rails & Hollywood High. A także Impossibility, w którym dodano w tle ciekawe smaczki aranżacyjne. Bo reszta, mimo świetnego przygotowania warsztatowego muzyków i nienagannej produkcji, niestety zupełnie nie porywa. Jak na razie więc, najbardziej w tej grupie fascynuje anegdota związana z jej nazwą. Remy Zero to pseudonim amerykańskiego śpiewaka-tułacza, który zaginął w 1970 roku i do dnia dzisiejszego się nie odnalazł. Członkowie zespołu mają nadzieję, że używając nazwy Remy Zero, zwabią artystę na swój koncert. Czy plan się powiedzie? Zobaczymy...
(Tylko Rock, 2002)

 

RENAISSANCE

 

Tuscany (2001)

Interesująca propozycja dla tych, którzy cenią sobie baśnie splecione z wielu muzycznych gatunków. Grupa Renaissance swój pierwszy album wydała w roku 1969. Tuscany jest jej pierwszą od osiemnastu lat studyjną płytą z nowym materiałem. To muzyka czerpiąca z wielu źródeł, barwnie zaaranżowana. Jest w tych dźwiękach przede wszystkim coś z tradycji folk-rocka. Kojarzyć się one mogą zwłaszcza z Fairport Convention, a to za sprawą wokalistki Annie Haslam, przypominającej nieco głosem Sandy Denny. Poza tym słychać inspirację rockiem progresywnym (wielowątkowa budowa poszczególnych fragmentów), muzyką celtycką (melodyka partii wokalnych) czy dawną (stylizacje orkiestrowe). Choć na Tuscany przeważają delikatne, klasycyzujące ballady (Dolphin’s Prayer, Eva’s Pond, Pearls Of Wisdom), zdarzają się tu też momenty bardziej ekspresyjne, pulsujące szybszym rytmem (The Race, Life In Brazil). Czasem trafi się także zwyczajna, przyjemna popowa piosenka (In The Sunshine). Co ciekawe, zespołowi udało się zaprezentować na tym tle kilka naprawdę atrakcyjnych melodii (Pearls Of Wisdom, In My Life, Dear Landseer), wzbogacających całość. Dla wiernych fanów, prawie dwie dekady czekających na reunion grupy, jest to z pewnością pozycja obowiązkowa. Dla innych – być może wystarczający powód do zapoznania się z twórczością Renaissance.
(Tylko Rock, 2001)

RENE & ANGELA


"I Love You More" (1981)
Angela Winbush imho szczytowała dość późno, bo tuż przed czterdziestką ("Treat U Rite", nigdy nie zapomnę). Ale już w duecie z Moore'em praktycznie opanowała język r&b, wówczas pod postacią barokowego synth-funku. Niedużo tu "songwritingu" – wycyzelowany lead syntezatora, kilka topline'ów, dwa akordy i tyle. Zwraca uwagę przestrzenny aranż – poza basem z Mooga mamy chicowskie wtręty smyków oraz na drugim planie małą sprzeczkę między pianinem, a bezprogowym basem. Razem sprawia to wrażenie gotowego bitu hiphopowego z lat 90... Tak gotowego, że Mo Bee, Big i Jay złożyli mu hołd na Life After Death w postaci "I Love the Dough".
(2019)

 

RICHARD ASHCROFT

 

Human Conditions (2002)

Richard Ashcroft? Ja znam, to dobry chłopak. Tak mógłbym powiedzieć, gdybyście spytali się mnie o klienta parę lat temu. Kolo był liderem The Verve, jednej z najbardziej wpływowych grup lat dziewięćdziesiątych w Wielkiej Brytanii. W ich repertuarze mroczne ballady, tak odległe od okropnych smętów Łojezus (określenie courtesy of a pal of mine), dopełniały się z narkotyzującą psychodelią, przenoszącą styl Stone Roses w lata sześćdziesiąte. (Heh, jakby było co przenosić, z drugiej strony.) Po nagraniu niezwykle popularnego albumu Urban Hymns z 1997 roku, panowie się rozeszli na wszystkie strony. Ashcroftowi nie pozostało więc nic innego, jak spróbować coś swojego. Niestety, to, co popełnił na solowym debiucie z 2000, Alone With Everybody, wołało o pomstę do nieba. Jakieś karmelowe cukierki zamiast rocka, co to ma być?

Parę dni temu Michał napisał o Cantrellu: "Kto to jest? Nie ma tego człowieka". Ashcrofta też nie ma? Nie można tak do końca powiedzieć. Facet jest i coraz bardziej rozmienia się na drobne. Właśnie wydał drugi własny krążek Human Conditions i tak bardzo się tym samym pogrążył, że boję się myśleć, co znajdzie się na następnym. Każdy z dziesięciu zawartych tu kawałków pachnie tandetnymi aranżami, bezsensownie nadętym mądralstwem i niezrozumiałym schlebianiem gustom mas. Kiedyś słyszałem jak Ashcroft, zapytany o samookreślenie artystyczne, powiedział: "Jestem punkrockowcem". Obecnie elementów szeroko pojętej alternatywy jest u niego zero. Może poza głosem. Dlaczego on trwoni taki dar, ten kapitalny timbre, z którym się urodził? Wydaje się, że najlepszą rzeczą, jaką Ryszard zrobił po rozpadzie The Verve, był numer "Lonely Soul" z Psyence Fiction UNKLE. To było jednak cztery lata temu, a na dzień dzisiejszy jest słabiuuutko.
(Porcys, 2002)

Kolejne niepowodzenie artystyczne. Niegdyś artysta dużego formatu, dziś nie może się zupełnie odnaleźć. Jeśli solowy debiut sprzed dwóch lat, Alone With Everybody, zaniepokoił wielbicieli nieistniejącego już The Verve, to Human Conditions nazwać wręcz można rozczarowaniem. Od początku wiadomo, że coś jest nie tak. Otwierający płytę utwór Check The Meaning ciągnie się niemiłosiernie, oferując zaledwie cztery banalne akordy i sięgając końca dopiero na wysokości ośmiu minut. Trzeba mieć w sobie sporo dobrej woli i cierpliwości, by nie nazwać tej sztucznie patetycznej pieśni nudną. Gorzej, że podobnie przedstawia się reszta tego niemal godzinnego albumu. Przeprodukowane pieśni w średnim tempie, prawie w ogóle nie różniące się od siebie odcieniem, pełne przesadnie słodkich smyków, od których robi się mdławo. Czasem obcujemy z ciekawszą melodią (Man On The Mission, Lord I’ve Been Trying), zwykle jednak sekwencje harmoniczne są wysilone i zatrącają chwilami o repertuar typowy dla komercyjnych stacji radiowych, co dla lidera jednego z ważniejszych rockowych zespołów brytyjskich poprzedniej dekady nie jest najlepszą laurką. Plusy? Tabla w Bright Lights to bardzo fajny pomysł. Zakończenie God In The Numbers z odrobiną psychodelii, na którą tak czekałem. Motyw przewodni Running Away, ładnie rozprowadzony w świetle elektroniki i saksofonu, udowadniający, że Richarda stać na więcej. Warto też, rzecz jasna, wspomnieć o głosie Ashcrofta. Bo wciąż posiada on fascynującą barwę, rozpoznawalną od pierwszego zaśpiewu, zdolną wywoływać wielkie emocje. Ale, niestety, nie na Human Conditions. Tym większy żal, że człowiek marnuje swoje możliwości. Dwie próby i dwa strącenia poprzeczki. Czyżby do trzech razy sztuka?
(Tylko Rock, 2002)

RIHANNA

"Only Girl (In the World) (Gewurztraminer remix)" (2010)
Kiedy pod koniec semestru studenci mieli przedstawić swoje prace z reharmonizacji, okazało się że wszystkich na roku odsadził tajemniczy dwudziestolatek, który większość zajęć siedział sam, z boku i nikt nie zwracał na niego uwagi. Profesor był zdumiony jakością tych akademickich ćwiczeń, koledzy zazdrościli mu kozackich slap bassów, a Rihanna pozwoliła mu do siebie mówić "kotku". Chłopak wrócił do domu w glorii i chwale jako najpopularniejsza osoba na uczelni. Napił się winka i zasnął... ("Wstawaj, zesrałeś się".)
(2020)

 

RINGO DEATHSTARR

 

Colour Trip (2011, shoegaze) !6.9

Fajnie nakurwiają... Trafia się parę zwyklejszych momentów, ale ogólnie to sieją bezlitośnie i zaskakują smaczkami typu bit z "Drop It Like It's Hot" w closerze. Ogólnie, parafrazując kolegę: "ja WYSYSAM dobry szugejz".

Mauve (2012, shoegaze) !6.7

 

RJD2

 

Deadringer (2002, instrumental hip-hop) 6.9

Przez dobrych kilka miesięcy dało się słyszeć głosy podziwu kierowane pod adresem RJD2. Człowiek miał być ponoć najbardziej utalentowanym producentem instrumentalnego hip-hopu od niepamiętnych czasów. Niektórzy poszli dalej, kreując go następcę, lub wręcz sprawcę detronizacji Shadowa.

Osobiście czuję się skonfundowany, słysząc takie porównania. Nowa propozycja Shadowa rzeczywiście rozczarowała, ale ludzie, to jest przecież artysta stylotwórczy! To tak, jak by o Electric Light Orchestra mówić „drudzy Beatlesi”. Drugiego Shadowa nie będzie po prostu, bo zrobił on zbyt wiele; czas się z tym pogodzić. (Poza tym, jeśli już, to do tytułu kandydowałby raczej Prefuse 73, którego zeszłoroczne Vocal Studies + Uprock Narratives było naprawdę wielkim osiągnięciem.)

Tyle o miejscu kolesia w historii. Mniejsza z tym.

Natomiast same kawałki zmajstrowane sprawnie przez bohatera tej recenzji są naprawdę udane, czerpią z szerokich źródeł inspiracji i składają się na przyjemne, zajmujące słuchanie. Podejście RJD2 jest bardziej optymistyczne, świetliste i kolorowe. W jasności, nie mroku, odnajduje on zwykle swą wenę.

Na otwarcie coś mocnego: The Horror, oparty na motywie niczym z sensacyjnego filmu sprzed trzech dziesięcioleci, tyleż tandeciarskim, co wciągającym. Salud sprytnie wkomponowuje w motyw przewodni dwie ścieżki wokalne. Final Frontier, June czy F.H.H. to rzeczy bliskie hip-hopowi w stylu, powiedzmy, Jurassic 5, łączące rapowane zwrotki z żeńskimi zaśpiewami. Ghostwriter z kolei zaskakuje post-psychodeliczną próbką dęciaków, niespodziewanie odsyłającą zdezorientowanego fana hh do San Fransisco lata miłości. Cóż, niejednokrotnie gość sprawia tu takie niespodzianki. Miesza rzeczy odległe od siebie i ten eklektyzm to być może jego największy atut.

Ale – nie wiem: niestety, czy stety? – najbardziej błyszczące minuty Deadringer kojarzą się nieodparcie z debiutem Shadowa, z tą mroczną, obezwładniającą mozaiką: marzycielskie interludium Cut Out To Fl., tajemnicze akordy Chicken-Born Circuit, lub kosmiczna projekcja w The Proxy. Wniosek: daleko się od prekursora uciec nie da. Lecz w funkującym, napędzanym przez prosty riff pianina 2 More Dead, stanowiącym jak dla mnie szczytowy moment całej płyty, RJD2 sam chyba odnalazł sposób na rozwijanie tradycji. Recepta jest prosta: więcej aranżów, pomysłów i sztuczek na jeszcze mniejszej powierzchni.

Wprawdzie numery takie, jak Smoke & Mirrors, czy Good Times Roll Pt. 2 zbytnio trącą komercją spod znaku Fatboy Slima, tudzież Moby’ego, żeby zaskarbić sobie od razu podziw niezależnej publiczności, ale jako całość Deadringer jest solidnym potwierdzeniem talentu i sprawności RJD2. I warto po ten długi krążek sięgnąć choćby dla zweryfikowania wszystkich plotek, które na jego temat wygadywano.
(Clubber.pl, 2002)

The Colossus (2010, electronic/hip-hop/pop) !4.2

Nadal quasi-bondowskie soundtracki i pół-piosenki o nieuzasadnionym istnieniu, tylko że własnym sumptem. Kenna i kolesie z Foreign Exchange goszczą.

ROBBIE NEVIL

"C'est la Vie" (1986)
Niełatwy do sklasyfikowania debiutancki singiel tego utalentowanego songwritera (poza skromną karierą wykonawcy pisał też dla innych, dużych nazwisk) był dużym międzynarodowym hitem. Zapętlony groove kryje w sobie jakiś sekret, bo "trzyma słuchacza na paluszkach" – droczy się z nim, drażni, igra, flirtuje. Nigdy nie odsłania do końca kart, ale wyborowa produkcja Sadkina i Thornalleya pozwala upchnąć w miksie mnóstwo łakoci (polecam "na dobrych słuchawkach"). Plus ten cytacik z "With a Little Help..." w tekście – zawsze działa.
(2019)

 

ROBERT JOHNSON

 

"Love In Vain"
Wtajemniczeni kłóciliby się, że ta (jak i inne) pieśń Johnsona to dość dramatyczne i do bólu szczere wyznanie miłości nieszczęśliwej i ulotnej. Post-modernistyczne ujęcie pozwalałoby jednak na re-interpretację tekstu w optymistycznym duchu. Sceneria towarzysząca naszemu rozstaniu na Dworcu Wschodnim w znacznym stopniu przypominała obrazowanie liryków tego słynnego bluesa: "And I followed her to the station / With my suitcase in my hand". Owszem, ten wielgachny plecak turystyczny jest dość niewygodny do niesienia. "When the train rolled up to the station / And I looked in her eye / Well I felt lonesome / I was lonesome / I could not help but cry". Hm, wcześniej niestety musiałem mieć nieprzyjemność konfrontacji z jakimś skacowanym burakiem, jakich na tym wspaniałym dworcu jest pełno. Dyskusyjne jest tylko tytułowe "in vain", ale wiecie... Gdy pomyślimy o krowie i matce Ziemi, to wszystko da się wytłumaczyć, ekhm.
(Porcys, 2006)

 

ROBERT KASPRZYCKI

 

"Światopogląd"
Dobra, jest sobie taki gość i jeśli chodzi o "poezję śpiewaną" czy "piosenkę studencką", to bez paru wyjątków zawsze zerowe rejony w Polsce były, a ten koleś zdradzał właśnie potencjał artystyczny. Jego singiel "Niebo Do Wynajęcia", przy całym denerwującym banale, to jedna z moich ulubionych piosenek z tej przegródki. I teraz tak: uprzejmie donoszę, że Kasprzycki jesienią wydał swój nowy album, Światopodgląd, a numer tytułowy z tego albumu to jego opus magnum życia. Tekst – klimaty Wayne'a Coyne, że grafomańsko, ale przejmująco koleś mówi to co ja uważam de facto że nic nie wiemy o sobie, po co przyszliśmy na ten świat i tak dalej. A muzycznie hojność tej kompozycji przytłoczyła mnie trochę, bo tu są jakieś pięknie pozaginane harmonie, inteligentne pęknięcia rytmiczne, a aranżacja z podwójnym ambientowym dnem = Moon & Antarctica (serio). Jednocześnie zajebiście popowy format, a więc takie "Life Like Weeds" lub "Paper Thin Walls" dla bywalcow kółka polonistycznego UW, rozumiecie. Że jakby doznałem.

Reszta materiału na oko zdaje się zawierać dużo wypełniacza "piosenki poetyckiej" (muzycznie i tekstowo), autoplagiaty ("Naprawdę Kocham Deszcz" – melodia ściągnięta z "Nieba Do Wynajęcia") i blamaż w postaci dwóch słabych kawałków metalopodobnych (!!) oraz ekspresja wokalna ociera się chwilami o niepotrzebną egzaltację. Aczkolwiek są fragmenty obiecujące, jak "Winda 7" (post-coldplayowe granie), "Sen O Nim" (nu-indie folk) czy "Prorok Nieśmiałych" (avant-pop islandzki w podkładzie). Ogólnie z sampli (dostępne tu) czwórkowe sprawy w surowej skali świata ta płyta. Jasne: infantylność, brak wyczucia charakteryzujący klimaty "studencko-poetyckie" i głos a la Szymon Wydra udający Maleńczuka to główne porażki kolesia i łatwy cel do ataku dla drwiących hipsterów. Na szczęście wydaje się, że wszystko pozostałe jest ok. A że jest tego dużo zobaczycie po sprawdzeniu kawałka tytułowego. Tam kilka highlightów lirycznych się czai w ogóle. Polecam.
(Porcys, 2006)

ROBERT PLANT

"Big Log" (1983)
Podobnie jak dyskografię Led Zep, solowego Planta poznawałem w klasach nauczania początkowego z kaset wujka i znajomych ("miał je co drugi wujek w tym kraju, więc problemu nie było"). Tyle, że z o wieeele mniejszą podjarką, bo ejtisowe próby człowieka który dekadę wcześniej zaśpiewał "Stairway to Heaven" wydawały mi się wtedy czymś zbędnym, czymś z definicji nie-esencjonalnym. Niemniej "Big Log" musiało przykuć moją uwagę, a już jako dwudziestoparolatek retrospektywnie skumałem kryształowość tej pustynnej ballady. Zagadkowy modalny riff przewodni, niemal arabizujące podjazdy Robbiego Blunta na WIEŚLE i klawiszowe tła robią Plantowi przestrzeń do zaskakująco chłodnej i powściągliwej interpretacji. Natomiast ustalmy: ten utwór powstał dla MIDTRO, gdzie modulacja przed słowami "leading me on..." brzmi jak omdlenie WSKUTEK iluminacji. "Leading me on... leading me down the road...". Dokąd go prowadzi? Nie wiem, ale mam "łzy w uszach".

ROBERTO CACCIAPAGLIA

Sei note in logica

Zabujałem się w tej płytce zanim jeszcze usłyszałem z niej choć jeden dźwięk. A to z powodu okładki, która jest graficznym ekwiwalentem Marcina Maseckiego wykonującego Bacha w dresie, z filiżanką herbatki, nonszalancko przerywającego grę, by przełożyć stronę partytury. Spinka odbiera bowiem użytkowej poważce całą frajdę – na szczęście Mediolańczyk przyszedł do partytur od strony progressive electronic (które nawet dochodzi do głosu w części drugiej) i nowofalowego synthpopu. Badając potencjalne układy sześciu nut w ramach kolorystyki zalegalizowanej chwilę wcześniej przez Reicha i Glassa, w tej kompozycji z 1976 (wydanej w 1979) wycisnął on z repetycji nie żadne "pogłębianie brzmienia", lecz esencję minimalizmu: namacalność jakże miłego złudzenia zatrzymania chwili. Trochę jak podczas udanej PARTYJKI tenisa z przyjaciółmi.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=JVzsycr7Lvc (evocative moment: arpeggiator syntezatora pod koniec szóstej minuty)
(2018)

ROMANCE

Z kolei w świecie szeroko pojętej "elektroniki" moją uwagę zahipnotyzował ponownie (ktoś pamięta You Must Remember This z 2020?) projekt Romance z "dreampunkową", konceptualną instalacją Once Upon a Time. Właściwie to wątek wyczerpują tropy, które padają nie tylko w reckach, ale i samej notce wydawcy (DJ Screw, Christian Marclay, OPN) oraz ten komentarz słuchacza: "Romance sifts through the late capitalist ruins (represented here by music and cultural identity of Celine Dion) for a bittersweet, indefinably gorgeous suite of songs for sundowning empires". Nic dodać, nic ująć, poza tym, że w "Just a Moment" słyszę echa (pop)ambientowych impresji Kate Bush, a tytułowy opener obezwładnia błogim letargem nieistnienia, niczym (I swear!) spojrzenie na swój żywot z lotu ptaka.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

ROMEO POIRIER

Hotel Nota

Stacjonujący w Brukseli artysta, fotograf i ratownik Roméo ("...oponent regularny") Poirier ledwie tydzień temu opublikował w oficynie Sferic z Manchesteru album, który adekwatnie timingowo jawi się kwintesencją "wegetatywnej entropii" biernego plażowania. Wydawca dostrzega w tych błogich impresjach fuzję "muzyki czwartego świata" Hassella z waniliowym micro-glitchem Loop-finding-jazz-records. To faktycznie słuszne i zacne tropy, choć od siebie dodałbym jeszcze ewidentny wpływ hipnotycznej maligny Endless Summer, dotkliwą nostalgię Radio Amor, leniwą plazmiczność Improvisational Loops, balearyczno-tropikalny posmak aranżacyjnego minimalizmu Camino del Sol oraz cień świadomości "poetyckiej musique concrete" Silver Apples of the Moon. Ale od bezpośrednich skojarzeń ważniejsza jest zdolność Belga do zilustrowania dźwiękiem nieuchwytnego pogranicza wsobnej relaksacji i dyskretnego olśnienia. Są takie niepozorne dziełka, o których redaktor MZ niegdyś mawiał, że zaciera się w nich granica między "nic się nie dzianiem", a "wszystko się dzianiem". I to jest dokładnie ten przypadek, trafiający w najczulsze punkty substancjuszowej wrażliwości magiczny ELIKSIR, redefiniujący wyświechtane już nieco hasła letniego eskapizmu w postaci efemerycznych zalążków najprawdziwszej medytacji.
(2020)

RON SEXSMITH

 

Blue Boy (2001)

STATECZNY,   PULCHNY   PAUL   McCARTNEY   WYNURZYŁ   SIĘ   Z   WY-
lotu schodów, niosąc mydlaną pianę w miseczce, na której leżały skrzyżowane lusterko i brzytwa. Żółty, nie przewiązany szlafrok powiewał za nim lekko w łagodnym, porannym powietrzu. Uniósł wysoko miseczkę i zaintonował:

- God only knows what I'd be without you.

Przystanąwszy zajrzał w głąb ciemnych, kręconych schodów i zawołał ochryple:

- Wejdź na górę, Ron. Wejdź na górę, ty strachliwy folk-rockowcu.

...nie zapominajmy również, że w dzisiejszym rockowym światku tak trudno o prawdziwą indywidualność, o osobowość z charyzmą. W czasach, gdy na listach przebojów królują popowi wykonawcy, boys-bandy i girls-bandy, utalentowany Kanadyjczyk pokazuje, że miłe, wzruszające rockowe piosenki wcale nie muszą być tworzone przy pomocy arsenału nowoczesnego sprzętu. Że nie potrzeba łączyć ich z rozwiązaniami awangardowymi, żeby osiągnąć szczerze przejmujący efekt. Że prawdziwa siła muzyki tkwi w jej naturalności i uczuciu. Sexsmith po raz czwarty już wpisuje się w nurt swobodnego, łatwo przyswajalnego, lecz niesłychanie inteligentnego grania na tradycji. Tylko u nas album ten kupicie już pod koniec miesiąca, w specjalnej, promocyjnej...

Porcys: Paul, could you answer a few of our questions?

Paul McCartney: Sure. Hope it won't take more than ten minutes.

Porcys: Of course not. We're publishing our review of Ron Sexsmith's Blue Boy this week. What do you think about it? Have you heard it?

Paul McCartney: Yes, I have. It's nice. I mean, it's a complete rip-off from my mid-career, post-Wings-era albums. This guy just didn't care. He threw all of me – my voice, my songwriting style, and my soft arrangments – into one big pot, mixed it up a little, added some alt-rock ciliches and there you have it.

Porcys: Guess why: his label's called Cooking Vinyl.

Paul McCartney: Yeah, I know. As I said, there's nothing more to say about it. A rip-off. Nothing more. I give up.

Porcys: And what can he expect from you now? A sudden death?

Paul McCartney: A sudden death? Nah. The record's really fine. And, you know, after all he could have ripped-off John's style, not mine. He's ok then.
(Porcys, 2002)

Czternaście autorskich piosenek, przyjaznych dla otoczenia, lecz nie zatracających własnego charakteru. Na okładce – zgodnie z tytułem – chłopiec ubrany na niebiesko. Lewa ręka w kieszeni, w prawej dzierży niedbale gitarę. Na twarzy grymas lekkiego zamyślenia. Ten rysunek dość precyzyjnie oddaje zawartość albumu Blue Boy Rona Sexsmitha. Słuchamy bowiem grania balladowego, które pozornie nie kryje w sobie wielkiego przesłania. Kiedy jednak przyjrzeć się tym numerom bliżej, odsłaniają spore umiejętności Rona. Potrafi on zawrzeć w swojej muzyce wiele odcieni emocji, od irytacji, przez znużenie, po głęboką nadzieję. Wszystko to bez jednej chwili uniesienia, dostojnie i trzeźwo.

Sexsmith nagrywa od początku lat dziewięćdziesiątych, widać więc, że ma pewne doświadczenie. Słychać także rozeznanie Kanadyjczyka na gruncie budowania zwykłych, lecz urokliwych melodii. W efekcie otrzymujemy ładne motywy w różnorakich aranżacjach, nigdy jednak nie wykraczające poza pewną granicę, wyznaczoną przez tradycję rockowego, leniwego brzdąkania. Wyróżniają się ożywcza This Song, klasycznie jazzowa (z pianinem i trąbką) kołysanka Foolproof i cięty, bluesowy Not Too Big.

Jeszcze jedna, za to najważniejsza myśl nasuwa się w trakcie słuchania Blue Boy. Był sobie kiedyś (i wciąż jest) taki pan, Paul McCartney. Współtworzył pewien słynny kwartet, później zajął się nagrywaniem płyt solowych. Poczynania Sexsmitha prawie zawsze odsyłają do twórczości Paula. I chyba nie chodzi tylko o niezwykle podobną barwę głosu obu dżentelmenów. Mówimy raczej o głębokiej fascynacji Rona, której on sam zresztą nie zaprzecza. Twierdzi, że Paul był jedną z tych postaci, które spowodowały, że zaczął grać. To słychać.
(Tylko Rock, 2002)

 

ROSALIA

Mam natomiast lekką zagwozdkę z okrzyczanym tu i ówdzie, szaleńczo rozkojarzonym albumem MOTOMAMI katalońskiej megagwiazdy Rosalii. Czy faktycznie to "ryzykowny triumf eksperymentalnego popu na jaki zasługujemy", jakby chciał Ryan? Śmiem lekko polemizować, bo chociaż rozmach, energia i stylistyczna rozpiętość imponują, to zwyczajnie odnoszę wrażenie, IŻ śledzący nurt redaktor Skowyra mógłby ułożyć tracklistę kilkunastu równie ryzykownych i eksperymentalnych, acz atrakcyjniejszych melodycznie nutek z ostatniego sezonu w "urban latin". Więc rozróżnijmy miodność od popularności i PR-u... Niemniej chylę czoła za ambicję, upatrzyłem sobie kilka fragmentów z choro przetworzonym wokalnie i zdekonstruowanym narracyjnie "Diablo" Włodarczykiem na czele, a podejrzewam też, że MOTOMAMI to klasyczny grower, do którego muszę dojrzeć.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)


ROSENBERGS

 

Mission: You (2001)

Siedziba firmy Discipline Global Mobile, godzina 9:45.

- A właśnie. Słuchałeś tego co ci przyniosłem wczoraj, Robercie?
- Wczoraj. Kilkanaście godzin, kilkaset minut, kilka tysięcy sekund temu. Czy nie uważasz czasu za niezgłębioną tajemnicę? Czasem myślę, że czas płynie gdzieś obok nas. Że nie jest częścią naszego poczucia rzeczywistości. Używamy słów takich, jak "wczoraj", "dzisiaj", podczas gdy wcale nie jesteśmy pewni, co do...
- Ależ Robercie. Czy możesz choć raz odpowiedzieć wprost na moje pytanie? Czy to takie trudne?
- Pytanie. Jakie pytanie, Davidzie?
- Na litość boską, moje pytanie. Pytałem, czy słuchałeś tej płyty, którą ci wczoraj – przepraszam, w ciągu ostatniego tysiąca minut – dostarczyłem.
- Ach tak! Trzeba było od razu tak mówić. Płyta z wczoraj, tak, już pamiętam.
- No i jak?
- Płyta? Cóż, nie jestem pewien, czy należałoby używać w stosunku do zbioru tych młodzieżowych piosenek terminu "płyta". Może lepiej: "krążek".
- No i jak ten krążek?
- Tak. Tak. Przyznaję, to chłopcy pełni życia. Uzdolnieni. Chcą przekazać światu coś pozytywnego. Widzisz, Davidzie, ja nie do końca czuję się na siłach komentować taką twórczość. Zostawiam to innym. Inni na pewno zrobią to lepiej ode mnie. Coś jeszcze chciałeś?
- [poirytowany] Czy coś jeszcze chciałem? Tak, wyobraź sobie, że chciałem. Czy ty jesteś nieprzytomny? Przecież ten krążek to dla nas bardzo ważna sprawa! Myślisz, że dałem ci go po to, żebyś sobie posłuchał i oddał mi z powrotem? Przecież ja właśnie twojego komentarza oczekuję! Podpisujemy ten kontrakt, czy nie?
- Kontrakt mówisz? A co ma do rzeczy? I jaki kontrakt w ogóle?
- Boże, to cud, że ta firma jeszcze nie zbankrutowała! Kontrakt z tą grupą! The Rosenbergs! Przyniosłem ci! Żebyś posłuchał! I się wypowiedział!
- Cicho, cicho, Davidzie, co też w ciebie wstąpiło. Powiedziałeś The Rembrandts i już wszystko jest dla mnie jasne.
- [załamany] Rosenbergs, nie Rembrandts... Wody, szklankę wody poproszę...
- No już, siadaj, masz, napij się. Spokojnie. Nie ma co krzyczeć niepotrzebnie. Rosenbergs. Zaraz, zaraz... Czy ja aby nie spotkałem kiedyś kogoś od nich?
- Spotkałeś. Na targach internetowych. Chłopak nazywa się David Fagin, śpiewa i gra na gitarze.
- [ze śmiechem] Gra na gitarze. Tak, to mnie ubawiłeś. Ale pamiętam go. Wyjątkowo miły i skromny człowiek. Promieniują od niego fale pozytywnej mocy.

Dzwoni telefon.

- Przepraszam cię na moment. Tak?
- Szefie, ktoś do pana.
- Ale kto? Czy się przedstawił?
- Pan Belew.
- Prosić.

Otwierają się drzwi.

- O, widzę, że niezła bibka. Witajcie.
- Jak się masz Adrianie. Co, Davidzie, już wychodzisz?
- Tak, lecę jeszcze na spotkanie z ich menadżerem. To podpisać ich, czy nie?
- Co podpisać? Tych młodziaków? A tak, podpisać, podpisać. Trzeba z czegoś żyć w końcu, nie?
- No to będziemy w kontakcie. Na razie.
- No trzymaj się. No więc co cię sprowadza, Adrianie?
- A tak wpadłem, pogadać. Kogo podpisujesz, jeśli można?
- A ja już sam się pogubiłem. Jakieś młodzieżowe brzdąkanie. Całkiem sympatyczne. Nazywają się chyba The Rosenbergs, czy jakoś tak...
- Rosenbergs? Żartujesz!? No, brawo! Stary, otwierasz się na muzykę! Przecież Rosenbergs rządzą! Niby taki pop-punk, ale ja nie mogę, jakie oni mają melodie! Jakie piszą super piosenki o młodych ciziach! Wczoraj cały dzień nuciłem sobie "Secret". Piękna, porywająca rzecz. Wiadomo, nie wszystkie kawałki są świetne, ale na przykład "Drug Of Choice", albo "Overboard"... Kapitalny gitarowy pop.
- [niskim tonem] Adrianie, czy ty aby nie dostałeś gorączki? Dziwnie się zachowujesz, nie poznaję cię.
- Spoko jest, stary. Wiesz, świetny wybór z tą kapelą, naprawdę.
- Ja zawsze podejmuję dobre wybory. Mam przeczucia. To lata praktyki, lata medytacji. Jeszcze się tego nauczysz.
(Porcys, 2001)

Drugim King Crimson chyba nie zostaną, ale przecież nie o to im chodzi. Pierwsze zaskoczenie związane jest z wytwórnią. Rzut oka na okładkę, i co? The Rosenbergs są wydawani przez Discipline Global Mobile! Tak, to nie pomyłka. Wokalista grupy, David Fagin spotkał Roberta Frippa na Internet Music Expo w Nowym Jorku i tak, od słowa do słowa, doszło do podpisania kontraktu. Nie byłoby w tym oczywiście nic dziwnego, gdyby The Rosenbergs grali na przykład jakąś nowoczesną odmianę jazz-rocka.

Tyle tylko, że The Rosenbergs grają coś diametralnie innego. Ich muzyka to w pewnym sensie typowa, tak popularna obecnie za oceanem mieszanka słodkich melodii i odrobiny punkowej energii. Pamiętacie piosenkę z filmu Przyjaciele? To właśnie te okolice. Ale na tle wielu podobnie brzmiących formacji, The Rosenbergs zdecydowanie zasługują na wyróżnienie. Przede wszystkim, ich prosta strukturalnie muzyka ma w sobie coś świeżego, nie nuży i jednocześnie przyciąga uwagę słuchacza. Sucking On A Plum, Drug Of Choice, Secret – wszystko są to praktycznie kompletne popowe piosenki, z urzekającymi melodiami, idealnie dopracowanymi harmoniami wokalnymi a la The Beach Boys lub The Beatles, oraz szczyptą młodzieńczej naiwności. Na dodatek, w finale koledzy zaskakują prawie siedmiominutowym, pięknie się rozwijającym, niemalże epickim kawałkiem Overboard. Może tylko nad tekstami muszą jeszcze popracować (w After All David śpiewa: She looks like Britney Spears with all her make up on)... Ale i tak jest naprawdę dobrze.
(Tylko Rock, 2001)


ROYAL PALMS


Dobra, ustalmy o co cho w sprawie "Royal Palms a XTC", bo nie ma sensu dalej mnożyć nieporozumień. Generalnie nie mam zamiaru bronić Jędrzeja - po pierwsze nie potrzebuje on adwokata, a po drugie ja akurat nie porównałbym "Daiquiris & Dreams" z XTC. Ale po długim namyśle i konsultacji z samym autorem komentarza skumałem wreszcie GENEZĘ sytuacji. 

Otóż w muzyce pop mamy coś takiego jak "brzmienie" i mamy coś takiego jak "kompozycja". I nie da się zaprzeczyć, że "Daiquiris & Dreams" (motyw przewodni na tej piszczałce/smykach, rozwój wokali etc.) z punktu widzenia "ułożenia melodii" (odległości między kolejnymi nutkami) posiada pewien aspekt "sielankowości" charakterystycznej dla Skylarking i pojedynczych nagrań XTC rozsianych po innych, zwłaszcza późniejszych krążkach (głównie chodzi mi oczywiście o MummerOranges czy Apple Venus 1). Punkt sporny to tempo ("D & D" wygląda jak przyśpieszony remiks kawałka ze Skylarking) oraz estetyka/sound (RP grają tu oparty o wyraźny bit stopa-werbel, taneczny, klawiszowy pop, a nie barokowy pop a la późne 60s, chociaż rola skrzypiec w aranżacji numeru jest jakimś tam argumentem). 

Reasumując: obie strony mają po trochu rację. Rozumiem niektórych fanów XTC zdegustowanych tą analogią - ryzyko Jędrzeja polega na akcentowaniu dość subiektywnego skojarzenia (o wiele "bezpieczniej" zestawić "D & D" z, powiedzmy, "Take On Me") i szczególnie na rzuceniu hasłem "XTC" bez doprecyzowania, że odnosi się to do wspomnianego "pastoralnego" nurtu w twórczości XTC. Ale jednocześnie sympatyzuję z komentem Jędrzeja, ponieważ brakuje mi operowania "kompozycją" jako kryterium "rozpoznania" w pisaniu o muzyce pop (zwykle kwestia sprowadza się do zdefiniowania soundu). I dopóki użył sformułowania "duch XTC", a nie "brzmi jak XTC", to imho nie popełnił żadnego merytorycznego błędu. Tyle.
(2011)


RÓŻA


"Oczy"
Jezu jak się cieszę, że ten numer wreszcie oficjalnie wjechał – wcześniej W SIECI wisiało tylko zaawansowane demo zgłoszone do konkursu songwriterskiego. Sorja Hunters bawią się w rozmywanie trybów akordowych na janerkowo wkurwionym basie, co daje dość schizowy efekt. A literacko, cóż – "the band seems to be in full-attack mode", aż ktoś powie "otrzyj jad". Ale ten ciechowski zimny prysznic ("oko za oko", "biała flaga") udowadnia, że można u nas w inteligentnie lewacki avant-pop.
(2021)

róża.JPG

 

RUED LANGGAARD

 

Sfærernes Musik (1918)

Pozostając niejako (po Boulezie) przy rozważaniach o przestrzennym aspekcie XX-wiecznej orkiestracji, polecam pochylić się nad chyba najbardziej znanym dziełem duńskiego odludka, który po paru sukcesach w młodości wyjechał w przysłowiowe "Bieszczady", by tam natrzaskać koło 400 kompozycji. Ignorowany za życia, odrzucany przez elity i decydentów, świadomie omijający trendy modernistyczne, czerpiący z romantyzmu, Wagnera i Straussa, Langgaard był zupełnie osobnym twórcą, z boku głównego toku wydarzeń. Ponownie odkryty został dopiero pod koniec lat 60., gdy zachwycony Ligeti dostrzegł w nim swojego estetycznego antenata i w ten sposób ocalił go od zapomnienia.

"Muzyka sfer" przypomina, jak irytujące przy nagraniach "klasyki" bywają ogromne amplitudy dynamiki w obrębie tego samego movementu. Użycie dwóch planów orkiestrowych w aranżu (główna + druga, "odległa" orkiestra w tle) pogłębia tę przepaść. Z majaczących cichutko pejzaży smykowych wybudzają nas charakterystyczne eksplozje dudniących kotłów, niczym poważkowy odpowiednik "boskich piorunów" ciskanych przez Colberta na "Nowhere" Ride. Patos wzmagają chore ciążenia harmoniczne, pobrzmiewające proto-elektronicznie klastery orkiestry, filmowo nastrojowe spiętrzenia dęciaków, niespodziewane wstawki wokalne (od operowych po chóralne) i wreszcie quasi-apokaliptyczny finał. Jak na 1918 rok – całkiem "ahead of its time".
(2017)

RUN-DMC

"It's Like That" (1983)
W netflixowym serialu Hip Hop Evolution jest to ładnie zobrazowane metaforą tekstylną. Trio z Queens przebrało się z freakowo wyfiokowanych kreacji oldschoolu (kolorowe futra, glamowe błyskotki i ogólnie koturnowa elegancja) w uderzające monochromatycznym minimalizmem dresy Adidasa. Ten jeden gest na poziomie stylówy streszcza przemianę ideologiczną, tekstową i muzyczną. Żadnego soulu, r&b czy popu. Ni mniej, ni więcej – tylko suche bity i rymy. Spartańska wręcz w swoim zredukowaniu bitmaszyna i syczące strzępy przetworzonego hałasu w tle brzmią równie realistycznie, co linijki typu "money is the key to end all your woes / your ups, your downs, your highs and your lows". Oto oryginalny "newschool": takin' it back to the streets, namsayin'.
(2019)

RYAN PARIS

"Dolce Vita" (1983)
Archetyp nieskazitelnego w każdym calu, popowego szlagieru italo disco. W ogóle symptomatyczne, że nieliczne przejawy revivalu italo w muzyce "alternatywnej" XXI wieku ZIONĄ jakimś smutkiem, niepokojem lub co najmniej melancholią – check Sally Shapiro, Chromatics czy Nite Jewel. Tymczasem słuchane "dzisiejszymi uszami" SŁODKIE ŻYCIE to zgodnie z tytułem beztroska utopia – zrelaksowana, dosłownie "cool" i pozbawiona jakichkolwiek zmartwień. "Forsy mamy jak małpa kitu, dupeczki też nie od parady", wokół kwitną mafijne luksusy, a w tle dominacja włoskiego CALCIO w piłce nie tylko europejskiej, ale i światowej. "Czym więc się przejmować?", zdają się pytać mistrzowsko podprowadzone przez Pierluigiego Giombiniego wstęgi Minimoogów, Oberheimów i ARP-ów. Sama twarz piosenki Fabio Roscioli ledwo uciąga trudne interwały w refrenie, ale to tylko udowadnia, że kompozycja byłaby hitem w każdej epoce. A mnie tu szczególnie fascynuje instrumentalny bridge między 3:30 a 4:30 w miksie extended – wprost odsyłający do arpeggiowanych plecionek z "Neonlicht" takiej kapelki Kraftwerk.
(2019)

RYUICHI SAKAMOTO

Thousand Knives of Ryuchi Sakamoto (1978)

Zanim jeszcze YMO wydali swoje relewantne historycznie, naszpikowane sztosikami, aczkolwiek absurdalnie nierówne longplaye (winne oczywiście zbędne covery...), pan kibordzista pozamiatał temat technopopu na solowym debiucie, wypełnionym w całości autorskim materiałem. Patrząc na stylistyczny rozstrzał dyskografii Japończyka chciałoby się wykrzyknąc – nie tysiąc noży, a tysiąc twarzy! Harmoniczne łakocie połyskliwego fusion-reggae w tytułowym openerze to archetyp zarówno Papsów z "O la la", jak i "Paris" Meg. Za rogiem czają się już organiczno-klawiszowe scenerie wcale nieodległe od Kraftwerk circa Ralf & Florian w "Island of Woods", a potem pianistyczny impresjonizm okraszony widowiskowym lejtmotywem w "Grashoppers" oraz monotonne, acz wciągające progresywne electro-bolero "Das neue Japanische elektronische Volkslied". Lecz dopiero pod koniec Sakamoto wykłada na stół wszystkie asy w dwóch ładnie wyedytowanych, analogowych jamach – synth-boogie "Plastic Bamboo" i space-disco "The End of Asia". Zmysł melodyczny gościa predestynuje go do miana "człowieka, który zaprojektował kompozycyjne skillsy Nakaty", choć obraz tej paraleli zakłócają sporadyczne wytryski niemal vanhalenowych przesterów gitki. Dziś soundy te brzmią ździebko "muzealnie", ale pod koniec 70s Ryuichi niewiele miał konkurencji w tak beztroskim, swawolnym futuryzmie – ewentualnie jakieś Telex przychodzi do głowy i... to by było na tyle.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=dV8wdoQKKvM (evocative moment: powrót mrożących krew w żyłach akordów z intro na 6:41)
(2018)