Przekora

 

"Bo nie oglądałeś, bo tam w piątym odcinku była taka panna, która cośtam cośtam... ".

I.
Od paru lat nie posiadam telewizora, więc niedawny wysyp programów z cyklu talent shows kojarzyłem bardziej "na radar" – czasem zerknąłem na ekran u rodziny czy znajomych, czasem ktoś wkleił mi jakiegoś linka, czasem ktoś coś powiedział, a ja zasłyszałem. Nie, żebym z tego powodu cierpiał – moją potrzebę obcowania z podobnymi widowiskami w stu procentach zaspokoiły dwie pierwsze polskie edycje "Idola". Po prostu każdy nowy format jest w pewnym sensie interesujący sam w sobie, nawet jeśli na dłuższą metę się nie broni. W 2002 roku Ela "nieczysto było Krzysiu, kanciasto" Zapendowska, Kuba "jesteś dla mnie takim..." Wojewódzki, Jacek "ja bym go skredytował" Cygan i Robert "będąc krytykiem muzycznym" Leszczyński stanowili jury na tyle świeże w wyrazie, że przykuwali uwagę na własnych prawach, nawet wyabstrahowani z kontekstu konkursu. Człowiek zapominał o idiotyzmie całego tego cyrku i po prostu świetnie się bawił bez zobowiązań i oczekiwań.

Wkrótce jednak konwencja nieco spowszedniała i na wierzch stopniowo powypływały wnętrzności machiny rządzącej tymi programami, które ciężko polubić. W miniony weekend miałem okazję obejrzeć cały odcinek "Voice of Poland" i cóż mogę powiedzieć – nadal twierdzę, że instytucje tego typu działają na szkodę muzyce. Z muzycznej perspektywy ich kulturowa rola sprowadza się bowiem do utrwalania w społeczeństwie pewnego fałszywego i kłamliwego moim zdaniem wyobrażenia o muzyce rozrywkowej. Na czym z kolei tracą wykonawcy aspirujący do czegoś odmiennego, ciekawszego, wykraczającego... Ktoś powie – talent shows? Dajże spokój, ten wątek wyczerpano jeszcze pod zaborami, Ameryki nie odkrywasz... Jasne, zgoda, ale mimo to rzadko mówi się głośno o tym co konkretnie nas drażni w muzycznych talent shows i dlaczego ten sposób na kreowanie wybitnych postaci popkultury ostatecznie bardziej kuleje niż daję radę. Czy w tym teatrzyku wszystkie karty już rozdano?

II.
Patrząc na "Voice of Poland" w poczuciu pełnego zażenowania, próbowałem uchwycić ten element, który przeszkadzał mi najbardziej – na poziomie zimnej analizy, bez subiektywnego odbioru w rodzaju "ta osoba mnie irytuje, a tamta jest w miarę spoko". I okazuje się, że wcale nie dobija mnie sama metoda wyłaniania idoli (nie wiem kto i kiedy wywnioskował, że wybitne postaci w muzyce rodzą się z konkursów polegających na taśmowym trzaskaniu odtwórczych coverów znanych hitów?), ani też skład jury (nie wiem na jakiej podstawie zasiadające tam osoby miałyby dawać przepustki do kariery?), ani wreszcie kretyńska i śmieszna jedynie przez jakiś kwadrans oprawa show, niby na modłę amerykańską, tyle że pozbawiona jakiejkolwiek treści (załóżmy, że wkręciłem się w program i kibicuję jakiemuś zawodnikowi – dlaczego nikt z prowadzących nie umie zadać mu choćby odrobinę ciekawszego pytania?). Otóż mój kluczowy problem z tym całym "Voice of Poland" – a zarazem jego tragizm, jego beznadziejność – polega na nie na plastiku, fabryce, konfekcji i masowości przedsięwzięcia, a na PRZEWIDYWALNOŚCI.

Nie skreślałem na starcie "Voice of Poland" i w sumie byłoby to całkiem ekscytujące show, gdyby tylko ludzie tworzący to wesołe miasteczko – tak soliści, jak i jurorzy – mieli trochę szersze horyzonty i pozwolili sobie na wykroczenie poza obowiązujące tam normy. Niestety. Przetrenowani technicznie wokaliści reprezentują typowy dla "dżobowiczów" wachlarz inspiracji oraz świadomościowego backgroundu (od funku przez smooth-jazz po ambitny w ich rozumieniu pop – czyli Lenny'ego Kravitza). A jurorzy zwykle operują frazami-wytrychami – "żwir w głosie", "zaśpiewałeś czysto" tudzież "płynie od ciebie taka pozytywna energia". Wszyscy się nawzajem oszukują, że w tej całej maskaradzie jest jakaś intryga, jakiś suspens, że coś tu się zaraz wydarzy. Tymczasem w ostatnim odcinku zaledwie jedna Ania Dąbrowska próbowała raz nieśmiało wytknąć uczestnikowi, że znów onanizuje się swoimi wokalnymi zdolnościami, zamiast skupić się na bezpośrednim przekazie emocji. Facet nie wiedział o co chodzi – bo tak go przecież nauczyli w szkole.

Właśnie – jeśli ktoś przez kilka lat uczy się nieskazitelnie śpiewać, to trudno żeby zaśpiewał wyjątkowo źle. A zatem – co w tym ciekawego? Ciekawie to byłoby wtedy, gdyby gość zaryczał jak David Thomas i przyznał Hubertowi Urbańskiemu, że w garderobie słuchał albumu "Dub Housing". Albo wręcz odwrotnie – programy te pilnie potrzebują kandydatów rodem z ulicy, którzy mimo ogromnej muzykalności nie byliby skażeni dżobową mentalnością. Rozmarzyłem się. W każdym bądź razie gdzieś musi zajść przekroczenie, coś musi być pod prąd, pod włos, bez trzymanki. Przykładowo – dla fanów wyrastających z niezależnego "obrządku" cały powab Girls Aloud (girlsbandu wyłonionego z talent show!) wynikał z wrażenia utraty kontroli nad tym, co nominalnie miało być kontrolowane – czyli zespołem ślicznych dziewczynek z castingu. Innymi słowy – niech to będzie plastikowy, korporacyjny produkt, ale pod pewnymi względami ryzykowny, nieokiełznany, wymykający się z ram. Moje złudzenie, że w przywołanym "Voice of Poland" chodzi o coś więcej niż wygenerowanie zysków z wysokiej oglądalności pryska dokładnie w chwili gdy nie znajduję w nim żadnego pierwiastka "spoza". A żeby zadziało się coś "spoza", to do gry musieliby sami z siebie zgłosić się albo duchowi spadkobiercy Iggy'ego Popa, Toma Waitsa czy Henry'ego Rollinsa, albo nieodkryty dotąd diament pokroju polskiego odpowiednika Jeremy'ego Greenspana. Ani na jedno, ani na drugie raczej nie liczył – i tu koło się zamyka.

III.
Z tym, że wcale nie idzie mi o sprzeciw wobec doskonałej techniki wykonawczej. Jest wszakże kwestią dobrego smaku i manier, by dobrać odpowiednie środki do odpowiednich okoliczności. Tu anegdota. Mój kolega z którym niegdyś grałem w The Car Is On Fire miał pewną teorię na temat tego, jak przystoi zachowywać się młodzieżowej "indie" kapeli. Mawiał on mianowicie – chyba z przekory – że taki gitarowy, teoretycznie alternatywny band powinien kłaść nacisk na inne aspekty estetyczne w zależności od otoczenia, w którym się prezentuje. I tak, na elegancko wystrojonej scenie, w ramach wysokobudżetowego eventu, w ekskluzywnym klubie i przed widownią najeżoną branżowymi VIP-ami w garniakach – trzeba łoić maksymalnie punkowo, hałaśliwie i garażowo. A w obskurnym klubie (odrapane ściany, cuchnąca toaleta, fatalne nagłośnienie), przed publiką złożoną z lojalnych fanów kontrkulturowych, undergroundowych dźwięków – najlepiej grać maksymalnie popowo, łagodnie i z ukłonem w stronę mainstreamu. Każdy z nas rozumiał to inaczej (sądzę, że kolegą naprawdę nie kierowało nic innego, niż wrodzona przekora – i tym lepiej dla niego), ale wszyscy podchwyciliśmy to hasło i staraliśmy się wcielać je w życie. Dlatego w eliminacyjnej rundzie konkursu Top Trendy (rok 2005) naparzaliśmy w instrumenty i darliśmy przysłowiowego ryja z tak furiacką frustracją, jak tylko umieliśmy. A z kolei w biednie wyposażonych krajowych klubikach – przyzwyczajonych do takiej właśnie sieczki – z uśmiechem na twarzach serwowaliśmy delikatne popowe refreny.

Dla mnie ta zabawa w chowanego tylko z pozoru jest niewinną igraszką z oczekiwaniami odbiorcy i robieniem na złość widowni. W istocie chodzi tu o coś ważniejszego. O obalanie sztucznych barier między stylistykami, środowiskami i etosami. Przecież przywiązanie słuchaczy alternatywnych do brudu, brzmieniowego niechlujstwa i krzykliwej ekspresji jest równie denerwujące, co przywiązanie dziewięćdziesięciu procent wokalistów startujących w muzycznych talent shows do okropnie tandetnych (w tym kontekście!) ozdobników "łououooooł jeee aaaa uuu łoooouu". Te ornamenty ewentualnie spełniłyby swoją funkcję przed targetem alternatywnym (na zasadzie poszerzania wiedzy i wrażliwości), ale w "Voice of Poland" lepiej wpasowałby się ryk świętej pamięci Dona Van Vlieta lub bezpłciowo neutralne nucenie Greena Gartside'a – cokolwiek, byle spoza elementarza absolwentów wokalistyki, którzy zawsze w swoim repertuarze, pod ręką, mają obcykane funky-smooth-jazz-popowe standardy, gdzie dziewczęta muszą być diwami, a chłopcy – twardzielami. "Trzeba być punkowcem wśród popowców i popowcem wśród punkowców" – tę świadomość dał mi kolega, dał mi kolega...
(T-Mobile Music, 2011)