Przegląd tygodnia, odcinek 2

 

W znakomitym wywiadzie udzielonym Brettowi Andersonowi (ale nie temu ze Suede – choć chętnie bym taką rozmowę przeczytał), legendarny amerykański krytyk rockowy Robert Christgau zabrał głos w kwestii, która od lat nurtuje tysiące recenzentów i czytelników recenzji na całym świecie – a mianowicie: jak pisać o muzyce? Co ciekawe ten wciąż żwawy staruszek w swoim wywodzie wcale nie położył głównego akcentu na takie elementy, jak nienaganny warsztat czy przygotowanie merytoryczne. Wręcz odwrotnie. Okazuje się, że popularny "Xgau" – od dekad istna opoka anglojęzycznego muzycznego dziennikarstwa – szczególnie pochwala bycie autorem niepokornym, charakternym, wyrazistym. "Często bywam wulgarny – tylko po to, by wkurzyć ludzi albo zestawić to z czymś zupełnie innym", wyznaje. "Dużo też moralizuję i bywam niemiły". No proszę, takie herezje z ust siedemdziesięciolatka. Ja tam wierzę w rozmaite style recenzenckie – od rzeczowych, suchych opisów rodem z drukowanych magazynów, przez skrajnie subiektywny odbiór przedstawiony z osobistej, blogowej perspektywy, aż po najbardziej odlotowe eksperymenty literackie. Cieszy mnie bogactwo tych form i dla wszystkich widzę równie istotną rolę w dziennikarskim krajobrazie. Ale zawsze będzie mi bliżej do tych, którzy chcą przełamywać konwencję, lubią ryzykować, próbują rozsadzać tradycyjne ramy profesjonalnej i przez to czasem nudnej bazgraniny. Cieszy mnie zatem punkt widzenia Christgaua, a jego mądrości dedykuję jakże prężnej w naszym kraju frakcji zwolenników poważnego, dorosłego, rzetelnego, porządnego i do bólu poprawnego recenzowania. Aha, pan Robert ma też cenną radę dla początkujących w tym zawodzie... "My professional guidance to rock critics, since before the Internet, was: Don't become one".

* * *

To, czego między innymi bardzo brakuje mi w dzisiejszym pisaniu o muzyce (tak polskim, jak i anglosaskim, tak cudzym, jak i moim własnym), to wprawdzie karkołomne, ale jednak godne szacunku za odwagę porywanie się na rzeczy niemożliwe. Próby nazwania nienazywalnego – ubrania w słowa wrażeń, które są paraliżująco silne i nieodparte, ale nijak nie dają się wprost przełożyć na język zrozumiały czytelnikowi (oczywiście dla każdego autora będzie to inny pakiet odczuć). Takie gesty wymagają brawury, bo istnieje duża szansa, że dobre chęci zaowocują paskudną grafomanią. Tym niemniej strach przed porażką pozbawia to medium szansy na podzielenie się wewnętrznym przeżyciem – sferą nieraz znacznie ciekawszą, niż chłodna litania nazw nurtów, wytwórni i nazwisk. Ostatnio po raz enty przekonałem się, że nie ma lepszego soundtracku do zasypiania po powrocie z imprezy o czwartej nad ranem, niż album "The Present Lover" fińskiego micro-popowca Luomo – a w szczególności otwierające ten krążek nagranie "Visitor". Być może zadziałało tu przywiązanie do okoliczności, w których ów utwór kiedyś poznałem lub zwyczajny tani sentymentalizm, ale emocjonalny szok termiczny o tej porze był tak ogromny, że natychmiast pomyślałem – jeśli mam o czymś napisać, to przecież właśnie o tym, bo to jest dla mnie... ważne. Ale nie zrobiłem tego, bo druga myśl była taka: to jest ważne tylko dla mnie i dla nikogo innego. Wiadomo, żyjemy w epoce, w której ludzie niby non stop publicznie dywagują o tym, że – jak to zgrabnie ujął kiedyś na radiowej antenie Piotr Stelmach – "zjedli przed chwilą kanapkę z krakowską", ale jednocześnie ci sami ludzie boją się otworzyć i odsłonić. Prawdopodobnie idealna formuła to mieszanka osobistych wynurzeń i żelaznego wkładu merytorycznego, która w uniwersalnym tonie przemówiłaby do czytelnika... Ale taki balans niezwykle trudno uzyskać, więc dominują teksty pisane z dystansu, racjonalne i... asekuranckie. Recenzenci wolą czegoś nie napisać, niż coś napisać. Wolą czegoś nie zrobić, niż coś zrobić.

* * *

Inaczej niż wczorajsi odwieczni wrogowie Damon Albarn i Noel Gallagher, którzy pomimo wieloletnich (mówiąc eufemistycznie) medialnych manifestacji wzajemnej niechęci, postanowili wspólnie wykonać pieśń "Tender" grupy Blur na londyńskim koncercie zorganizowanym w ramach akcji charytatywnej Teenage Cancer Trust. Wprawdzie w świecie, w którym Jay-Z i Nas dawno się pogodzili nic nie jest mnie w stanie już zaskoczyć, ale szczytny cel oraz dodatkowa obecność na scenie Grahama Coxona (co jeszcze 4 lata temu też nie było takie oczywiste) i Paula Wellera sprawiły, że trochę się wzruszyłem. I takie podejście mi się podoba – panowie są ponadto i rozumieją, że prasowe pyskówki to zabawa dla dzieciaków (aczkolwiek niewykluczone, że jeszcze się poobrzucają wyzwiskami, jak przyjdzie odpowiednia okazja). Oni właśnie wolą coś zrobić, niż czegoś nie zrobić. Raz się żyje. Kto nie widział, niech patrzy:

* * *

Zresztą to zdarzenie świetnie wpisuje się jakoś w tegoroczny trend – bo na razie w 2013 roku więcej mówi się o zasłużonych weteranach, niż muzycznych świeżakach. My Bloody Valentine, David Bowie, nowy album Suede, no i... powracający po 7 latach Justin Timberlake. Tak, to nie żart – nową płytą "The 20/20 Experience" Justin niepostrzeżenie opuścił szeregi popowych modernistów (którym niejako przewodził w połowie ubiegłej dekady dzięki takim kawałkom jak chociażby "Cry Me a River" czy "My Love") i zgłosił akces do grona mentalnych nestorów pielęgnujących swój dawny blask na modłę retro. Teoretycznie nic nie mam do tej płyty, do niczego bym się w niej nie przyczepił – słucha się jej miło, jest kompetentnie wyprodukowana i z pewnością dopracowana w detalach... Ale w praktyce JT nawet nie musnął poprzeczki, którą chyba nie tylko ja mu zawiesiłem. W różnych kręgach oczekiwano, że trzeci longplay Justina będzie remedium na obserwowaną od 2007 roku zapaść komercyjnego popu. Wściekle wyczekanym kamieniem milowym, wyznaczającym kierunek rozwoju nowoczesnego r&b. Lepiej skomponowanym i zaśpiewanym "Twisted Fantasy" Kanyego. Nic z tych rzeczy – przystojniaczek zagrał wprawdzie rasowo i epicko (70 minut materiału), ale pod względem stylistycznym dość bezpiecznie i przewidywalnie, jakby inwestował w stabilny fundusz emerytalny, a nie chciał zmieniać zasady tej gry. W sumie trudno mu się dziwić – czy Wy na jego miejscu porwalibyście się na artystyczny hazard? Zobaczymy, co będzie dalej – ponoć następca "20/20 Experience" to rzecz inspirowana dokonaniami Thoma Yorke'a, co samo w sobie brzmi intrygująco.

* * *

Obawiam się jednak, że trzecia płyta Timberlake'a przejdzie do historii raczej z powodu prowokacyjnych (pod)tekstów, niż warstwy muzycznej. Oto w dedykowanym żonie artysty Jessice Biel numerze "Strawberry Bubblegum" padają takie wersy jak "jeśli będziesz moją truskawkową gumą balonową, ja będę twoim jagodowym lizakiem". To bodaj najbardziej spektakularnie sprośne nawiązanie do życia intymnego gwiazdy pop od czasu kiedy John Mayer określił Jessicę Simpson mianem "seksualnego napalmu" i zadeklarował, że mógłby płacić jej 10 tysięcy dolarów za stosunek, gdyby tego zażądała. Inna sprawa, że w kategorii poetycko zakamuflowanych, acz w istocie wyuzdanych tekstów popowych przebojów nic nie ma prawa mierzyć się z "I Said Never Again (But Here We Are)" niejakiej Rachel Stevens (byłej członkini takiego młodzieżowego zespoliku S Club 7, może ktoś kojarzy). I tu urwę, taktownie rezygnując z przywileju jego interpretacji.

* * *

A zatem Justin nie zbawił popu i niewielu widać na horyzoncie potencjalnych zbawicieli. Natomiast od jakiegoś czasu kiełkuje we mnie skromna mini-teoryjka na temat nadmiernego szafowania etykietką "ejtisowości" przy omawianiu wykonawców, którzy emanują rockową energią, ale od dominacji gitar wolą brzmienia syntezatorowe. Zauważyłem pewną przesadną łatwość w identyfikowaniu każdego podobnego przypadku jako czegoś wzorowanego na muzyce rozrywkowej z lat 80. Przy takim operowaniu schematami najwięcej tracą ci, którzy wydają się tworzyć – choćby i w mikroskali – coś osobnego, coś obok głównych linii podziału, coś co nie pasuje do żadnej szufladki. Im częściej wracam do płyty "Pala" brytyjskiej formacji Friendly Fires, tym klarowniej rysuje mi się niepozorna odkrywczość zastosowanych tam rozwiązań. Owszem, pewne skojarzenia z ejtisowym pop-rockiem spod znaku Duran Duran są tu chwilami nieuniknione – sam o tym wspomniałem w artykule sprzed roku (http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/sama-tresc-pala,7769.html ). Ale nie mam na przykład wrażenia, jakoby wklejone poniżej "Hawaiian Air" było na szczeblu aranżacyjnym, na szczeblu montażu, jakąś stylizacją na ejtisowość, jakimś ćwiczeniem w odwzorowaniu ówczesnych patentów. Może to sugestia wynikająca ze wspólnego wyspiarskiego wydawcy (oficyny XL), ale dla mnie "Hawaiian Air" bliższe jest australijskim mistrzom sampledelii z The Avalanches, niż klasycznemu klawiszowemu popowi z lat 80. Sięgnijcie po słuchawki i sprawdźcie, co tam się dzieje w miksie. Te natrętne, pourywane odgłosy, które powinny pełnić rolę przeszkadzajek, tak naprawdę w znacznej mierze konstytuują tu instrumentację. Mamy więc maksymalistyczne, egzotyczne, nieuchwytne post-disco skondensowane do rozmiarów czterominutowego hitu. Czy to aby nie jest jakaś mało zagospodarowana i jeszcze niezdefiniowana oficjalnie nisza, którą warto by dalej poeksplorować w celu przetarcia szlaku dla nowych gałęzi XXI-wiecznego pop-rocka? Niepokoją tylko wieści z obozu Friendly Fires, którzy ponoć na trzecim albumie chcą zwrócić się w stronę długich, psychodelicznych jamów. Szkoda, gdyby obiecujący i kompletnie moim zdaniem przeoczony kierunek z "Pali" został zaniechany.

* * *

Zawsze ktoś może jednak podsumować – oprzytomnij, wszystko już było, a muzykę rockową wymyślił i jednocześnie zamknął Chuck Berry w 1955 roku. Z dużym rozbawieniem przeczytałem wypowiedź wynalazcy rokendrola sprzed 33 lat ( ), w której bezpardonowo zrównuje on z ziemią jeszcze gorący dorobek punkowców i nowofalowców. Wyjątkowo rozbroiło mnie porównanie Wire i Joy Division do improwizacji BB Kinga z Muddym Watersem, ale mocnych spostrzeżeń jest tam więcej. I tym humorystycznym akcentem się odmeldowuję.
(T-Mobile Music, 2013)