PRETTY GIRLS MAKE GRAVES

 

Good Health (2002)

Myślę, że w odniesieniu do świętej pamięci Pretty Girls Make Graves (nie, stricte muzycznie nie mieli nic wspólnego z The Smiths) warto podkreślić coś, o czym wspomina się rzadko. Otóż panowie instrumentaliści są WIRTUOZAMI, a to w punku rzecz nietuzinkowa. Żebym został dobrze zrozumiany – to kolesie, którzy z palcem w nosie mogliby wykonać w całości dowolny utwór z repetuaru Toola, Primusa, Yes czy King Crimson – ale woleli grać skomasowane punkowe pociski. Ich koronkowe partie w "Ghosts in the Radio", "The Get Away", "If You Hate Your Friends, You're Not Alone" lub "By the Throat" nie są wcale ornamentami czy solówkami – one wręcz konstytuują główne riffy. I po tym znać rękę mistrza (apogeum tej techniki osiągnęli w numerze "The Teeth Collector" z następnego albumu – to rekord w kategorii pokomplikowania gitarowych partii w punku). Ale jednocześnie te kawałki można postawić obok dowolnego punkowego rzygu i ich amok wcale nie blednie – piącha w przysłowiowego ryja jest potężna. Zaś wokalistka Andrea Zollo to zakompleksiona dziewczynka, która z mikrofonem w dłoni postanowiła urokliwie wykrzyczeć swoje wszystkie frustracje i pretensje – nadal mnie wzrusza ta jej prostolinijna naiwność i serce na talerzu, bo to trochę relikt przed-internetowy. Gdy portretuje w balladzie (chociaż posłuchajcie tej "ballady"...) "The Get Away" parę, która po chce uciec z domu jak najdalej (tu mamy chyba ewentualny wspólny mianownik z Morrisseyem?), nieważne czy do stanu Massachusets czy Michigan (zespół pochodzi z Seattle) – zawsze budzi to we mnie dreszcze. I jeszcze okrzyk podziwu pod adresem Phila Eka, genialnego producenta, którego symetria proporcji w miksie (każda ścieżka słyszalna idealnie!) to wzorzec dla każdego, kto bierze się za takie granie. PS: A debiutancka epka, którą poznałem lata później, też dosyć miażdży.
(T-Mobile Music, 2011)

Tej nocy miały być spadające gwiazdy? Od wschodniej strony? Nad Warszawą? Pewien nie jestem, ale doszły mnie słuchy. (Wtajemniczonych w temat proszę: nie śmiejcie się; nie zamierzam opowiadać o tym, że nigdy wcześniej nie widziałem spadającej gwiazdy, choć to prawda.) Oto przykład na zobojętnienie, jakie mnie coraz bardziej ogarnia. Kiedyś byłoby to wydarzeniem! Włączasz telewizor. Marta nie odpadła, hurra. ("Kurde, odpadł mój faworyt, no ten Gumiś".) Włączasz radio. "Czekaliśmy". Idziesz na zajęcia. Rytuał przejścia składa się z trzech, względnie pięciu faz, jakbyście nie wiedzieli. Jedziesz autobusem. Dresy opanowały miasto. Wracasz do domu. Tylko odtwarzacz potrafi być powiernikiem przeżyć. Do słuchawek nie zajrzy ci żadna kamera. Tam może być, jeśli tylko na to pozwolisz, cały odrębny świat. Jakże inny, piękniejszy od codziennych ścieków wirujących marnie przed oczyma.

Widzicie, dla osobników szczerze oddanych muzyce, nie ma lepszych, czy gorszych dni. Być może to umiejętność. Od ponad miesiąca przyjaźnię się z piosenkami wypełniającymi debiut nowej kapeli, Pretty Girls Make Graves. Jest to przyjaźń wymarzona, polegająca na wzajemnym zaufaniu, obopólnym zauroczeniu, dwustronnym zrozumieniu. Dziwnie brzmi? Dobra, macie tam dwadzieścia dziewięć minut punkowego wypierdolu, z dziewczyną na wokalu. Dziewięć kawałków, z których każdy to pieprzony stunner. Pasuje? Nie?! To po co to czytacie? Jeśli pasuje, to powiem więcej: tych dziewięć numerów zwyczajnie przenosi mnie w normalną rzeczywistość, bez ziomali, bez pustych uśmiechów na imprezach, bez kilkugodzinnych konwersacji o niczym. Bez udawania. Świat wykreowany na Good Health poraża szczerością, emocjami, wrażliwością. Wolę go od wszechobecnego zakłamania.

Co, nieprzyzwyczajeni? Regularnie czytając Porcys zapomnieliście już chyba, że mamy serca. Serwujemy wam zwykle tłuste krople gorzkiego cynizmu, a tu masz: koleś się otworzył. Ale o Pretty Girls Make Graves nie potrafię na razie pisać inaczej. Geneza zespołu jest taka, że Derek Fudesco, basista niezal-rockowej formacji Murder City Devils (tam także na klawiszach), zawiązał po jej rozpadzie coś nowego. Skrzyknął znajomych, przyjaciół, kogo chcecie. Z tego zamieszania ustabilizowała się piątka młodych, żądnych wielkiej przygody ludzi. Nazwa? Już wyjaśniam. To tytuł czwartego nagrania na debiutanckim krążku The Smiths. Właśnie w tej piosence Morrissey zarzucił problem seksualnego wyizolowania, problem wstrętu do płci przeciwnej, co zresztą dziennikarze, jak zwykle smart-assy, próbowali tłumaczyć domniemanym homosekusalizmem wielkiego artysty. To tylko anegdota, muzycznie Pretty Girls nie dzielą wiele z The Smiths, może poza wspaniałą pasją i naturalnością.

Good Health trwa, jako się rzekło, raptem niecałe pół godziny. Być może właśnie dlatego tak bardzo zachrzania. Pamiętacie Rome (Written Upside Down) Les Savy Fav? Trwało jakiś kwadrans. A jak jechało. To podobny sposób zarażania energią odbiorcy. Ekipa Tima Harringtona jest zresztą najczęściej wymieniana przy okazji opisywania stylu Pretty Girls. Oczywiście, zgoda. Zwłaszcza gitary. One tną. Wcinają się w uszy. To cudowne uczucie, dla każdego, kto kiedykolwiek zakochał się w punku. Do tego: jak one są wyprodukowane! Robota Phila Eka, notabene. Tak! Tego Phila Eka! Co ten gość wyprawia z przesterami, jaką śliczną ścianę wioseł generuje. Dodatkowo bawi się, eksperymentuje, dosłownie uczta brzmieniowa. Zwykło się mówić, że człowiek ten opanował metodę ustawienia idealnej głośności każdego instrumentu w miksie. Przysięgam, że Good Health to potwierdza. Aha, że przypominają Les Savy Fav, lub wczesne Unwound – tak, lecz różnica jest zasadnicza. Tu śpiewa panna. Więc inni mówią: wczesne Sonic Youth. Jednak ta klientka jest na tyle wyjątkowa, by przyćmić takie zarzuty.

Jeśli Karen O jest seksowną, wyzywającą laską, to Andrea Zollo jest wspaniałą, wyrazistą, charyzmatyczną dziewczyną z drzwi naprzeciwko, przyjaciółką, z którą można pojechać kradzionym samochodem na tygodniowe wagary i przeżyć najlepszy tydzień swojego życia – bez żadnych aluzji seksualnych. To wyśniona kumpelka, której można powiedzieć wszystko, zwierzyć się, pośmiać się, zapomnieć o wszystkich idiotach wokół. Bratnia dusza jednym słowem. Ciepła, ale krytyczna, radosna, ale prawdziwa. (Typ, jaki producenci zasranego mainstreamu chcieli osiągnąć z Avril Lavigne, ale im się nie udało.) Andrea ma to wszystko, jest osobą, o której po przedstawieniu znajomym powiedzielibyście za jej plecami: "No i co, genialna, nie?!". I do tego jak śpiewa! Czy będziecie dalej słuchać debili udowadniających, że Pink jest "długo oczekiwanym żeńskim głosem o rockowej barwie"?! Ej, czy nie rozumiecie, że życie jest za krótkie na takie sranie w banię? Oto mamy wokalistkę godną niezależnych (czytaj: najwyższych) standardów. Uwielbiam jej uroczy wrzask, starczy?

No tak, ale to jeszcze nie koniec. Zostało to, co kochamy wszyscy najbardziej: poszczególne kawałki. Naprawdę, bez sensu analizować je od strony merytorycznej. Inna rzecz, iż ciężko mi się powstrzymać. "Speakers Push The Air" zaczyna prosty organowy loop, by w chwilę potem wybuchnąć niepohamowaną gwałtownością i głębią, z Andreą (i wtórującymi jej kolegami) krzyczącą: "Do you remember what the music meant to you?". Następnie zapodane są cztery wersy, które w jakiś niespotykany sposób sumują przemyślenia towarzyszące mi podczas pisania tej recenzji: "Life complications and frustrations / They disappear when the music starts playing / I found a place where it feels alright / I heard a record and it opened my eyes". Nic dodać, nic ująć. Jesteśmy wśród swoich.

Później nasi znajomi z PGMG dokonują tak sprawnej i przekonującej akrobatyki rockowej, że jadaczka mi opada, dosłownie. Na przestrzeni dwóch minut oni są w stanie zmieścić jakieś cztery zajebiste melodie, wciąż w pełnym amoku. Kurwa. To się w pale nie mieści. Są tu perły powodujące drżenie kolan i skurcz brzucha. Duet gitar z 2:36 w "Sad Girls Por Vida" jest majstersztykiem. "The Get Away" to najpiękniejsza, najbardziej autentycznie opowiedziana historia o parze dzieciaków uciekających z domu w poszukiwaniu odmiany życia, jaką znam, przy której wszelkie Cześć Tereska wydają się tak bardzo sztuczne. Ona po prostu ściska za gardło, bez żadnej ckliwości wcale, cały czas pędząc do przodu. (Wskazówka dla setek wykonawców, którym ta sztuka nie wychodzi.) Jest taki moment w "More Sweet Soul", na wysokości 1:19, kiedy Andrea zostaje sama z sekcją, a potem odlicza dni. Genialne. I powiedzcie mi kochani, dlaczego tak prosty refren, jak: "Ghosts are in the radio / They sing along / They sing along" może tak bardzo nakarmić człowieka siłą? Przy nim wymiękam.

Czyli nie mam pytań. Jeśli to nie jest jedna z płyt roku na świecie, to nie wiem, co nią jest. Za dużo z siebie zostawił ten kwintet w Good Health, żebyście teraz rozłożyli bezradnie ręce. Jeśli głupie 60 zł, jakie potrzeba wam na zamówienie w necie tej płytki przekracza wasze wydatki, to zrezygnujcie z cotygodniowego wypadu z dziewczyną / chłopakiem do pieprzonego kina. Jeśli Good Health nie jest wart waszych 60 zł, to nie wiem, co jest. Pizza? Nowa bluzka? Kino?! Nie ma kina! Dobrze się wam żyje w tym kraju? Nie? Pretty Girls Make Graves mają dla was piosenkę zatytułowaną "If You Hate Your Friends, You're Not Alone". Mam nadzieję, że się rozumiemy. Od ponad pół roku nie byłem tak podjarany nową płytą i wiem, że z wami będzie podobnie. Bo ta piątka, najwyraźniej wspomagając się wyłącznie talentem, ciśnieniem krwi i darem bożym, wymłóciła właśnie jeden z najwspanialszych stricte punkowych albumów wszechczasów. Jeśli czytacie Porcys z innych powodów, niż liczenie ile razy w recenzji występuje literka "ó", następny ruch należy do was.
(Porcys, 2002)

The New Romance (2003)

Ciężko mi mówić obiektywnie o Pretty Girls Make Graves. W końcu ich debiut Good Health, piorunująca dawka pękającego w szwach błyskotliwego punk-rocka, był moją drugą płytą 2002 roku. Czekałem więc na drugie dzieło kwintetu z niecierpliwością, ale i pewną dozą obawy. Zostawiając z boku tak zwany „syndrom drugiej płyty”, zauważyłem w ostatnich miesiącach tendencję do rozdrabniania przez obiecujące zespoły swoich głównych atutów, w płonnej nadziei logicznej ewolucji i rozwoju. Po tym, jak Fever To Tell Yeah Yeah Yeahs zawierało w części ugładzony, pozbawiony energii wczesnych singli materiał, jestem nieufny wobec transferów z małych wytwórni do większych. Gdzieś po drodze młodzi artyści gubią bezkompromisowość, a nabierają nawyków właściwych kręgom MTV. Zwiększa się rola wizerunku i kreacji. Po obejrzeniu książeczki do The New Romance stwierdziłem, że Matador sporo uwagi poświęcił estetycznej oprawie twórczości Pretty Girls. Każdy z członków grupy doczekał się własnego, wystylizowanego portretu (na Good Health nie było żadnego zdjęcia!), a charyzmatyczna wokalistka Andrea Zollo prezentuje się niemal atrakcyjnie. Niestety, mój kumpel widział w wakacje koncert zespołu i zapewnia, że ta fotka przedstawia najbardziej korzystne ujęcie dziewczyny, jakie można było zrobić. Zaraz, sesje, image? To ma być punk?

Okazuje się jednak, że problem z The New Romance wcale nie dotyczy sprzedania ideałów w imię komercji. Przenosiny do Matadoru, podobnie jak w przypadku New Pornographers, zwyczajnie wpłynęły na lekką obniżkę poziomu. I tak jak Mass Romantic nie było żadną próbą kostiumową przed Electric Version, tylko po prostu albumem o klasę lepszym, tak The New Romance wyraźnie ustępuje swojemu poprzednikowi na gruncie jakości kompozycji. Kilka utworów powiela schematy z debiutu i czyni to w dodatku nieudolnie, błądząc w gmatwaninie poszarpanych riffów (The Grandmother Wolf, Chemical Chemical, This Is Our Emergency). W tym kontekście sukces odnieśli w The Teeth Collector, szczytowym miejscu całości, gdzie wskrzesili ducha debiutu w sposób oryginalny, wywołujący dreszcze. To polecany kierunek dla płyty trzeciej. Martwią jednak momenty niepotrzebnego przestoju, jak wstęp do Something Biger, Something Better czy Holy Names, rozbijają nieco spójność instrumentalne przerywniki 7 i Mr. Club.

Oczywiście, wciąż obecne są te pamiętne gitarowe plecionki, pojawia się też typowe call and response na wokalach. Charakterystyczne gęste brzmienie, za które znów odpowiadał legendarny producent Phil Ek (ten od Built To Spill), specjalista od wyrazistego, klarownego miksu, bezustannie powala. No i intensywność tej muzyki, zdaje się nieporównywalna dziś z niczym innym.

Przyznajmy uczciwie, że w ostatnich latach niewiele zespołów aktualizowało oblicze czystego punku, właściwie wyliczanka zakończyłaby się na Les Savy Fav i Sleater-Kinney. Teraz, między skrajnie hardcore’owymi wariatami Blood Brothers (z którymi Pretty Girls koncertowali tego lata), a przeciwległą odmianą taneczną, dowodzoną przez The Rapture i Liars, Pretty Girls kultywują tradycję punku odartego z gatunkowych ozdobników i dodatków, choć wielobarwnego i nowoczesnego. Powiem tak: powinniście wszyscy zacząć od Good Health, jednej z najwspanialszych punkowych płyt ostatnich lat, a jeśli wam się spodoba, to poznanie The New Romance stanie się obowiązkiem.
(Tylko Rock, 2003)

"The Teeth Collector"
Desperacki, agresywnie zadziorny hook Nathana Thelena tnie z precyzją chirurgicznego lasera. Kuba opowiadał mi, jak wziął kiedyś na rower Good Health i o mało się nie zabił na prostej drodze, gdy gitarzyści Pretty Girls, istne roboty z kołowrotkami w dłoniach, wycinali swoje partie. The New Romance ku naszemu zasmuceniu nie utrzymał spastycznego napięcia debiutu, poza jednym fragmentem, który męczę na okrągło. Możliwe, że ten strasznie pokręcony riff zwrotki, zajmujący aż cztery pełne takty, zapowiada przyszłość punku; na mój słuch jest to konfiguracja aż pięciostrunowa. Jednak dbałość o szczegóły artykulacji jak zwykle w przypadku tej grupy paraliżuje, równiej zagrać się już nie da. Bas wspomaga szaleńczy spływ. Zollo zapodaje swoją najbardziej chwytliwą linię na płycie: okrężną, błądzącą, ale trafioną. Energetyczna furia roznosi końcówkę mocy. Przygotowuję sobie właśnie kasetowy dziewięćdziesięciominutowy miks na walkmana z myślą o pierwszych dniach roku akademickiego i stracie mnóstwa czasu w miejskich środkach komunikacji. "The Teeth Colector" jest jednym z pewniaków do tracklisty, jeśli nie na jej openera.
(Porcys, 2003)

15 lat temu ukazał się debiutancki LP tych punkowców z Seattle, zatytułowany Good Health. czyli, drogie dzieci, muzyka jakiej wujek Borys słuchał, gdy miał 19 lat. zuchwała mieszanka punkowego ostrza ekspresji, bezwstydnie popowych refrenów i progresywnie pogiętych riffów, wyciętych z taką precyzją, jakby kolesie dorabiali na chleb w formacji Tool. ich firmowy patent to rozkładanie dwóch solowych gitar w stereo, co przy asyście wyrazistego basu i w kontekście centralnie umiejscowionych wrzasków Andrei Zollo kreowało wrażenie prawdziwej polifonii (rzecz nieczęsto spotykana w świecie indie – mogę ją porównać do tego, co np. na Secaucus wyprawiali Wrens).

szkoda, że ten swój bardzo unikalny styl grupa próbowała potem szybko upgrade'ować pod aktualne trendy (naśladowanie pogłosów a la współlabelowicze z Interpola na The New Romance; lekkie zapatrzenie w Arcade Fire na Elan Vital), co zaowocowało stopniowym rozmiękczeniem treściwości. ale przyznam, że kiedy wracam do "ballady" (lol) "The Getaway", to łezka mi się w oku kręci, że na chwilę przed "korporatyzacją" i "mcdonaldyzacją" indie rocka był sobie całkiem rozpoznawalny band, który grał sobie i śpiewał coś z serca. przynajmniej tak to brzmi po latach, a kto ich wtedy widział na żywo (pozdrawiam redaktora MZ), ten tylko potwierdza moje wrażenia ("...but those fans saw the Clash live").

moje top 5:
1. The Teeth Collector
2. The Getaway
3. Ghosts In the Radio
4. More Sweet Soul
5. Head South
(2017)