Poznaliście już cudze, czas pochwalić swoje

 

Stara polska muzyka to nowe hobby krajowych dyktatorów alternatywnych gustów.

Najwyższa pora uchwycić, zaakcentować i choćby skrótowo przybliżyć nowy trend, który zapanował w środowisku młodych, niezależnych, głównie internetowych recenzentów muzycznych w Polsce. Środowisko to dla wygody określam mianem PULP-owego, choć to spore uproszczenie, bo nieistniejący już magazyn "PULP" pełni tu tylko rolę symbolu – pewnego punktu centralnego na mapie młodej krytyki, wiążącego bardzo odległe nieraz kręgi i nisze dziennikarskie. Przez redakcję i szeroką kadrę czasopisma przewinęło się mnóstwo postaci współtworzących cały szereg przeróżnych sieciowych inicjatyw – między innymi wywodzących się z aktywnych już od wielu sezonów serwisów Screenagers i Porcys oraz z rozmaitych blogów – ale także wszelkiej maści freelancerów, komentatorów, obserwatorów, publikujących tu i ówdzie (trzeba zaznaczyć, że transfery redaktorskie na linii Internet-prasa są dziś u nas na porządku dziennym). Choć wielu uczestników tego tygla zdecydowanie zaprzeczy, to zaryzykuję, że jednym ze wspólnych mianowników całej tej zbieraniny była nieformalna misja uświadamiania polskiego czytelnika w kwestii alternatywnych nurtów funkcjonujących w najlepsze od wielu dekad na Zachodzie, a w Polsce – ziemi, jako się rzekło, przeważnie progresywno-bluesowo-punkowo-metalowej – kiepsko nagłośnionych. Mówię tu o takich nurtach jak folk, proto-punk, rock garażowy, nowa fala czy college rock – wszystkie spięte mało szczęśliwą, ale brzmiącą magicznie, niczym cudowne zaklęcie, klamrą "indie". Zapytany niedawno o przyczyny powstania serwisu Porcys, odparłem, że kluczowa była chęć przeszczepienia na rodzimy grunt zainteresowania niezależną sceną z USA. Podejrzewam, że koledzy ze Screenagers przytakną – w ich przypadku też na pewno ważna była motywacja związana z chęcią relacjonowania na bieżąco niszowych wydarzeń z Anglii i Stanów, o których w "oficjalnych" mediach próżno było szukać u nas wzmianki. I nawet polscy początkujący wykonawcy postrzegani byli przez pryzmat kanonu anglosaskiego – dodatkowe punkty zyskiwali za najmniejsze choćby podobieństwo do tamtejszych herosów z dalekiego, mitycznego, lepszego świata.

Nad wszystkim unosił się grzech młodzieńczego elityzmu i dopóki opiewane w artykułach nagrania były względnie trudno osiągalne, to paradoksalnie grzech ten można było usprawiedliwić, wybronić, a nawet uzasadnić. Funkcja krytyka polegająca na byciu łącznikiem szarego odbiorcy z odległą sceną muzyczną i przewodnikiem po słabo spenetrowanych rejonach muzycznych – to brzmi zacnie. W końcu ktoś musiał przekopać się przez tony premierowych krążków i wyselekcjonować, a następnie opisać te godne uwagi. Pamiętam, jak w 2005 roku kolega wyznał mi: "fajnie, że jest ktoś taki jak ty – dzięki tobie moją płytą roku jest 'Ruin Everything!' We Versus The Shark – a gdyby nie ty, to pewnie wcale nie dotarłbym do tego albumu". Ale w miarę rozwoju technologii ta jeszcze wczoraj ciężko dostępna muzyka zbliżyła się dziś na odległość jednego, czasem dwóch kliknięć. Prawda jest taka, że dzięki serii narzędzi maksymalnie ułatwiających podążanie za każdą nowinką, przy odrobinie samozaparcia i sprytu można teraz niemal na żywo, w czasie rzeczywistym kontrolować każdy ruch anglosaskiej sceny – w tym jej najbardziej podziemnych odłamów w rodzaju noise'owych kapel specjalizujących się w limitowanych epkach z coverami standardów calypso. Coraz więcej artystów koncertuje nad Wisłą, a wielu ich płyt już nie trzeba sprowadzać z zagranicy ryzykując bzdurną dopłatę cła – bo można je kupić w tutejszych sklepach. Teoretycznie z takiego obrotu spraw powinniśmy cieszyć się wszyscy – przecież o tę normalność walczyliśmy. W rzeczywistości jest jednak trochę jak z Sherlockiem Holmesem ubolewającym nad tym, że przestępczość w mieście spadła do zera. Niby obywatele są szczęśliwi i czują się bezpiecznie, ale detektyw marudzi, bo został bez pracy. Podobnie w przypadku opiniotwórczych krytyków ze wspomnianego kręgu PULP-owego. Z miesiąca na miesiąc ich status wyroczni spadł na łeb na szyję. Bo po co słuchaczowi recenzja nowej płyty, skoro sam zna ją już od trzech miesięcy (ściągnął leak) i ma swoje zdanie. Owszem, nadal warto zaznaczyć swoją opinię, szczególnie skoro opinia opinii nierówna (im bardziej kompetentny i osłuchany jej autor – tym wartościowsza). Ale o odkrywaniu nowych horyzontów, o edukowaniu w zakresie gorących nurtów i o przybliżaniu Zachodu – nie ma już mowy. Bo ten Zachód jest tak blisko, że wcale nie trzeba go przybliżać. Na tę sytuację znaczna część środowiska trendsetterów i wpływowych publicystów zareagowała w zupełnie nieformalny, spontaniczny i naturalny sposób pozornie zaskakującym, a w istocie – absolutnie logicznym gestem. Zagłębiła się mianowicie w przeszłość krajowej fonografii – odczytując ją na nowo z użyciem narzędzi pozyskanych podczas namiętnej przygody z dorobkiem anglosaskiej alternatywy – a więc narzędzi, których ich poprzednicy nie posiadali. W rezultacie na naszych oczach rodzi się zjawisko unikatowe z co najmniej dwóch powodów. Chodzi bowiem nie tylko o weryfikację dziejów polskiej muzyki rozrywkowej nowymi, lepiej niż kiedykolwiek uzbrojonymi oczami, ale i o postulat nadania tej spuściźnie odrębnej tożsamości, niepodległej od kontekstu zachodniego, gdzie referencją nie jest już obca popkultura, ale nasz własny idiom. Fascynujące.

Namacalnym dowodem rzeczonej zmiany orientacji i paradygmatu jest sukces, jaki w omawianym środowisku odniósł projekt Nerwowe Wakacje ze swoim debiutem zatytułowanym nomen omen "Polish Rock" i wydanym we własnej Wytwórni Krajowej. W polskojęzycznym repertuarze formacji można doszukać się fuzji doświadczeń amerykańskiego indie-rocka z wrażliwością wyhodowaną na słuchaniu od głębokiego dzieciństwa Czerwonych Gitar, Skaldów czy Perfectu. Zostawiając na boku fakt, że to po prostu kolekcja świetnie napisanych, poruszających piosenek, oczywiste jest, że wrzawa wokół tego albumu bierze się z pewnej potrzeby chwili, wynika z zeitgeistu. Pamiętam doskonale, że kiedy grupa udostępniła swoje pierwsze kawałki w 2007 roku, wielu reprezentantów tego PULP-owego środowiska kręciło nosem: "my tu walczymy o nawiązanie dialogu ze światem, a facet robi taki krok wstecz do estetyki, którą mieliśmy od dziecka". Dziś wielu z tamtych malkontentów pieje z zachwytu nad NW. Ale do tego trzeba było krok po kroku przygotować grunt. A to z kolei rozegrało się dwutorowo. Z jednej strony sygnały wysyłali sami muzycy młodego pokolenia. Frontman środowiskowych pupilków, zespołu Muchy, Michał Wiraszko zawsze otwarcie przyznawał się do czerpania z dokonań Republiki czy Bielizny. Zresztą Muchy coverowały numer Haliny Frąckowiak na singlu Polskiego Radia. Powstała też cała radiowa składanka "Wszystkie Covery Świata", gdzie na przykład Afro Kolektyw rehabilitował w oczach fanów alternatywy Papa Dance, Renton – Annę Jurksztowicz, Pogodno – Kombi, a Pawilon – Andrzeja Zauchę (a więc wykonawców, których dotychczasowa historiografia polskiego rocka omijała szerokim łukiem). Wreszcie, warto wspomnieć o jednym z tegorocznych hitów nadwiślańskiej alternatywy – a więc o singlu "Wiążę Sobie Krawat" Afro Kolektywu. Jego brzmienie było wzorowane na zespole Maanam z połowy lat osiemdziesiątych – a melodia refrenu doczekała się porównań z polskim popem z tamtej epoki. Dla mniej wtajemniczonych, niedzielnych fanów to mógł być szok – oto zespół, który ma w nazwie słowo "Afro" nie nawiązuje już do hip-hopu, funku i r&b. Zdziwienie znika, gdy dowiemy się, że autorzy utworu to wytrawni znawcy annałów polskiej muzycznej rozrywki i jazzu, czemu nawet sporadycznie dają wyraz w dłuższych formach pisanych (vide blog Afrojaxa na platformie Musicspot).

Właśnie. Z drugiej strony wyraźny gest wykonali sami indie-dziennikarze, konsekwentnie urozmaicając swoją ofertę tematyczną coraz częstszymi i obszerniejszymi wycieczkami lokalnymi – w przeszłość i w teraźniejszość. Kiedy w serwisie Porcys podsumowaliśmy minioną dekadę, dwa rankingi poświęciliśmy polskim piosenkom i płytom – układając po setce najlepszych w obu kategoriach. Pytano: czemu osobne listy dla krajowej sceny? Jedna z odpowiedzi brzmiała: bo to okazja do prezentacji wielu świetnych nagrań, których nie sposób pomieścić w rankingu ogólnoświatowym z powodów limitu miejsc. W serwisie Screenagers powstała rubryka "Stare, dobre i polskie", w zamyśle odkurzająca kompletnie zapomnianych wykonawców sprzed lat, którzy dziś, w nowym świetle, pod lupą i mikroskopem, ujawniają wielki potencjał artystyczny. Zresztą redaktorzy tego portalu przodują w kategorii odważnych i bezkompromisowych prób mierzenia krajowego kanonu z legendami anglosaskimi – niedawno można tam było przeczytać, że Skaldowie to lepszy zespół od Beach Boys. Dotychczasowe apogeum tej tendencji miało miejsce wczoraj, przy publikacji na Screenagers przeglądu dyskografii Maanamu. Uprzednio w tym cyklu omawiano tylko i wyłącznie osiągnięcia artystów zagranicznych – w tym stosunkowo mało rozpoznawalnych w Polsce, jak Triffids, Glenn Branca czy Captain Beefheart. Maanam to na tym tle nazwa, która obiła się o uszy chyba każdemu, kto żył w polskim mieście w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie śpi też blogosfera. Chłopcy z "Uchem w Nutę" rozpoczęli właśnie serię wpisów pod wspólnym szyldem "Encypopedia". Na razie przetarli szmatką Annę Jurksztowicz i Czerwone Gitary. Oczywiście – to tylko przykłady pierwsze z brzegu, które miałem pod ręką. Ale wszystkie one zdają się dumnie krzyczeć "cudze chwalicie, swego nie znacie" i razem składają się na swoisty "patriotyczny ferment" w środowisku młodych wilków muzycznej pisaniny.

W 1999 roku na łamach "Tylko Rocka" Tymon Tymański opowiadał o tym, jak rozmawiał kiedyś z Lesterem Bowiem. Zapytany o swoje korzenie i tradycję, odparł amerykańskiemu jazzmanowi: "bynajmniej nie Kurpie, tylko Beatlesi, Stonesi, Animalsi, Doorsi, nowa fala, Boney M". I dodał: "to jest ten ból – kochamy muzykę brytyjską, amerykańską, ale jesteśmy biedniejszymi kuzynami. Poczekaj dwa, trzy lata – dogonimy ten Zachód". Dwanaście lat później najbardziej osłuchani recenzenci w Polsce – młodzi, żądni wrażeń, aspirujący do miana erudytów, a jednocześnie znudzeni wieloletnim dzieleniem zajawek ze swoimi rówieśnikami z Zachodu – patrzą z zupełnie innej perspektywy. Teraz ich tradycja to Trzaskowski, Grechuta, Seifert, Dębski, Trojanowska, Vox, Sztywny Pal Azji, Varius Manx i Piasek. I wcale nie chcą gonić Zachodu – coraz mniej imponuje im biegła znajomość anglosaskiego undergroundu i bycie na bieżąco ze wszystkimi tamtejszymi modami (bo powiedzmy sobie szczerze – co tu ma imponować – wystarczy śledzić odpowiednie konta na Twitterze). Raczej ścigają się ze sobą – kto zna więcej ciekawostek z biografii Lady Pank, kto umie z pamięci wyrecytować singlową dyskografię Republiki i kto wymieni najmniej popularny singiel Maryli Rodowicz. Nawet jeśli trochę przesadzam, to po pierwsze tylko trochę, a po drugie wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że już niebawem taka diagnoza nie będzie przesadzona ani o milimetr. I już słyszę ten raban i widzę las rąk wszystkich mądrych, którzy przecież słuchali polskiej muzyki od zawsze – więc antycypowali szkicowane przeze mnie zjawisko. Cóż, nie do końca. Do niedawna szczególne umiłowanie polskiej muzyki przez krajowych znawców indie albo oznaczało ironiczny humor ("słuchamy ejtisów, uwielbiamy bawić się kiczem, Kapitan Nemo wymiatał"), albo przynależność do ruchu polonistyczno-literackiego spod znaku magazynu "Lampa", marginalizującego analizę czysto muzyczną (ach to wieczne utyskiwanie na polskich grajków śpiewających po angielsku – nie godzi się, na pewno nie mają nic do powiedzenia). Tymczasem w 2011 roku młoda fala znawców stoi z polską muzyką twarzą w twarz, patrzy jej głęboko w oczy i mówi: "byłaś koło mnie całe życie, a ja cię ignorowałem, wypatrując cudu za Atlantykiem – przebacz i pozwól mi wrócić do korzeni". Hiperbola zamierzona.

I w tym momencie czytelnik oczekuje ode mnie zapewne jakiegoś określenia się, morału, puenty wartościującej – bo przecież artykuł z krwi i kości powinien mieć jasno postawioną tezę. Niestety morału nie będzie, bo ja tu się po prostu przyglądam, nic więcej. I pewien jestem tylko jednego – że zmiana świadomościowa jest niewątpliwa. A pewne zdarzenia z ostatnich dni, tygodni, miesięcy jeszcze nie do końca mieszczą mi się w głowie i muszę je sobie na spokojnie poukładać. Weźmy choćby casus Maanamu. Jestem na tyle stary, by dokładnie pamiętać moment, w którym Kora stuprocentowo straciła jakąkolwiek estymę u jakichkolwiek przedstawicieli środowisk, które mogłyby ubiegać się o jakąkolwiek opiniotwórczość. Gdyby w ubiegłej dekadzie ktoś poprosił mnie o wytypowanie jakiejś postaci polskiego szołbiznesu, która już nigdy, przenigdy nie zazna respektu ze strony młodych, cynicznych inteligentów – to wskazałbym Korę, która chyba przez konsekwentne obniżanie poziomu swoich tekstów i publicznych wypowiedzi była na pewnym etapie odbierana jako szajbnięta kosmitka-grafoman i wyszydzana równie ochoczo, co przysłowiowy Paulo Coelho. Jakież było moje zdumienie, kiedy sprawnie przeprowadzona akcja promocyjna (program telewizyjny Must Be The Music, reedycje płyt Maanamu i tak dalej) nie tylko przywróciła sześćdziesięcioletnią Jackowską do łask, ale i przywróciła jej status "cool". Coś niewiarygodnego. Nie to, żebym szczególnie protestował, tylko drapię się po głowię w odruchu niezrozumienia. Bo pamiętam, że ta niekwestionowana ikona polskiego rockowego boomu lat osiemdziesiątych miała też na koncie wierszyki pisane w latach dziewięćdziesiątych w "Tylko Rocku" razem z mężem Kamilem Sipowiczem. A była to radosna twórczość typu "defend the indefensible". Lecz dziś mamy klimat sprzyjający beatyfikacji wszystkich bohaterów w dziejach polskiej muzyki. I super. W związku z tym pozytywnym amokiem padnie jeszcze mnóstwo przestrzelonych, przesadnie egzaltowanych argumentów, a śledczy wyciągną z lamusa kolejne tysiące "dowodów w sprawie". Ale cały ten fajny i pożyteczny lans może już w niedalekiej przyszłości zaowocować przełomem. Gorliwe studiowanie archiwów polskiej muzyki z użyciem nowej hermeneutyki, uwolnione wszakże od bagażu historycznego, ciężaru mitów i starej krytyki, powinno ostatecznie doprowadzić do wyzwolenia wspaniałego dorobku krajowego popu i rocka z kompleksu Zachodu. Kto wie czy przy pozbawionej uprzedzeń interpretacji tych archiwów nie doszukamy się w nich indywidualności równie istotnej w optyce światowej, co Gainsbourg we Francji, Veloso w Brazylii czy Kuti w Nigerii. Czego sobie i Państwu serdecznie życzę, kończąc tą oto wypowiedzią pewnego polityka, który – O DZIWO! – już parę lat temu przewidział całe powyższe zamieszanie, gdy zapytano go, czego lubi słuchać w wolnym czasie:

(Era Music Garden, 2011)