Pamiętajmy o 1991 roku

 

Obok 1967 czy 1977, 1991 bywa w różnych kompendiach uznawany za jeden z najlepszych roczników dla muzyki popularnej. Dwudziestolecie to doskonała okazja, by pochylić się nad tamtymi dokonaniami – przypomnieć je, oddać im należny respekt i zastanowić się nad ich wpływem na późniejszych wykonawców, aż do dziś. I rzeczywiście, takie artykuły, audycje i programy powstają jak grzyby po deszczu – także u nas. Martwi mnie jednak ich monotematyczność. Okazuje się bowiem, że jak rok 1991, to koniecznie Nirvana z płytą "Nevermind" – obchodząca dwa tygodnie temu dwudziestą rocznicę wydania (co uświetniła specjalna edycja wzbogacona bonusami i rarytasami). Z kolei Nirvana i "Nevermind" to oczywiście wygodny pretekst do dyskusji o spuściźnie grunge'u – swoje ważne, przełomowe albumy w 1991 wydały też grupy Pearl Jam i Soundgarden oraz ich poboczny projekt Temple of The Dog. Owszem, wtedy w mainstreamie ten trend był synonimem alternatywy i na parę lat zdominował oficjalne kanały informacyjne. Lecz dziś, z perspektywy dwóch dekad, ów fikcyjny nurt nowocześni zachodni krytycy rzadko traktują na serio. Po pierwsze tam generalnie mało kto uważa Nirvanę z jej punkowo-collegerockowymi inspiracjami i olewczym śpiewem Kurta za towarzysza natchnionych bluesowych smętów wczesnego Pearl Jam i Alice In Chains czy egzaltowanego, inwazyjnie pretensjonalnego hard-rocka Soundgarden. Po drugie, nawet jeśli wziąć grunge za jakieś realne, spójne zjawisko muzyczne, to trzeba uczciwie przyznać, że ówczesne osiągnięcia zespołów z Seattle i okolic nie zestarzały się jakoś nadzwyczaj wspaniale. Mimo to w Polsce, kraju naznaczonym romantyczno-martyrologicznym ciężarem, posępne i zarazem potężne brzmieniowo grunge'owe żale przez dwadzieścia lat hołubiono aż do przesady, a w powszechnej świadomości nadano im nieformalny status sacrum. I stąd chyba obecny wysyp reminiscencji, osobistych skojarzeń, prywatnych anegdot – choćby i pisanych z przymrużeniem oka, w cudzysłowie, na zasadzie delektowania się swoim beztroskim młodzieńczym gustem. Kiedy wertując kolejny taki tekst usłyszałem zza pleców "wszyscy piszą o grunge'u i Nirvanie – ty też napisz", stwierdziłem, że w ogóle nie czuję takiej potrzeby.

Nie, żebym odcinał się od własnych korzeni. Wprawdzie w samym 1991 roku na grunge'owy bunt było u mnie jeszcze za wcześnie – ja wtedy "siedziałem" (ho ho!) w szeroko pojętym rocku progresywnym (Floydzi, Crimsoni, Genesis), kompletowałem na kasetach dyskografię Queen i odpływałem przy gotyckich wokalizach Elizabeth Fraser. Ale parę lat później, pod koniec podstawówki złapałem bakcyla i już mi tak zostało. W dobie przedinternetowej, gdy dostęp do rocka niezależnego polegał głównie na testowaniu wydawnictw omawianych na łamach prasy, Nirvana i Pearl Jam dla wielu młodych ludzi w tym kraju były emocjonalną deską ratunkową. Inna sprawa, że gdybym wtedy miał te możliwości komunikacyjne i technologiczne, co teraz, to pewnie wolałbym Wrens i ich "Secaucus". Aczkolwiek o ile wczesne uniesienia Pearl Jam raczej się w moich uszach zdewaluowały, to na dobrą sprawę nadal mógłbym kłócić się do upadłego o wartość "Nevermind", "In Utero" i "MTV Unplugged". Pytanie tylko – po co? Jasne, doceniam zasługi Nirvany dla wtłoczenia gitarowego hałasu do masowej świadomości, a niedawno puściłem sobie DVD z "Live at Reading" i wciąż podziwiam zblazowany geniusz pozornie prostego songwritingu Cobaina oraz miażdżące serie perkusyjnych pocisków Grohla (nad Novoselicem spuśćmy zasłonę milczenia). Natomiast nie widzę sensu w kolejnym udowadnianiu tego, co zostało udowodnione setki razy. W Polsce nazwę Nirvana wymienia się jednym tchem obok Beatlesów, Stonesów, Led Zep, Police i Joy Division. Nirvana jest standardowo akceptowanym elementem kanonu. Pomyślałem więc, że jeśli to dwudziestolecie do czegoś zobowiązuje ludzi piszących o muzyce, to raczej do peanów na cześć wielu innych płyt z 1991 roku, których status klasyki w Polsce wcale nie jest oczywisty i sprowadza się raczej do otaczania kultem przez wąskie grona melomanów. A przecież znaczenie tych pozycji dla rozwoju muzyki albo ich jednostkowe walory artystyczne są wręcz bezwzględne. Jesteśmy przecież w stanie wymienić kilka takich tytułów, prawda? Przyjrzyjmy się co mamy do wyboru.

Nawet pozostając w kręgu gitarocentrycznym i hałaśliwym, z miejsca trafiamy na legendarny krążek "Spiderland" formacji Slint, gdzie kwartet dopieścił eksperymenty zapoczątkowane na debiutanckim "Tweez", polegające na przeciwstawieniu beznamiętnej recytacji pękniętym artykulacyjnie i rytmicznie gitarowym pajęczynom. Zwalniając asymetryczne figury zapożyczone z progresywnego rocka (pierwszy utwór ma metrum 7/4 i 3/4, drugi – 5/4 i 6/4, i tak dalej), panowie wydobyli maksymalną dramaturgię i neurozę z kontrastów wyrazowych i dynamicznych. Jeżeli Fennesz na "Endless Summer" badał pod mikroskopem patos Radiohead (jak chce pewien krytyk), to Slint na "Spiderland" oglądają pod lupą ekstazę hardcore'u. Gigantycznego wpływu tego dzieła na dalszy bieg dziejów gitarowej muzyki nie sposób kwestionować. Termin post-rock miał paść dopiero za 3 lata, ale na przykład na debiucie Tortoise wyraźnie słychać ślady instrumentalnych dialogów Slint. Mogwai bez "Spiderland" w ogóle by nie powstali, inaczej potoczyłyby się losy math-rocka, Unwound nie skomponowaliby "October All Over" (riff przewodni oparty na kanwie utworu "Washer") i nie wiem, czy mnie to szczególnie interesuje, ale refren "Nosferatu Man", co zaskakujące, antycypuje prog-metal Toola. Ale ja tu się zacząłem rozpisywać, a rok 1991 to istna kopalnia skarbów. Pozostając w umownym zbiorze post-rocka, wymieńmy "Laughing Stock" Talk Talk, wówczas najbardziej nagą i bezbronną z uduchowionych spowiedzi Marka Hollisa. Zwolennicy sześciu strun i brzmieniowych dysonansów też nie mogli narzekać. Superchunk opublikowali jeden z wiodących manifestów amerykańskiego indie rocka czyli "No Pocky For Kitty". Imponująco debiutowało Mercury Rev, które zanim podryfowało ku zwiewnej, infantylnej bajkowości, grało na "Yerself Is Steam" równie melodyjne, co chropowate, kwaśne pieśni, ocierające się o shoegaze. Właśnie, shoegaze... Akurat "Loveless" My Bloody Valentine to rzecz przeegzaminowana już ze wszystkich stron, ale masywna, kanciasta odpowiedź na rozmemłany proto-grunge Dinosaur Jr. czyli "Raise" formacji Swervedriver nie doczekało się jeszcze laurki, na jaką zasługuje, a z przesadną łatwością umyka nam też czarowna alchemia "Whirlpool", pierwszego longplaya Chapterhouse (zwrotka "Autosleeper" z pewnością wśród najpiękniejszych ballad post-cocteautwinsowej odnogi ruchu). Grzechem byłoby jednak zamknąć się tylko w gitarach. 1991 to fantastyczny okres dla wszelkiej maści bitów i sampli. I nie mówię tylko o fuzji z elektroniką popełnionej przez rokendrolowy Primal Scream na "Screamadelice" (u nas temat niedawno ładnie ograny dzięki Off Festivalowi).

Hip-hop znajdował się w 1991 roku w fazie przejścia od tak zwanej złotej ery i pierwszej fali obscenicznej gangsterki do odnalezienia własnej tożsamości poprzez kulturową i stylistyczną konsolidację obu Wybrzeż (rok później Dr. Dre miał zadebiutować solo i wypromować Snoopa, za dwa lata nadszedł Wu-Tang Clan, a za trzy debiutowali Nas i Biggie). Tę historyczną wyrwę próbowano zagospodarować na różne sposoby. Nie przestawał szokować Ice Cube na drugiej solówce "Death Certificate", nieraz ocenianej równie wysoko co słynny debiut. Wyśmienitą fuzją oldskoolowego samplowania z bogatszym funkowym zacięciem producenckim debiutował DJ Quik ("Quik Is the Name"), o którym w tym roku zrobiło się głośniej dzięki mistrzowskiemu swoją drogą "The Book of David". De La Soul kontynuowali triumfalny pochód fragmentaryczną, rozchwianą kolekcją "Is Dead" z kultowym quasi-dyskotekowym jointem "A Roller Skating Jam Named Saturdays", a inni bohaterowie pozytywnej odmiany rapu A Tribe Called Quest bronili anteny z jazzującym "The Low End Theory" (wydanym dla zmarłej parę dni temu wytwórni Jive – uczcijmy to chwilą ciszy, dziękuję). Swój talent objawił scenie niejaki Daniel Dumile w obrębie projektu KMD i chociaż ich debiut "Mr. Hood" niektórzy uważają za undergroundowy kamień milowy, to facet miał jeszcze do nagrania całe stosy o wiele lepszych jointów pod milionem ksywek. Wreszcie, błyskotliwie debiutowali Main Source ("Breaking Atoms"), których okrętem sterował wybitny producent Large Professor. A w Anglii też nawijali – chociaż kompletnie inaczej. Nowe znaczenie scenie bristolskiej nadał debiut Massive Attack, grupy która już zawsze będzie pokutować za wykreowanie mody na niby-płytką, wyluzowaną, kawiarnianą odmianę miejskiego muzaka, potocznie zwaną trip-hopem. A zupełnie niesprawiedliwie, bo ich wychillowane "Blue Lines" mieni się całkiem nowatorską, eklektyczną kolorystyką i jest podszyte paranoicznymi rapowankami (wcale nie mam na myśli tylko wstawek Tricky'ego). Sukcesy święciły kontemplacyjne ambient-house'owe misie z The Orb (podwójne "Adventures Beyond the Ultraworld") i trochę agresywniejsze rozrabiaki z The KLF ("The White Room"). Ach, no i komercyjny pop! Łabędzi śpiew new jack swingu na "Dangerous" Michaela Jacksona (liryczny chorus "In the Closet", niepostrzeżenie wynikający z rytmicznej gmatwaniny zwrotki chodzi za mną co drugi dzień) to jedno, ale są jeszcze dwa singlowe arcydzieła (co byśmy nie zostali posądzeni o rockistowską perspektywę albumową), pochodzące z pierwszorzędnych zresztą płyt. "Gypsy Woman" Crystal Waters tak wysoko ustawiło poprzeczkę w kategorii jazzowego wysmakowania harmonicznego w housie (dysonanse basowe słyszane tylko na słuchawkach bądź bardzo dobrych kolumnach), że do dziś nikt jej nie strącił. A "Rush Rush" Pauli Abdul to jeden z ostatnich erotyków popu niedopowiedzianych z taką gracją i zakamuflowaną zmysłowością (w wolnym tłumaczeniu padają tu słowa: "nawet jeśli jesteś obok mnie, jesteś za daleko" i potem "nie wiem jak i dlaczego, ale nikt nie dotknął mnie tak głęboko" – nieźle), piękny również kompozycyjnie i interpretacyjnie.

To tak na szybko. Powyżej wyliczyłem i pogrubiłem tylko zjawiska ważne, znane, doceniane przez ogół ekspertów w swoich dziedzinach i szufladkach. Do tej listy możecie teraz dorzucić swoje ukochane, subiektywnie (i bardzo słusznie!) faworyzowane płyty sprzed równo dwudziestu lat. I podzielcie się zachwytami, skoro jest taka odświętna okazja. W każdym razie nie pozwólmy, żeby z 1991 roku wspominać tylko Nirvanę. Że nie macie sentymentów innych niż te grunge'owe? Nie wierzę. Okej, w 1991 roku mało kto w Polsce wiedział co to Slint czy Mercury Rev albo kto to DJ Quik (a już na pewno nie ja – jak pisałem wyżej, słuchałem wtedy prog-rocka, Queen i...). Ale po pierwsze i tacy maniacy się pewnie znajdą, a po drugie – nie ma problemu, mówcie o nowszych przeżyciach. Może ktoś zanurkował w shoegaze dwa, trzy lata temu i ma ochotę pocelebrować okrągłe rocznice? Może ktoś na tyle ceni sobie "Bristol sound", że chętnie popełni laudację na temat "Blue Lines"? Ja będę już na dziś kończył, a za tydzień wrócę do hardkorowych przygód braci Wilsonów i spółki. Ale jeśli ktoś czuje wenę, to skromnie apeluję – niech napisze o 1991 roku przez pryzmat czegoś, co nie jest Nirvaną. Bo inaczej utoniemy w opracowaniach dotyczących grunge'u. "Przecież jest tyle dobrych zespołów i każdy może znaleźć coś dla siebie", śpiewał niegdyś Muniek. Dziękuję za uwagę i pozdrawiam.
(T-Mobile Music, 2011)