PAMBUK

 

Pambuk (2008, indie) 4.6

Jeden rzut oka na wkładkę nie pozostawia wątpliwości: goście chcą być Muchami (tyle, że zamiast koloru jasnoniebieskiego jest zielony). I podobnie jak u Poznaniaków występuje tu chyba konflikt estetyczny pomiędzy ciążącym w stronę poezji śpiewanej wokalistą, a zapatrzonym w US indie 90s wioślarzem (nie wartościuję tego w żadnym z przypadków, wyprowadzam jedynie paralelę intencji). Konflikt, który mógłby nawet okazać się artystycznie ciekawy przy nieco lepszych piosenkach. Oczywiście wszelkie interpolopodobne stylizacje gitarowe mogą dziś wywołać jedynie śmiech, więc ja tam bym je wywalił. A zostawiłbym ballady a la ujarzmiony Deerhoof (najlepsze "Lato zeszłego roku"), wypiął się na zgniłą już "krawatową" modę, powstrzymał zapędy Świetlicko-wieszcze i wtedy... zobaczymy co dalej. Bo zadatki są.

 

PANTHA DU PRINCE

 

Black Noise (2010, minimal techno) !6.2

W tym długim, gotyckawym (a jakże) rejsie są dwa highlighty: Panda Bear tylko przeszkadza nieco wieczorno-björkowemu, dzwoneczkowemu "Stick To My Side", a całość wieńczy rozmyte, ambientowe "Es Schneit". Każda minuta kojarzy mi się tu z czymś, co już słyszałem, ale są to MIŁE skojarzenia (microhouse, Múm czy Manual, by pozostać przy literce M).

 

PAPER CHASE

 

Hide The Kitchen Knives (2002)


Od: polish alt-fan
Temat: wasze recki...


Witam

Niestety, będę musiał poświęcić kilka cierpkich słów niezidentyfikowanemu obiektowi sieciowemu pod nazwą Porcys.com, którego niepokorni członkowie najwyraźniej nic nie robią sobie z moich maili, wciąż je ignorując. Pisałem już siedem razy. Cóż, raz jeszcze daje wam szansę i ponawiam próbę. My, rozsądni czytelnicy, łączymy się w jedności przeciwko waszej beznadziejnej stronie. Skoro nie chcecie rzeczowej i argumentowanej dyskusji na swój temat, będziemy musieli podjąć inne środki, by doprowadzić do zlikwidowania portaliku. Wyjdziemy najwyżej na ulice z drewnianymi kijami, ale dopniemy swego. Obiecuję.

Od ponad roku banda zadufanych w sobie kmiotków, żyjących chyba w przeświadczeniu swojej wielkiej wartości, uprawia na szeroką skalę pretensjonalną grafomańską twórczość pisarską, nazywając ją w dodatku "recenzjami". Żadne próby dotarcia do mózgów tych niekompetentnych szyderców nie przynoszą efektów. Trzeba być naprawdę chorym umysłowo, żeby tkwić w przekonaniu o swojej nieomylności i genialności. Mania doskonałości w wykonaniu "redaktorów" tego, jak to nazywacie "niezależnego serwisu muzycznego" dawno przekroczyła już dopuszczalne normy. Czas powiedzieć nie. I my mówimy nie.

Oczywiście cała załoga tej godnej pożałowania szajki jest po stokroć beznadziejna, ale ja wyjątkowo upatrzyłem sobie jednego konkretnego niekompetentnego szydercę. Mam tu na myśli Borysa Dejnarowicza, którego teksty pozostawiają mnie w uczuciu zniesmaczenia i pogardy dla absolutnego beztalencia, jakie reprezentuje. To z jego klawiatury padły tak wybitne sformułowania, jak na przykład: "Wiele zrzędzących mądrali zwykło niedoceniać wczesnych Beatlesów. Hej, leczyć się! Każdy kawałek Fab Four ma w sobie taką magię, że powinniśmy co chwila klękać przed nimi jak przed ołtarzem!". A co pan, panie Dejnarowicz, powie, jeżeli ja nie klękam przed tak bardzo przereklamowanym zespołem, jak The Beatles i na marginesie mam ich w głębokim poważaniu? Nie przewidział pan, że pana gust nie jest jedynym możliwym na tej planecie? Swoją drogą, The Beatles to dla mnie straszne gówno, to pierwszorzędny zespół drugorzędny, ale jeśli lubicie sobie w tym całym Porcys posłuchać miernych przebojów z tekstami o niczym, to jasne, polecam.

Ale do rzeczy. Wiele artykułów pana Dejnarowicza zdradzało jego niski poziom myślowo-intelektualny, ale miarka przebrała się przy publikacji recenzji grupy Paper Chase. Uważam, że to kwintesencja całego wysilonego artyzmu, którym ten redaktor raczył nas od długiego czasu. Oraz porażająca dawka bezczelnego snobizmu, który mierzi kogoś oczytanego w profesjonalnych i rzeczowych polskich źródłach o muzyce alternatywnej. Pan Dejnarowicz w pierwszym akapicie pisze między innymi, że "Oto jest sytuacja, jaką kochamy: nieznana nikomu płyta nieznanego nikomu zespołu pojawia się niespodziewanie w Porcys", określając się też mianem "elitysty". Wielkie nieba, czyż nie jest to zwyczajne popisywanie się przed niewtajemniczonymi czytelnikami? Ale powiedzmy sobie, czy na tym ma polegać praca osoby zajmującej się pisaniem o muzyce? Aha, racja, to nieodłączny element jakże cudownych recek na Porcys – podkreślanie, że wszystko jest takie nieznane, niedostępne w kraju i takie niezależne. Zapomniałem, przecież to jest naczelna zasada oceniania płyt w rzeczonym serwisie – jeśli album jest powszechnie znany, nie może liczyć na obiektywną analizę i dostaje zwykle najniższe noty, podczas, gdy tytuły nic nie mówiące przeciętnemu słuchaczowi nie schodzą poniżej 7.0, prawda?

Wracając do recenzji, jest ona idiotycznym popisem pseudo-artystycznego języka, który nijak ma się do przybliżenia stylu, czy brzmienia danego wykonawcy, operując jedynie pustymi słowami, masą nic nie znaczących przymiotników i ozodbników. Oto przykładowy fragment:

"Już na samym wstępie, w neurotycznym, fortepianowym marszu 'I Did A Terrible Thing', otrzymujemy solidną dawkę podniosłej, diabelskiej estetyki z pogranicza nowofalowej ambiwalencji i gotyckiego eksperymentu. Drugi na płycie 'Where Have Those Hands Been' jest prowadzony przez cięty, desperacki, zboczony riff jadowitego wiosła, niczym naostrzony nóż z okładki. Podobny patent zespół zastosował też w 'I'm Gonna Spend The Rest Of My Life Lying'. Podziały rytmiczne są nieoczywiste i trudne do wyczajenia. Gęsta tkanka dźwiękowa kipi od kolorów, inkrustowana smykami, dęciakami, keyboardem i urywanymi fragmentami nagrań plenerowych".

I dalej:

"Do perfekcji grupa doprowadziła tę swoją zwariowaną mieszankę w 'Don't You Wish You Had Someone', gdzie po wyraźnie avant-punkowym otwarciu kompozycja przeradza się w swobodne smęty typu średnio-mroczne The Cure na wizjonerskich narkotykach. Jednak nerwowy motyw powraca, efektywnie uzupełniając schizofrenicznie porwaną konstrukcję i utrzymując w ryzach formę, by ta sama się zwieńczyła dysonansowym crescendo".

Brawo, panie Dejnarowicz. Użył pan słowa "crescendo", znakomicie! Co to ma jednak wspólnego z w miarę sensowym oddaniem zawartości omawianego krążka? Może powinien pan pisać do szuflady, żeby nikt tego nie czytał oprócz pana? Bo ja, i sądzę, że wielu innych odwiedzających wasz "serwis", chciałbym się dowiedzieć czegokolwiek o tych utworach. Gdyby nie porównanie, także niejasne, do The Cure, to w ogóle nie miałbym pojęcia, jak się przedstawia to Paper Chase. W porządnie napisanej recenzji powinno być rzuconych około piętnastu nazw i wtedy czytający wie, czego się spodziewać mniej więcej. Myślę, że powinniście sobie wziąć to pod uwagę następnym razem.

W piątym akapicie pan Dejnarowicz pisze o tekstach:

"Liryka Johna Congletona, charyzmatycznego lidera formacji, przyjmuje czasem formę bluźnierczych apokryfów biblijnych, kiedy indziej zaś są to wyrwane z kontekstu paranoiczne zapiski dotyczące myśli samobójczych lub koszmarów towarzyszących autorowi podczas nocnych zmagań ze snem. Wizja świata wykreowana w tych tekstach nie pozostawia wątpliwości co do pesymistycznego przesłania, post-milenijnego napięcia i strachu, opanowania zdrowej osobowości przez zżerającą ją od wewnątrz chorobę, paraliżującą i uniemożliwiającą rozsądne spojrzenie na zewnętrzność. Congleton przeradza się momentami w rozpiętego między piekłem a ziemskim złem kapłana, świadomego nieuchwytnej definicji obu pojęć i próbującego przenieść je na płaszczyznę prywatnych rozważań o losie. Istotnie, tragiczna, wyolbrzymiona pod tym względem poza, hipnotyzuje odbiorcę i skupia jego uwagę na ciemnej, osobistej narracji".

Świetnie, ale nadal nie wiem, jakie są na tej płycie teksty. Może należało coś zacytować? Nie sądzi pan?

Na zakończenie otrzymujemy zbiór nikogo nie obchodzących uwag pana Borysa, w których raz jeszcze dał on dowód swojego karygodnego snobizmu:

"Paper Chase istnieją zaledwie pięć lat, a Hide The Kitchen Knives jest dopiero ich drugim pełnowymiarowym dziełem (pierwsze z 2000 roku nosiło tytuł Young Bodies Heal Quickly, You Know), ale już mogą mówić o własnym, wypracowanym znaku rozpoznawczym. Podejrzewam, że gdyby dano mi do przesłuchania dziesięć piosenek, nie mówiąc, kto je stworzył, byłbym w stanie rozpoznać tę Paper Chase już po kilku sekundach. To sporo, jak na tak młodą grupę. Krytycy też nie bardzo wiedzą, co z nią począć; ostatnio spotkałem się z porównaniem do Black Dice, ale jeśli już, to chyba do wczesnego, bo przecież nie do Beaches And Canyons, to dwie różne bajki. Coś z depresyjnego klimatu Xiu Xiu? A w ogóle, to muszę wam powiedzieć, że sam jeszcze przez te lata na tak dziwaczną ekspresję nie trafiłem. I choć są tu słabsze chwile, to Hide The Kitchen Knives pozostanie w mojej pamięci, jako bardzo oryginalna, bezkompromisowa próbka tej ekspresji".

Akurat mało mnie obchodzi, na co pan Dejnarowicz trafił, a na co nie, natomiast wcale nie poszerzyło to mojej wiedzy na temat tego zespołu. Zresztą, w ogóle ta recenzja nic mi nie dała. Mdła, rozdmuchana, snobistyczna. Brakuje wam pomysłów na te recenzje. A no tak, zapomniałem, przecież to Porcys.

Nie pozdrawiam,
Polish alt-fan,

PS. Mógłbym poznęcać się podobnie nad wszystkimi waszymi artykułami, jakie się ukazały na waszej genialnej stronce i wytknąć wam mnóstwo błędów merytorycznych tam tkwiących, ale nie będę sobie strzępił języka, a poza tym prowadzę konkurencyjny serwis zajmujący się alternatywną muzą i tym lepiej dla mnie.

PS2. A Totoszko śpiewał "in the U.S.S.R.", ale wy chyba słyszycie inaczej; szkoda, że przed założeniem stronki nie wydaliście paru złotych na przeczyszczenie uszu.
(Porcys, 2003)

PARAMORE

Kończąc wątek "rockawy" – Chris Richards pieje nad charyzmą Hayley "Marchewy" Williams frontującej Paramore niczym skrzyżowanie Tiny z Iggym Popem. Być może rzeczywiście trzeba zobaczyć live, żeby uwierzyć (jak mawiano o Clash czy LSF), ale mi wystarczy śledzona od początku "na radar" studyjna dyskografia (poptymiści bronili na ILM i Stylusie). Zapytany ostatnio na instagramowym Q&A, czy wolę wczesną, czy późną inkarnację bandu, odpowiadam "why not both", bo tam songwriting był obecny od samego zarania i zamiast narracji pop-punkowej wskazałbym raczej sekretny element wtórnej fali emo we wpływie SDRE (analogia z powrotem bębniarza), symetrię z PGMG, wspólny mianownik z Kelly Clarkson albo odrobinę algebry spod znaku japońskiego Tricot. Pauzujący w tym wydaniu Ekstraktu redaktor Marczuk słusznie zauważył przy nowym, rzetelnym krążku This Is Why, że to "autorski art-pop, niebywale kunsztowny jak na standardy mainstreamu".
(2023, Ekstrakt / Porcys)

PARIS HILTON

Paris (2006)

Może szybciej o parę dni, ale przepłaciłeś i to sporo, zią. Jechanie na tę rozkapryszoną multimilionerkę stało się tak wyświechtanym frazesem, że spowodowało wręcz reakcję yoyo. Gdy nadszedł wyczekany dzień premiery albumu, odczułem tak wielką potrzebę pokochania go, że aż sam się sobie dziwiłem. Ale pewnego dnia ludzkość uzna Paris za wzorzec-definicję commercial-popowego albumu. Dzięki pełnej kontroli "artystki" nad każdym elementem projektu (o takiej wolności względem producentów debiutujący wokaliści mogą śnić), Paris wpisuje się w historię kultury jako synonim nachalnej, sztucznej, erotycznej autopromocji w ten sam sposób, w jaki Straight Outta Compton było symbolem mizoginizmu, Ok Comp pre-milenijnej dekadencji, a Hair ruchu hippisowskiego. A sam Storch, niepozorny gagatek o powierzchowności klasowego pośmiewiska doświadczającego wodnika szuwarka trzy razy dziennie, przeprowadził całą akcję z taką precyzją i dopracował przedsięwzięcie w tak drobnych szczegółach, że finalnie wyłania się obraz aksjomatu, ideału sprawnie zrealizowanego, wielkobudżetowego *produktu*. Dla popowego maniaka, rozkoszą się nim jest w pławić.

Gdy wczesnym latem wchodził pierwszy singiel "Stars Are Blind", z początku jawił się ściekiem, ale jakieś magiczne zaklęcia sprawiły, iż z dnia na dzień wydawał się coraz znośniejszy, by w końcu zacząć się podobać i dziś uroczo przywołuje gorące wakacyjne dni w swawolnej, beztroskiej reminiscencji. Cuda dzieją się w "Jealousy", arcydziele studyjnego piosenkopisarstwa, łączącego SteelyDanową pulsację sekcji i KellyClarksonową rockerkę z najlepszą melodią roku jak dotąd ("I thought you were my be-e-e-st friend"), która jako żywo przypomina dokonania takiej kapelki Spoon z okresu Girls Can Tell (cóż za zbieg okoliczności). Wirus tego hooka nie daje się uleczyć i zaraża kolejne osoby w zasięgu waszego nucenia. Jeśli coś jest sexy na płytach showbiz-gwiazdek to z pewnością skojarzenia z niezal-rockiem, vide Dismemberment Plan w "Toxic". Pozostałe tracki na zasadzie reminiscencji. "Turn It Up" to Britney w objęciach Timbalanda (którego uczniem można Storcha nazwać). "Fightin' Over Me" i "Turn You On" – Ciara z gościnnymi gangsterami lub bez nich. Z kolei kwartet numerów "I Want You", "Heartbeat", "Nothing In This World" i "Screwed" to Gwen Stefani jak z kuriera wycięta, dość bezczelnie zresztą, bo ten przedprzedostatni kopiuje wręcz linię wokalną z "Cool". No i GirlsAloudowe, śpiewno-mówione "Not Leaving Without You" jeszcze. Lecz gdy spojrzeć na to spektrum z dalszej odległości, to widać bogactwo, przepych i rozmach. To podniecające.

Przez całą płytę Paris nawija natrętnie o tym że jest seksowna, że jest gorącą suką i tym podobne tanie chwyty, by spuentować swoje rozważania płytkim coverem RodStewartowskiego "Do Ya Think I'm Sexy". W każdym innym miejscu wypadłoby to blado i nieporadnie, ale poprzedzone pasującym kontekstem wersja owa ugrywa jako jedyny i niepowtarzalny epilog, zamykając tym samym krążek jak nowelę ze wstępem, kulminacją i zakończeniem. Bierzesz do ręki książeczkę i widzisz dopieszczone co do pixela fotki, tak rasowe i niepodważalnie stylowe, że to aż wkurwiające z deczka. "Dziwka może i tak, ale ma klasę", zwykłem mawiać o tej laleczce i zdania nie zmieniłem. Jej determinacja w dążeniu do celu, bezwzględne osiąganie kolejnych etapów kariery i zaliczanie kolejnych sukcesów to highlight celebrity news z ostatniego roku. Istnieją dwa podstawowe rodzaje budowania napięcia w narracji. Hitchcock (nie) operował zaskoczeniem, powodując dreszcze przerażenia w (najmniej) spodziewanej chwili. Tu, wszystko – od ślicznego artworku, przez muzykę, aż po teksty – jest dokładnie takie jak wszyscy wiedzieliśmy że będzie. Ale właśnie dlatego jest to takie ekscytujące, bo właśnie tego chcieliśmy.
(Porcys, 2006)

"Stars Are Blind"
Kreacja fotografa z tego DIDEŁOKLIPU to chyba prototyp image'u Thoma Yorke'a z teledysku do "Lotus Flower". A sam singiel – cóż, z roku na rok wydaje się potężniejszy. Godny sukcesor "U La La La" Alexii, stuprocentowo jeden z urokliwszych crossoverów reggae ever.
(Musicspot, 2011)

 

PARIS TETRIS

 

Paris Tetris (2009, avantgarde/po-mo) !6.3

Hybryda free-jazzu i nowej fali nigdy nie była moim hobby, co absolutnie nie umniejsza siły ekspresji i bogactwa narracyjnego tej świetnej płyty. Jak słusznie ktoś zauważył, Candelaria Saenz Valiente to easily top 5 nazwisk ever.

 

PATRICE RUSHEN

 

"Forget Me Nots"

czasem sideman wnosi więcej niż wykon. wszyscy dobrze wiemy, że przewodnim hookiem tego standardu post-disco (który kończy dziś 35 lat) wcale nie jest wokalna linia refrenowa, lecz to co odklangowuje tutaj "Ready" Freddie Washington na basie.
(2017)

"Where There Is Love"

Przy okazji wydanej w zeszłym tygodniu przez !K7, archiwalnej kolekcji Remind Me chciałbym tylko zauważyć, że krew wielokrotnie potem samplowanego "Where There Is Love" tętni w dwóch (!) spośród moich ulubionych nagrań lat 90. Pochód akordowy zwrotki jest fundamentem "Temperature's Rising" Mobb Deep, a fraza domykająca refren wypływa znienacka w "Steal Your Heart" Todda Edwardsa. Patrice Rushen: bringing you hip hop and house music, since 1982.
(2019)

Zbieram się od dawna ("jak..." nie powiem co "...do lotu"), żeby obszerniej przybliżyć Patrice Rushen. Dziś okazja ("okazjaaaa!") na mini wtręt, bo 40 lat temu ukazał się jej siódmy album, Straight from the Heart. Jeszcze do niedawna niesłusznie spychana do roli "one hit wonder", artystka zaprezentowała na tym longplayu znacznie więcej, niż tylko jeden z lepiej rozpoznawalnych kawałków lat 80. i niewyczerpane źródło sampli i interpolacji dla wielu gatunków. Kalifornijka była WUNDERKINDKĄ – od dziecka świetnie grała, jako nastolatka zdążyła się już "przepultać przez jazz", no a na przełomie 70s i 80s została jedną z architektek przeobrażenia disco w post-disco. Istna POLIMATKA z pogranicza soulu, r&b i funku ("przyszedłem z trzema koleżankami – ..."), multiinstrumentalistka, kompozytorka, wokalistka i uznana "musical director" ("konduktor... bileciki do kontroli") oscyluje na PROSTO Z SERCA między dwoma wcieleniami – imprezowej królowej na pełnej werwy, parkietowej stronie A (RIYL: Chic) i refleksyjnej Autorki na (przeważnie) otulającej dobrodusznym liryzmem stronie B (RIYL: Joni Mitchell). Jej sprytne hooki zostają we łbie na dłużej, "festiwalowe" modulacje wzwyż naprawdę wyzyskują dramę, a wykwintne aranże lśnią nienagannie. I to nawet nie jest mój ulubiony krążek w katalogu Rushen – dlatego się z nią jeszcze tu spotkamy, "ale o tem – potem".
(2022)

Now (1984)

Guys, kilka albumów Patrycji zasługuje na Waszą szczególną uwagę – Pizzazz, Posh, Straight from the Heart – ale jeśli mnie spytacie wprost, to odeprę, że na ósmym długograju ustrzeliła swój peak. Rockiści tego świata od dnia premiery STĘKALI I KWĘKALI, że tutaj Kalifornijka zaprzedała duszę syntezatorom i programowanej perkusji, rezygnując z organicznego posmaku uprzednich aranżacji. Gdybym jednak mierzył jakąkolwiek wartość czegokolwiek skalą "żywej instrumentacji", to nadal tkwiłbym w epoce kamienia łupanego… Rushen postanowiła zareagować na brzmienia "tu i teraz" (hence the title), więc "uszczknęła dla siebie coś z dochodzącego do głosu" post-disco i elektronicznego boogie, by przeskoczyć rywali i "ustawić poprzeczkę na wysokości rekordu". Przy czym osławiony Freddie Washington wciąż był obecny na sesjach, a nawet współkomponował z liderką kilka tracków.

Efekt chwilami rezonuje całkiem prince'owsko. Zresztą te ich wzajemne powiązania są ciekawe – ona zaaranżowała mu smyki w "Baby" z debiutu, a on ponoć napisał dla niej "I Wanna Be Your Lover" i "I Feel For You". Propozycje dumnie odrzuciła, więc ominął ją hicior z którego SKWAPLIWIE skorzystała Chaka Khan. Ale mnie to nie dziwi – kto by brał cudze kawałki, skoro samemu układa takie petardy, jak cholernie zwarte "Gone With the Night" czy pędzące sprężyście "Superstar". Notabene nadstawcie ucha, bo pasaże z obu tych sztosów nawiedzają późniejsze o 2 lata "Mówię ci, że…" formacji Tilt – czyżby ktoś przemycił pomarańczowy egzemplarz do Studia Wawrzyszew w Warszawie? Reszta PROGRAMU to przeważnie same PRECJOZA – wystarczy kliknąć w przejrzystość tafli "Feels So Real" (czy Nite Jewel circa Real High istniałaby bez tego openera?), tęskne nastroje "Gotta Find It", skoki interwałów w "Get Off" czy kultowe już, sinusoidalne "oooo…" w refrenie closera, z którego Dâm-Funk zakosił tytuł pamiętnego debiutu. Edukatorka, legenda, underdożka.

highlight – youtube.com/watch?v=rq6sMNjfaYA (evocative moment: to jak gitka "przygrywa" wokalowi przez cały numer – są to najwspanialej inteligentne RESPONSY jakie pamiętam)
(2023)

PATRICK SWAYZE

"She's Like the Wind" (1987)
Soundtrack do WIRUJĄCEGO SEKSU (archetypiczne translatorskie WTF forever) był spoko – miałem go nawet na kasecie. A jego highlightem – power-ballada którą zaśpiewał odtwarzający główną rolę męską nieodżałowany ORRY MAIN z miniserialu Północ-Południe. Braki barwowe i warsztatowe nadrobił współkompozycją oraz interpretacyjnym sercem na talerzu. Trzeba mieć odwagę zacząć numer zatytułowany nie mniej cheesy, jak "She's Like the Wind" od właśnie tych słów... Ale też bym ją miał, trzymając w rękawie skok melodyczny na wersach "feel her breath on my face / her body close to me".
(2019)

PAUL BLEY

Open, to Love

Hyman grywał z największymi, bywał wytrawnym "łowcą talentów" i opanował piano jak mało kto. Jego opus magnum z 1973 roku dla ECM to jedna z najważniejszych płyt z solową pianistyką w ogóle. Facet pełni tu rolę kreatywnego "tłumacza" i interpretatora nutowej poezji – o takiej skali wyrazowych detali, "zarządzania emocjami" i sfocusowania na formie można w tym wypadku dyskutować. Same sekwencje dźwięków frapują, zdumiewają, ale jeszcze dotkliwiej rezonują wsparte genezą repertuaru. Z siedmiu kompozycji dwie są artysty wykonawcy, a pozostałe napisały – jak to pięknie ktoś ujął – "kobiety jego życia": trzy była już wtedy żona Carla Bley, a dwie ówczesna małżonka, Annette Peacock. Tak więc "Otwarty na miłość" to byłby kapitalny tytuł tomiku wierszy po polsku na zadany temat. Muzykolodzy mają w Open sporo do analizy (kontrapunkty, namiętności dynamiczne, operowanie ciszą), ale w istocie zestaw ten jest świadectwem uczuciowych procesów i tego już uchwycić na papierze się nie da.

highlight – https://open.spotify.com/track/4Z4UjKmEEFznujjm6xjLb5?si=hQMYN7r7RNOqTASbOcuRpA (evocative moment: wzruszenie odbiera mi głos od 1:03 do 1:23)
(2018)

PAULA ABDUL

"Knocked Out" (1988)
Debiutancki singiel PAULINY napisał i wyprodukował team pod KURATELĄ niejakiego Kennetha Edmondsa, znanego w branży szerzej jako Babyface. W ten sposób komentowałem jego songwriterskie zasługi w rankingu top 100 ever: "Przez jasno określony format muzyki przeciekała niezaprzeczalna świadomość kompozycyjna (np. wychodzenie poza "bezpieczne" następstwa akordów). Przeciekała wszakże dyskretnie, z klasą i pieszczotliwie. Ujmę to tak: Babyface potrafił swoimi songami włożyć rękę w majtki każdemu na świecie – i nikt nie protestował, z reguły prosząc o więcej".

Tutaj wczesny Babyface BRYLUJE w dance-popowej odsłonie i razem z ziomkami (L.A. Reid + Daryl Simmons) projektuje futurystyczną MECHATRONIKĘ bitu, jakiej nie powstydziłby się wydać Warp kilka lat później. YouTube trochę kompresuje, więc polecam zapuścić co najmniej ze Spoti i założyć słuchawki, żeby w pełni docenić, co to się odjebało na szczeblu sound designu. To nie jest perkusja, tylko jakaś tłoczna rytmiczna maszyneria, obfitująca w nawarstwione świsty, trzaski i SALWY. Mój ulubiony efekt specjalny w tej dźwiękowej oprawie jakiejś nieistniejącej gry video to "wystrzałowe" werble po harmonizerze – identyczny zabieg, jak Visconti zastosował podczas sesji Low.

Od strony technicznej to jest na rok 1988 solidny odlot, ale oczywiście cały ten synkopowany podkład służy tylko podkreśleniu uczuciowej desperacji głównej bohaterki. Paulinka z właściwą sobie egzaltacją oddaje wczesny stan ekstremalnego zauroczenia, obsesji, a właściwie ODURZENIA zakochaniem. Jest trochę Basią wyznającą amory Panu Wołodyjowskiemu: "kocham z całej siły... lepiej niż ciotkę, lepiej... niż wujka..." (heh, akurat zerkałem dziś przy świątecznym obiedzie). No, może trochę bardziej obrazowa – nie obyło się bez dwuznacznych wersów typu "I don't want to move so fast / I don't want to blow it". Cóż, nie zapominajmy, że trzy lata później ta sama artystka zaśpiewa "No one else has touched me so deep, so deep, so deep insiiiiiideeeee" – i kula ziemska obleje się rumieńcem.
(2019)

"Rush Rush" (1991)
Wzniosłe, nietykalne adult contemporary. Jeden z ostatnich erotyków popu niedopowiedzianych z taką gracją i zakamuflowaną zmysłowością (w wolnym tłumaczeniu padają tu słowa: "nawet jeśli jesteś obok mnie, jesteś za daleko" i potem "nie wiem jak i dlaczego, ale nikt nie dotknął mnie tak głęboko" – nieźle), piękny również kompozycyjnie i interpretacyjnie.
(T-Mobile Music, 2011)

 

PAULA DEANDA

 

"Doing Too Much"
Teen-pop zmienia swoje oblicze symultanicznie z ewolucją obyczajowości i kulturowej emancypacji "gorących nastek". Rozejrzyjcie się po ulicy – dziś dziewczęta z podstawówki szorują wymalowane i poobwieszane biżuterią; za czasów mojej młodości – nie do pomyślenia! Siedemnastka z Texasu, dwujęzyczna (angielski i hiszpański) lalka Paula DeAnda, jak dotąd nie szokuje wszakże pikantnymi tekstami czy przesadnie wyzywającym sposobem bycia. Na zdjęciach Paula wygląda na głęboko zamyśloną i wrażliwą istotę, a jej wizerunek eksponuje nienaturalną jak na ten wiek refleksyjność, nostalgię. Oczywiście w granicach nastoletniej wiarygodności – stąd w piosenkach tematyka szkolnych miłostek raczej, niż zagadnienia eschatologiczne, a na stronie w Myspace dominuje kolor różowy. Dotychczasowe single panienki – debiutancki lament do chłopaka, który nie odpowiada na jej sygnały "Doing Too Much" i najnowsza skarga o tęsknocie za minionym związkiem "Walk Away" – z powodzeniem zagościłyby w repertuarze wokalistki o dekadę starszej. Zresztą południowe kobiety dojrzewają szybciej i sam na oko dałbym jej z 25. Dodajmy opuszczoną głowę jako centralny punkt okładki longplaya (premiera za 3 tygodnie) i otrzymujemy wręcz zaprzeczenie schematu młodej białaski a la Ashlee Simpson: zamiast napompowanego entuzjazmu i nachalnego erotyzmu – uczuciowa rezygnacja i subtelna zmysłowość.

Także muzycznie różni się DeAnda od swoich energetycznych blond konkurentek, stawiając póki co na eleganckie ballady r&b. Na poziomie kompozycyjnym "Doing Too Much" sprawia wrażenie epigońskie, bo istotnie gdzieś już te hooki słyszeliśmy. Wskażę wręcz gdzie konkretnie: progresja akordów i latynoski podjazd gitary ściągnięto z sennego cudeńka "All I Have" J-Lo, a umiejscowiona w tych harmoniach melodyjka kopiuje linię Jamie Foxxa ze "Slow Jamz" (chodzi mi o ten zaśpiew przewodni, "I'm a play this Vandross, you gonna take these pants off" i tak dalej). Produkcja też nie szafuje fajerwerkami, optując ku delikatności i wyciszeniu, uwypuklając ciepły głos Pauli. I nawet gościnny raper mruczy cicho pod nosem, by nie zepsuć stonowanego nastroju. To w konstrukcji, w przebiegu narracji kryje się tajemnica. Zauważcie element hipnozy w rozciągniętych jak serpentyna lejtmotywach zwrotki, a później refrenu. I się powtarza, i powtarza, i powtarza... Prawie jak MBV! Ha ha. Repetycja owa wytwarza dziwny psychodeliczny posmak i dodaje numerowi cech halucynogennych – coś jakby zatracenie się w słonecznych wspomnieniach. A właściwości uzależniające nasuwają analogię z narkotykiem. Ci, którzy spisali już lato na straty, mogą uznać utwór za jego śliczną reminiscencję. Pozostali, w tym niżej podpisany, mogą w nim odnaleźć idealny soundtrack na resztę sierpniowych popołudni.
(Porcys, 2006)

"Doing Too Much" dla wielu okazało się zbyt intensywne i męczące. Monika uważa nawet że to najbardziej irytująca piosenka 2006! I potrafię zrozumieć ten punkt widzenia – przez większą część trwania kawałka słyszymy powtarzanie w kółko paru fraz, jak zaciętej płyty. Zanotowałem ostatnio mini-trend na takie rozwodnione akcenty z równie (i z tych samych powodów) niedocenionymi szlagierami "Pullin' Me Back" Chingy'ego i "So What" Field Moba z Ciarą. "I'm leaving messages and voice mail..." – istotnie, komuś mogłoby to wydać się wyblakłe i statyczne. Każdy wers pomnożony jest przez dziesięć. Nawet gościnnie mruczący ziomal brzmi jak na loopie. Ale różnica między monotonią i katartyczną hipnozą często bywa umowna. Uważny słuchacz połączy kropki kreską i ujrzy kształt odsyłający do repetycyjnych "phase techniques" Reicha. Drobna latynoska nastka przypuszczalnie uczestniczy w tym przedsięwzięciu nieświadomie, a jej urodziwy skądinąd lament pod adresem nieczułego na starania chłopaka (choć tekstowo sensowny wobec muzycznej formuły utworu) schodzi na dalszy plan. Natomiast fakt pozostaje faktem: to chyba pierwszy kawałek r&b operujący narzędziami rodem z "minimal music" i mogę go słuchać kilka godzin pod rząd.
(Porcys, 2007)

 

PEACHES

 

Fatherfucker (2003)

Skrywająca się pod budzącym pikantne skojarzenia pseudonimem Peaches (Rattus Norvegicus, anyone?) panna Merrill Nisker ignoruje granice dobrego wychowania, smaku i kultury. Jej głównym narzędziem wyrazu jest szokowanie. Z tym, że kiedy mówię "szokowanie", mówię SZOKOWANIE. Nie co dzień natrafia się na bezczelne, pozbawione wstydu, wulgarne opisy seksualnych dewiacji, podane jeszcze w obleśnym, bekająco-wypróżniającym stylu. Właściwie każda tego typu forma wypowiedzi jakby automatycznie skazana jest na klęskę. Na niebyt. Jednak skontrastowana z kliniczną, laboratoryjną prostotą i czystością czasem rodzi sensacyjne konteksty. Taki był też główny powód wymiatającej istoty debiutu koleżanki, The Teaches Of Peaches. Bezkompromisowe, suche jak pieprz, krystaliczne "bity electro" stanowiły spryciarsko pomyślane tło dla skandalicznych sloganów. Okropne rockowo-garażowe wprawki imitujące cięższą odsłonę PJ Harvey nakręcały energię. To był mikroskopowy rzut wewnątrz najbardziej obrzydzającej padliny.

"Gówno! Dupa! Gówno! Dupa! Gówno! Dupa! Pierdol się chuju zajebany, ty gnojku, sram na ciebie, rozumiesz pizdku jeden? Chuj możesz wiedzieć kurwa o mnie i moich zainteresowaniach! Wypierdalaj, all right?! Nie chcę cię kurwa widzieć, żałosny palancie. Zrozumiano kurwa?"

Problem z sofomorem Peaches jest dość wyraźny już od inicjalnego zetknięcia. Jak zwykle można by go zakwalifikować jako "wyjałowienie z nowych pomysłów", ale w przypadku Fatherfucker chodzi o coś więcej. Nie tylko jest ta płyta powieleniem patentów longplaya numer jeden, ale na domiar koszmarnego każde dosłownie rozpoznawalne tu novum razi chybioną koncepcją. "I Don't Give A..." pretenduje do nagrody najgorszego openera roku. W asyście srającego, jednoakordowego sampla z "Bad Reputation" Joan Jett nasza wokalistka drze się: "You know what?! I don't give a fuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuck!". Brzmi to naprawdę żałośnie. Jeszcze żałośniej przedstawia się gościnny udział Iggy'ego Popa w "Kick It". To kawałek na zero. Przeplatanie kwestii obojga wykonawców, potencjalnie rysujące "rozmowę" między nimi, sięga den dostępnych chyba jedynie ujemnej kolaboracji Madonny i Britney Spears ("Me Against Music"). Niby Pop zdążył przyzwyczaić do fatalnej dyspozycji, ale to i tak ściska dupę.

"A nie mówiłam ci kurwo pogięta iść się jebać?! Weź się utop ty fagasie w wybielaki szarpany! Ni chuja, kurwa! Nie będziesz mi kurwa mówił! Zamknij tę mordę cielaku!"

Kiedy jeszcze Peaches czerpie wprost z geometrycznych pochodów i rwanego deklamo-flowu pierwszego krążka ("Tombstone", "The Inch", "I'm The Kinda"), ratuje twarz przed kompletną kompromitacją. Lecz nawet bazowanie na sprawdzonych patternach w przeważającej większości potwornie zawiewa nudą. Dziś monotonny szkic "I U She" sprawia wrażenie wyblakłego i przedawnionego. Zimny kobiecy głos wielokrotne powtarzający "I don't have to make the choice / I like girls and I like boys" ponad banalnym rytmem wygenerowanym za pomocą wciśnięcia jednego przycisku Rolanda 505 załamuje prymitywizmem. Są lepsze sposoby na manifestację biseksualizmu. Peaches nie zauważa cienkiej linii między wylewną otwartością a debilnym ciotowstwem. Szczytem beznadziejności jest ocierający się o tani kabaret dla zboków "Shake Yer Dix", składający się głównie ze zdań uwłaczających jakiemukolwiek cytowaniu, okraszonych pierdzącym brzęczeniem keyboardu. Dlaczego nie zaprosiła Jeffa Wooda do duetu, wpasowałby się idealnie!

"Odpierdol się ode mnie ty kangurze zakichany! Mam cię głęboko w dupie małpo stara! Jestem kurwa zajebista! Ha ha! Ciągnij sutki jebaku! Z kiciorem frajerze!"

Podobno podczas jednego z występów Peaches facet odpowiedzialny za nagłośnienie chwycił swoją dziewczynę, zabrał ją do łazienki na zapleczu i się pieprzyli. Cóż, zajebiście, ale ja tu przyszedłem posłuchać płyty. Tylko klarowny cyfrowy rap "Bag It" udanie realizuje ideę synth-clashu chwytliwego "na przekór" surowości i dobija terenów zaznaczonych przez The Teaches Of Peaches. Hook refrenu chwilowo zachwyca quasi-cyber-funkowym vibe'em: formę to ma. Niewiele. Reszta materiału zdradza, że Peaches intryguje na płaszczyźnie obyczajowej, a nie artystycznej. Na zasadzie słonia z dwiema trąbami, tudzież baby z trzema cyckami. Albo z brodą, jak powyżej na okładce. Widzicie, recenzja Peaches nie może nie być chamska. Okazuje się, że przez marne trzy latka można zejść z solidnych poziomów na wierutne niziny. Nie doznałem.
(Porcys, 2003)

Bluzgam, szokuję, jestem kobietą. Pochodząca z Kanady, a osiadła w Berlinie, ukrywająca się pod pseudoniem Peaches panna Merrill Nisker zadebiutowała trzy lata temu krążkiem The Teaches Of Peaches, stając tym samym na czele ruchu electro-clash, tuż obok duetu Adult. Jej obfitujące w prowokujące wulgaryzmy, rozwiązłe obyczajowo teksty wywołały wystarczająco dużo kontrowersji, by wokalistka zdobyła względną popularność w alternatywnych kręgach. Ale też zasłużyła sobie na nią, gdyż bezczelną pozę umiejętnie zrównoważyła chwytliwymi hookami oraz intrygującym brzmieniem surowych beatów perkusyjnego automatu. Za drugim podejściem brakuje jednak naszej bohaterce równie udanych pomysłów, a próby uwolnienia się z ciasnego gorsetu electro wypadają nieraz komicznie, vide quasi-rockowe I Don’t Give A..., Rock ‘N’ Roll i Kick It (duet z Iggy Popem). Fatherfucker co najwyżej potrafi rozbawić, rozjuszyć, czy nawet co wrażliwszych zgorszyć warstwą liryczną. Lecz muzycznie, kanciaste twory w rodzaju kabaretowego Shake Yer Dix lub kiczowato mdłej impresji Stuff Me Up nie zasługują na pochwały. Wymowne, że Peaches tylko wtedy wychodzi z prób obronną ręką, gdy wprost kopiuje rozwiązania z debiutu (I’m The Kinda, I U She, najjaśniejszy punkt tracklisty, zamykający ją Bag It). Wypaliła się czyli.
(Clubber.pl, 2003)

PENETRATION

Coming Up for Air

Z "punk rockiem" wiadomo jak jest – muzycznie styl ów, "sam w sobie", "wytrącany" w klinicznych, laboratoryjnych warunkach, oferuje nie mniej, nie więcej, tylko GÓWNO. Zaś każda próba wzbogacenia tego podejrzanie jałowego roztworu o elementy nadające mu jakąkolwiek zjadliwość czy intrygę, oznacza nieuchronny mariaż z power popem, art rockiem, reggae etc. Dlatego nieustannie propsuję ten nieco zapomniany brytyjski ANSAMBL, któremu dość paradoksalnie udało się wypreparować ciecz przydatną do spożycia bez poświęcania surowej, walecznej antysystemowości. Może nawet wyraźniej słychać to na kompilacji singli, ale sofomor pokazuje jak dojrzewać artystycznie bez stępienia ostrza. Aż dziw bierze, że w dobie politycznej poprawności i krytycznych parytetów, gdy Germfree Adolescents o którym nikt nie dyskutował 15 lat temu nagle zbiera jakieś dziesiątki, nikt jeszcze nie odgrzebał Pauline Murray i spółki. Sleater-Kinney i Pretty Girls Make Graves mają tu swoje progresywne korzenie.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=rHzjakWL9Ug (evocative moment: samo intro z podejściem w górę – serio, to punk? wow)
(2018)

PEP LLOPIS

Poiemusia La Nau Dels Argonautes (1987)

Zerkając "lewym okiem" (z przyzwyczajenia, z rozpędu, "bez głosu") na niesmaczny pogrom w dzisiejszym EL KLASIKO zasiadłem do krótkiego omówienia jedynej hiszpańskiej (i przypuszczalnie najmniej statystycznie przesłuchanej) pozycji w niniejszym zestawieniu. Szczerze powiem ("...panie redaktorze" – Lato), że gdy 15 lat temu silnie zafascynowany kompozycyjnymi mechanizmami nowojorskiej "muzyki fazowej" przystąpiłem do DZIERGANIA własnych strukturek w ten deseń, to wcale nie znałem terminu "post-minimalizm". I zresztą nikt mnie (pośrednio bądź bezpośrednio) w tej kwestii nie uświadomił. Deficyt dostępnych źródeł i opracowań sprawiał, że mimo chęci zgłębiania tematu żyłem w przeświadczeniu pewnej narracyjnej WYRWY w continuum nurtu repetycyjnego. Sądziłem, iż fuzja akademickich rozwiązań podpatrzonych u Reicha z intuicyjną poetyką songwritersko-studyjną wyhodowaną w warunkach (indie)rockowych to teren wymagający zmapowania, zdefiniowania, sklasyfikowania. Że jak moi mistrzowie w typie Tortoise, Stereolab czy Sufjana Stevensa sięgają po rozsunięte loopy glockenspielu, to grają "pop z elementami minimalizmu" i ta nisza aż błaga o zagospodarowanie.

Dopiero w ostatnich latach, mam wrażenie, internet trochę "nadgonił" i nadrobił zaległości. Nagle okazało się, że scena zwana "post-minimalizmem" w undergroundowym obiegu normalnie sobie funkcjonowała w latach 80., zarówno w USA, jak i po Europie. I to w rozmaitych emanacjach – od dysonansowego totalizmu Branki i Chathama, przez poszerzanie kolorystyki u belgijskiego muzykologa Wima Mertensa, po efemeryczne zjawiska rozsiane po kontynencie. Perłą tych ostatnich mianuję majstersztyk samozwańczego kompozytora z Walencji, który po rozpadzie progresywnego bandu (gdzie obsługiwał PARAPET) postanowił w 1987 spróbować swoich sił na polu minimal music. Przyświecała mu idea zignorowania dogmatu ekskluzywności i elityzmu w tej dziedzinie. Miast kontemplować proces fakturowego nawarstwiania zapętlonych wzorków ewoluujących w nieskończoność, facet skupił się na esencji czystej estetyki – na potencjalnej ŁADNOŚCI splotu klawiszy, marimby, wibrafonu, fletu, klarnetu i wiolonczeli. Nie muszę chyba dodawać, jak się z tą inicjatywą utożsamiam. Pięcioczęściowe dzieło poświęcone wyprawie mitycznych Argonautów zachwyca mnie zdekontekstualizowaną urodą orkiestracji i przystępnością formy.

Od początku Llopis flirtuje z głęboko syropowym ambientem, w sumie nieodległym barwowo od wzmiankowanego chwilę temu Gigiego Masina. Niemniej statyczne kałuże synthów służą mu ledwie jako intro lub outro, jak w openerze "Muntanyes de granit", który stopniowo rozpędza się do niepoliczalnego metrum arpeggia ("gdzie jest raz?") w asyście powracającego poetyckiego gawożenia po katalońsku. Poiemusia szczytuje dość wcześnie – drugi track, najdłuższy tu (bo trzynastominutowy) "El vell rei de la serp" stanowi emocjonalny centerpiece albumu w klasycznym znaczeniu tego słowa. Po balearycznym wstępie "badawczym", ponownie z melorecytacjami i kilkoma przetestowanymi tematami ("kandydat na lejtmotyw" – taki skecz ZCDP) Pep przechodzi znienacka do zwycięskiej tiki-taki. Pojemny harmonicznie BALET zbudowany na teoretycznie banalistycznej sekwencji czterech narastających schodkowo akordów (DEFG) zaskakuje potężnym impaktem w perfekcyjnej synchronizacji kolejno dochodzących staccato ścieżek. Ich płynna konsolidacja sprawia, że przyparty do muru gotów byłbym uznać ten MODUŁ za najwspanialszy fragment stosowanego minimalizmu, jakiego uświadczyłem pomijając pana Stefana.

Z kolei "Jardins Aquatics" pomyka plastikowo niczym FAKSYMILE ("ooo... przepraszam... moje aranżacje nie są fałszywe" – "są świetnie podrobione, nie przeczę") korzennego Reicha, co każe w nim dostrzec antenata "utopian virtual" spod znaku cudacznie filistrowo-dyletanckich prób quasi-poważkowych Jamesa Ferraro (think FSV i Human Story 3). Impresyjne interludium "Nits de Cristall" uspokaja przed finałową CHROMATYKĄ dramatycznego "La nau dels argonautes", kłaniającego się dla odmiany środkowemu Glassowi, zanim nie wyląduje w tych samych płatach smooth-drone'ów, co na starcie. Przy okazji – "w listach pytacie", czy układając ranking rozważałem rzeczy takie jak na przykład właśnie Glassworks. ŚPIESZĘ WYJAŚNIĆ i UPRZEJMIE DONOSZĘ, że dla ułatwienia narzuciłem sobie kryterium "płyt" jako "fonogramów" funkcjonujących w unikalnej wersji studyjnej. Glassworks biorę za partyturę o wielu wykonaniach, podobnie jak z dziełami Reicha w podsumowaniu 70s. Inna sprawa, że imho sympatyczne skądinąd Glassworks NIE UMYWA SIĘ do omawianego KRĄŻKA. A wracając do postaci Llopisa – uwielbiam fakt, że niewiele o nim wiadomo. Pozostaje tylko delektować się oceanicznym skarbem dźwiękowym.

highlight – youtube.com/watch?v=wXkPtn9Varg (evocative moment: 6:15 – ilekroć się zaczyna ta baśniowa galopada, to wiem, że znów przeżyję obłędną przygodę)
(2023)

 

PER NØRGÅRD

 

Libra (1973)

Kontynuując jakże cenną myśl sprzed tygodnia – jeśli zastanawialiście się (choć szczerze wątpię, ale może ktoś?), w jaki sposób Ligeti poznał partytury Langgaarda, to wedle legendy pośrednikiem był tu inny duński kompozytor, a przynajmniej on sam tak utrzymywał. Bodaj najistotniejszy żyjący twórca muzyczny z kraju braci Laudrupów pozostawał pod ogromnym wpływem Węgra, ale uważa się go także za spadkobiercę swojego wielkiego rodaka Nielsena czy fińskiego romantyka Sibeliusa. Na przełomie lat 60. i 70. Per miał obsesję na punkcie harmonicznego podążania za seriami alikwotów, co owocowało użyciem hipnotycznych, "nieskończonych" sekwencji melodycznych. Ponoć niejako "efektem ubocznym" mrówczej pracy nad jego epicką 3. Symfonią – btw chwilami pięknie odrealnioną, acz w movemencie drugim ("Allegretto") na mój gust "lekko przyciężkawą" – było kilka niby marginesowych, a w istocie szalenie cennych prac, w tym m.in. właśnie Libra.

To ponadpółgodzinny, składający się z dziesięciu części cykl, który zaaranżowano dość ciekawie i zarazem bardzo przejrzyście. Tenor (głos solo), dwa chóry, gitara, wibrafon i krotale (talerzyki antyczne) są tu dozowane według ścisłego porządku. Rozpoczyna sama gitara, potem dwie miniaturki chóralne, następnie tenor z gitarą, znowu chór i znowu tenor. W szóstym fragmencie głosy wspierają gitarę i dopiero w siódmym wszystkie powyższe barwy spotykają wibrafon i talerzyki. Po gitarowym interludium następuje ponownie prawie 10-minutowy movement "na bogato", a całość kończy chory, minutowy epilog, gdzie wspomniane elementy "unoszą się nad muzyką" niczym zjawy-czarownice. Inne niż zorientowane na gitarę kompozycje Villa-Lobosa czy Takemitsu, ale również przystępne dla słuchaczy z backgroundem "alternatywno-popularnym" niepokojące dziełko Nørgårda przywodzi na myśl nawiedzony folk wczesnych lat 70. czy gotycko-industrialne, akustyczne ballady z lat 80. i 90.
(2017)

PERE UBU

The Modern Dance

40 lat później wydaje się, że to jedno z ostatnich niepodważalnych świadectw post-punka, które nie zostały jeszcze udomowione, przemielone przez socialmediowe formatowanie czy zacytowane w filmie o którym dowiedzieliście się u fryzjera ("...i jest... chujowy"). Nie trzeba nawet włączać tej płyty, żeby wychwycić jej post-industrialną paranoję u takich AKTÓW jak Fugazi, Pixies, Brainiac, Primus albo TV On the Radio (+ na wpływ nieokrzesanej grupy z Cleveland powoływał się też tajemniczy skład Japanese Import – taka insiderska ciekawostka). A gdy już puścimy, to wciąż frapuje napięcie między pozornie konwencjonalnym, rokendrolowym riffowaniem, a jego nowofalowym zdegradowaniem poprzez produkcję w duchu musique concrète, groteskowe teksty i krzywe zwierciadło umęczonego wycia Thomasa, od którego łeb pęka.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=5Epj2nStQrk (evocative moment: "merdre, merdre!" z Króla Ubu #wpcn #wpolsceczylinigdzie)
(2018)

PETER JACQUES BAND


Fire Night Dance

Internacjonalne disco. Za konsoletą Włoch Malavasi i Francuz "Pudel z Gwadelupy" Petrus, a przy mikrofonie czarnoskóry nowojorczyk, "dżobowicz z duszą" Leroy Burgess, chyba znany Państwu z paru innych boogie EFEMERYD, który notabene położył swoje partie wokalne na ten album podczas JEDNODNIOWEJ sesji – to dopiero profeska. W rezultacie automatyzm italo (cytaty z Giorgia we "Fly With the Wind") spotyka klubową zmysłowość amerykańskiego soul-funku (opener + tytułowy), raz nawet w obrębie jednego kawałka (fenomenalny "Devil's Run"). Ale chociaż synkretyzm to potężny atut Tańca Ognistej Nocy, jego ukrytym walorem są ostro zagonione tempa. W żyłach tych piosenek buzuje tyle kokainy, co w On The Corner. Przyjdzie dzień, gdy jakiś naiwniak wierzący, że "chillwave's not dead", zrobi z nich nowe "Feel It All Around". Do zobaczenia na liście ejtisów, LERUŁA MERLĘ.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=VrmqJKq_7L4 (evocative moment: ociekające kuriozalnym napięciem seksualnym pierwsze 40 sekund, które – ostrzegam – kiedyś se zapętlę do stugodzinnego filmiku na YouTube, bo te zmiany trybów to jakaś grubsza afera jest)
(2018)

PETER REHBERG


R.I.P. Pita, niestrudzony animator sceny bujnego digi-noise'u… Wprawdzie pilnym kronikarzem dyskografii Mego i Editions Mego nie byłem, ale tak na szybko wymienię niezobowiązująco top 20 cenionych przeze mnie wydawnictw z tych oficyn (kolejność nieprzypadkowa):

💿 Fennesz: Endless Summer
💿 Emeralds: Does It Look Like I'm Here?
💿 Kevin Drumm: Sheer Hellish Miasma
💿 Klara Lewis: Too
💿 FennO'Berg: The Return of…
💿 OPN: Returnal
💿 Fennesz: Hotel Paral.lel
💿 Pita: Get Out
💿 Fennesz: Plays EP
💿 Jim O'Rourke: I'm Happy, and I'm Singing, and a 1, 2, 3, 4

💿 Klara Lewis: Ett
💿 Mark McGuire: Living With Yourself
💿 Keith Fullerton Whitman: Generators
💿 Oren Ambarchi: Hubris
💿 Fennesz: Becs
💿 KTL: 2
💿 Tujiko Noriko: Make Me Hard
💿 Lorenzo Senni: Quantum Jelly
💿 Caterina Barbieri: Fantas Variations
💿 Hecker: Sun Pandämonium
(2021)

 

PHAROAH SANDERS

 

Karma

Farrell dojrzewał u boku Coltrane'a, wczuwał się w jego uduchowione fazy, czasem aż za bardzo (niesławne "popsucie" niemal-świętej "Naimy" z Village Vanguard), ale było to też sprzężenie zwrotne, wzajemna inspiracja, choć może nie zawsze odpowiednio "odwzajemniona" – trochę jak Romario i Bebeto w MŚ '94 ("Bebeto widać było, gra dla niego, natomiast zwrotnie jakoś to mniej wychodzi" – "aż tak surowo bym tego nie ocenił, jednak ta pierwsza akcja Romario to było znakomite podanie do Bebeto", "a później... widocznie dostrzegał sam szansę do przerwania obrony włoskiej"). Trane mawiał o młodszym koledze, że szczególnie ceni w nim siłę, przekonanie, wolę i ducha. Po śmierci mentora i współtowarzysza tenorzysta poszedł solo – i już na sofomorze zdradził kapitalny potencjał (końcówka "Upper Egypt and Lower Egypt"... man, cat...). Ale kiedy poczuł, że oto nadszedł jego moment, bo ruch "spiritual" zyskał realną moc i zasięg oddziaływania – dał z siebie wszystko. Piotrek Piechota pisał niegdyś w porcysowych "Nutach Dźwiękach", że Sanders "biega tu na golasa po górskich łąkach i ryczy ze szczęścia (...) wdrapuje się na górę i osiągnąwszy szczyt zaczyna drzeć się wniebogłosy".

Aczkolwiek pamiętajmy, że droga do nieśmiertelności w "śmiesznej i strasznej" półgodzinnej "dobrej nowinie" pt. "The Creator Has a Master Plan" to w ujęciu Farrella "droga przez mękę". Podobnie jak w "Acknowledgement" przewodni temat prowadzi głos (Leona Thomasa) i ta wspaniała, pełna ciepła i radości część już wystarczyłaby do uwzględnienia Karmy w jazzowym panteonie. Ale Sanders przedziela celebrację i uniesienia free bridgem, by nagle – w jednym z najbardziej szokujących twistów ever (dare I say) – koło dwudziestej pierwszej minuty stanąć oko w oko z boskim huraganem. Śnił mi się kiedyś tłumny, outdoorowy event "czekanie na koniec świata" i jak już ten koniec nadszedł, tak to właśnie wyglądało. Jeśli nigdy nie słyszeliście tego nagrania, to powinniście nadrobić – rozkręcić volume i przynajmniej zwrócić uwagę na tych dwieście sekund przerażającej apokalipsy. "Żadne podwójne, żadne potrójne" – black metal, noise, Ascension do kwadratu. "Zbawienia", zdaje się mówić nam Sanders, "dostąpią tylko ci, którzy przetrwają tę próbę". "Colors" pełni rolę błogiego epilogu. Influence on...? Zdaje się dzisiaj był koncert Kamasiego na Warsaw Summer Jazz Days? No to chociażby.
(2017)

R.I.P. Farrell „Pharoah” Sanders, jeden z ostatnich tytanów tenoru. Uwielbiam to, jak w jego twórczości swobodnie koegzystowały ekstatycznie hałaśliwe „sheets of sound” obok pogodnego ciepła urodziwych harmonii — a wszystko w ramach formuły duchowego wyzwolenia. I just love the idea. Moje ulubione nagrania FAZIEGO nie odbiegają od powszechnie utartego kanonu, ale skoro „państwo pytają”, to „dobra, cojaś, coś powiem z głowy”.

Top 5 płyt jako lider:
1. Karma
2. Tauhid
3. Black Unity
4. Jewels of Thought
5. Thembi

Top 5 autorskich tracków:
1. Upper Egypt and Lower Egypt (i serio, sprawdźcie domniemaną proto-punkowość)
2. The Creator Has a Master Plan
3. Prince of Peace
4. Doktor Pitt
5. Hum-Allah-Hum-Allah-Hum-Allah

Top 5 albumowych udziałów jako sideman:
1. Journey in Satchidananda
2. Olatunji Concert
3. Ptah, the El Daoud
4. Ask the Ages
5. Promises

PS: Sądzę też, że zwrotki "Burning Up" Kylie = ktoś chyba solidnie nasłuchał się Sandersowskich progresji.
(2022)

PHIL COLLINS

"Don't Lose My Number" (1985)
Wałek który otwierał stronę B kasety z chyba najrówniejszą solówką FILUSIA, No Jacket Required. W tej właśnie postaci go poznałem i wtedy (klasy nauczania początkowego) wydawał mi się dość tajemniczy i wstrząsający. Oczywiście nie miałem jeszcze pojęcia o nawiązaniu do Steely Dan, ale nośny refren wsparty potężnie brzmiącymi bębnami (Hugh FUCKING Padgham, doh) budziły respekt. A wisienką na torcie pozornie onanistyczne, a w sumie dość ŁEBSKIE solo Stuermera na WIEŚLE.
(2019)

"Two Hearts" (1988)
Zdradzę, że w całej dwusetce UPCHNĄŁEM aż 5 wałków śpiewanych przez FILUSIA, ale tu paradoks. Mimo niewątpliwej smykałki do nośnych topline'ów, Collins z tych pięciu numerów samodzielnie ułożył tylko 1, a 2 w ogóle nie są jego kompozycjami. "Two Hearts", czyli opener soundtracku do filmu Buster (closer uplasował się już na pozycji 165), to od strony KWITÓW dzieło genialnego Lamonta Doziera – i to słychać. Wyobrażam sobie, jak Phil zagadał do niego: "panie kochany, coverowałem kilka lat temu 'You Can't Hurry Love' i potrzebuję nowego post-motownowskiego hiciora – melodycznie rześkiego jak poranna rosa, ale żeby ludożerka była skłonna uwierzyć, że to sam napisałem... I chcę takie szalone fikołki modulacyjne jak Papsi mieli w 'Wit Boyu' od 2:17 do 2:21". Na co Lamont: "SPOKENS, wszystko będzie, a jeszcze po tym papsowym fragmencie dostaniesz W GRATISIE od wujka Lamonta bridge na słowach 'she knows... she knows...', który SPUENTUJĘ kolejną jebaniutką zmianą tonacji na przejściu do ostatniego refrenu". A po zakończeniu pracy zapewne padły słowa: "Mr. Dozier, I just wanna tell you it was a real pleasure watching you work".
(2019)

"A Groovy Kind of Love" (1988)
Nagranie spopularyzowane przez Anglików z The Mindbenders w 1965 roku daje radę, ale operacja jakiej dokonał na tej piosence Phil bliższa jest coverowej filozofii Stiny z kolekcji People Are Strange. Zostawił przebieg melodii, ale ją spowolnił – co pozwoliło na wnikliwszą analizę akordów ułożonych pod spodem. Po lekkiej kosmetyce harmonicznej i w mniejszym tempie kompozycja nabrała cech modelowej nostalgicznej ballady, torując drogę deszczowym nastrojom "Gaymo" 12 Rods ("when I look at you..."). Fun fact: orkiestrę zaaranżowała Anne Dudley (tak, TA Anne Dudley).
(2019)

PHILIP BAILEY & PHIL COLLINS

"Easy Lover" (1984)

Philip i Phil w jednym grali songu
Philip na górze, a Phil na dole
Philip spokojny, nie wadził nikomu
Phil najdziksze wyczyniał swawole

Ciągle po swoim zestawie łomotał
To crash, to werbel – między hi-hat i stopę
Gonił, uciekał, napierdalał mopem
Strzelał i trąbił i krzyczał "o, Motown!"

Znosił to Philip, nareszcie nie może;
Schodzi do Phila i prosi w pokorze:
Zmiłuj się Collins, bębnij ciszej nieco,
Bo mi na sesji przestery w ścieżkach lecą

A na to Phil: Wolnoć Philku
W swoim singlku

Cóż było mówić? Philip falset pisnął
Wrócił do siebie i "record" nacisnął
Nazajutrz Phil jeszcze smacznie chrapie
A tu ze studia coś mu na nos kapie

Zerwał się z łóżka i pędzi na górę:
Stuk! Puk! Zamknięte. Spogląda przez dziurę
I widzi – cóż tam? Całe studio w wodzie
A Philip z wędką siedzi na komodzie

– Co Bailey robisz? – Hooki sobie łowię
– Ależ Baileyu, mnie to chodzi po głowie

A Philip na to: Wolnoć Philku
W swoim singlku

Z tej to piosenki morał w tym sposobie:
Jak Abacab komu, tak Powerlight tobie
(2019)

 

PHILIP JECK
 

7 (2003)

Płytoteka pana Jecka.

Spośród wielu utalentowanych twórców działających dziś na polu minimalistycznych, statycznych ambientowych obrazów o niezwykle gęstej fakturze brzmieniowej, w rodzaju Christiana Fennesza, Tima Heckera czy Kevina Drumma, brytyjski DJ Philip Jeck wyróżnia się za sprawą źródła, z którego czerpie dźwięk. Źródłem tym jest porażająca obfitością kolekcja kilkudziesięciu tysięcy winyli, z których Jeck wpierw gromadzi odpowiednie ekscerpty, a następnie kreuje z nich połacie przelewającego się noise'u. Logika jego kompozycji nie ma oczywiście nic wspólnego ze standardowo pojmowaną konstrukcją utworów. Tu liczy się atmosfera: obca, surrealistyczna i straszna.

Tegoroczne dzieło artysty, siódme w jego solowym dorobku, jest co prawda odrobinę bardziej pozytywne i przyjazne odbiorcy, niż demoniczny, klaustrofobiczny zbiór Stoke sprzed dwóch lat, ale nadal obcowanie z tą muzyką wywołuje wrażenie chorej projekcji koszmarnych obrazów i wizualizacji podświadomych lęków, skrytych w jednej z przegródek freudowskiego graficznego schematu aparatu psychicznego. Dzięki impresjonizmowi w dobieraniu poszczególnych próbek, 7 przypomina raczej pejzaż malowany na naszych oczach pędzlem malarza, niż płytę CD i ten unikatowy aspekt percepcji niewątpliwie wciąga.
(Clubber.pl, 2003)

 

PIASEK

 

"Mocniej"
W jednym z wywiadów bodaj dla "Tylko Rocka" Kayah mocno podkreślała, że muzyczną ogładę w znacznej mierze zawdzięcza rodzicom. "U mnie w domu na przykład wiedziało się, kto to jest Miles Davis", miała rzec. Nie wiem, na ile jazzowy smak przeniknął do jej songwriterskiej świadomości, ale słysząc zmianę z drugiego na trzeci akord w introdukcji "Mocniej", zawsze mam ciarki i zawsze dochodzę do tej samej konkluzji – że co by nie mówić o jej manierze wokalnej, chcąc nie chcąc rozpatrywanej przez pryzmat "Prawych Do Lewego" tego świata (tu gdzieś wyżej ktoś już się czepiał, że irytujące, wymuszone, ofensywne – nie będę pierwszym do zaprzeczania), to harmonicznie kobita ogarnia i kuma, trywialnie ujmując. A numer otwierający i promujący debiutancki krążek Piasecznego to być może jej piosenkowe apogeum, rodzaj szlachetnego fusionowo-g-funkowego smooth-popu z groove'em tak bajecznym i oprawą dźwiękową tak plastycznie kolorową, że (życzeniowo, zakładam) kładzie na łopatki najbardziej opornych sceptyków.

Te g-funkowe przeczucia wcale nie są na wyrost, o czym zaświadczy nie tylko drugi indeks na Piasek czyli stricte g-funkowy aranżacyjnie cover "Wciąż Bardziej Obcy", ale i uważny odsłuch "Mocniej" na słuchawkach, gdzie poza panoramą czy drugim planem wrażenie robi króciutki, przycięty sample ("come on"?) na początku każdego obiegu w zwrotkach – patent bezpośrednio zapożyczony z hip-hopu. Kozacki bit Piaseczny uzupełnia nienagannym odczytaniem piosenki (wykon na zasadzie "śpiewam piosenkę", interpretacyjny styl "zerowy", żadnej nóżki nie ma bardziej), ambitnym ścięciem melodii po półtonie ("mocniej WIE-rzę co dnia") oraz fascynująco kanciastym tekstem pełnym niedopowiedzeń w rodzaju "dom, cały dom, ja i on". Przez lata trapił mnie dylemat, czy wyżej oceniam "Mocniej" czy "Pogodniej". W końcu uznałem, że "Mocniej" ma piękniejszą zwrotkę, a "Pogodniej" piękniejszy refren. Pomyślcie, co by się stało, gdyby skleić je w jeden nieskazitelny monolit.
(Porcys, 2015)

Solowy debiut Piaska to jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w rodzimej muzyce lat 90. Status megagwiazdy Andrzej Piaseczny zapewnił sobie już wcześniej. Jako lider, wokalista i "twarz" kieleckiej Mafii opanował do perfekcji język wyrafinowanego rocka. Z kolei w duecie z Robertem Chojnackim stworzył kilka niezapomnianych hitów, które nuciła cała Polska. Ale pierwsza płyta Piaska na własny rachunek to już autorska i w pełni świadoma wizja tego, jak powinno się śpiewać nowoczesne, melodyjne piosenki. "Żadna z nich nie mówi o tym dlaczego obciąłem włosy", żartował artysta. Za tą zmianą wizerunku poszła też metamorfoza muzyczna. W sferze aranżacji tu i ówdzie pojawiły się niemal hip hopowe bity, funkowe linie basu i dyskretnie wplecione brzmienia syntezatorów, korespondujące z ówczesnymi amerykańskimi trendami. Album pilotowany wspaniale bujającym, zmysłowym singlem "Mocniej" zawiera jeszcze dwa wielkie przeboje: imprezowe "Jeszcze bliżej" oraz urokliwe "Pogodniej" – pamiętny temat przewodni z serialu Złotopolscy (w którym artysta grał rolę Kacpra). W programie płyty znalazła się też soulowa przeróbka ballady "Wciąż Bardziej Obcy" Jana Borysewicza, jakże inna od słynnego oryginału Lady Pank. Całościowo Piasek to bardzo równy materiał, pełen elegancko opracowanych utworów – równie szlachetnych, co przystępnych słuchaczowi.
(2017)

PI'ERRE BOURNE

The Life of Pi'erre 4 (2019)

Skok w bok czołowego bitmejkera globu to melancholijny, slowcore'owy mix w duchu Eitzela i Dulliego (2019).

"Melanże i awantury w Hybrydach to już są dzieje" – i mam raczej mieszane uczucia. Wchodzę, patrzę – "średnia wieku żadna" ("...aaa z głośników napierdala ochotnicza straż pożarna" – pewnie z Ciechanowa). Rozglądam się – jest redaktor Skowyra. Kiedy w oczekiwaniu na koncert gadaliśmy delektując się sikaczem z nalewaka, stanął przed nami gagatek w koszulce z zapisanym na plecach całym monologiem Julesa (Ezekiel, 25:17). Zrobiłem mu nawet zdjęcie, a on potem, już w trakcie występu, odwdzięczył się, rozlewając wokół piwo (cudem uratowałem telefon którym próbowałem nakręcić filmik). No i jeszcze następnego dnia cały ten skandal ("Nigdy więcej nie wrócę do Polski. Wasze lotnisko sprawiło, że czuję się brudny! Jesteśmy jedynymi czarnymi na lotnisku"). Ech.

Ale kiedy po raz pierwszy słuchałem w nocy TLOP4, usłyszałem suitę marzeń – nieodgadniony, alchemiczny mikstejp. 50 minut "out of body experience" – mam wrażenie że typcio nagrał ten materiał totalnie pode mnie mnie. Jak mi ktoś pokaże około-trapową płytę o tak namacalnym pierwiastku nieoczywistej nostalgii nad przemijaniem, to chętnie sprawdzę, ale wątpię. Kandyński o fiolecie – "kolor chorobliwy, przygaszony, smutny". W ogóle myślę że "Verti-Marte" to pod względem nastroju ważna referencja dla większości aktualnego barokowego trapu. To kultowe "yo Pierre..." często pachnie tutaj takim "goodbye motherfucker". Oczywiście "yo Pierre" nabiera nowych znaczeń i aur w zależności od miejsca wklejenia. Nie wiem czy to dziełko to "rewolucja i ludzie nie są gotowi", jak sugeruje pan Vkie, ale chwilami wycięło mnie i zamgliło oczy.
(2020)

The Life of Pi'erre 5 (2021)

Inicjalnie TLOP5 troszkę mnie rozczarowało na zasadzie "more of the same" i byłbym gotów wykrajać z godzinnego materiału epkę. Ale po kilku odsłuchach ta zapętlona hipnoza przemówiła już przekonująco. Tym razem Jenks w swoich dołerskich rozkminach czerpie nieco mniej z klimatu 90s-owych ballad slowcore/emo. Częściej zaś ŻENI ducha wyblakłego gotyku wczesnych The Cure z vaporwave'ymi quasi-midi soundami środkowego Ferraro i coraz bogaciej rozplanowanymi plecionkami wokalnymi. Narracja rośnie w miarę trwania, kulminując w dostojnym, katedralnym wręcz finale.

I może to dobra okazja, żeby napocząć purpurową plejkę z ulubionymi traczkami od typcia – póki co 40, a to moje top 15 na teraz:

1. Missing
2. Ballad
3. Racer
4. Lovers
5. Free Max B

6. Poof
7. Drunk and Nasty
8. Purple Genes
9. Retroville
10. Marie Curie

11. Call Dat Bitch Homicide
12. Slippin
13. Cheap
14. Butterfly
15. Spot
(2021)

PS: Ja wiem, że West, West jest fantastą, Drake uprawia bibliotekoznawstwo, a meanwhile Bourne uparcie drąży swą tożsamość…

 

PINK FREUD

 

Sorry Music Polska (2003)

Dokładnie.

Też mi przykro. Boleję nad nazwą. Jak zczailiście pewnie, chodzi o żartobliwą zbitkę Pink Floyd i Sigmunda Freuda. Hah. Co na to Frojd. Może kogoś to zainteresuje, ale ta okrzyczana zarówno w jazzowych, jak i alternatywnych środowiskach płyta to ledwie fusion a la późno-środkowy Miles i okolice (70s), inkrustowany drobnymi manipulacjami elektronicznymi. (Piąty track nazywa się nawet "A Tribute To Don Johnson". Bardzo śmieszne.) Pytanie zasadnicze to sakramentalne "po co?". Goldie brzmiał tak pięć lat temu i nie zgrywał przy tym "jazzmana", wyglądając jak wieśniak ze złotym zębem, występując w Przekręcie i romansując z Björk. Miles brzmiał tak trzydzieści lat temu. Yass ma dziś podobny problem jak post-rock: sztandarowe dzieła nurtu to już historia, tymczasem kolejni jego reprezentanci trzaskają sesje jak najęci i są z siebie super zadowoleni.

Lider grupy Pink Freud, organizujący multum innych trójmiejskich projektów (Ludzie, Paralaksa) Wojciech Mazolewski, został już uznany kolejną wielką indywidualnością polskiej sceny około-jazzowej. Pamiętam go jeszcze z wkładki do Azure Excess Mazzolla, gdzie spozierał równie groźnym i filozoficznym spojrzeniem jak obecnie. Spoko. Mało kto zauważa jednak, iż obdarzony ogromnym talentem, sumiennie pracowity artysta stoi na skraju przepaści zabierającej typowych awangardystów "z wizją". Wiadomo, że nagrywanie kilku płyt rocznie niesie za sobą konsekwencje w postaci regularnej obniżki ich poziomu. W dodatku są to rzeczy kolosalne objętościowo, jak ta. Siedemdziesiąt minut, dłuży się. Legendarny self-titled Miłości trwał tylko godzinę, co nie przeszkadzało mu pękać w szwach od natchnionych chwil.

Album ma swoje momenty. "Mademoiselle Madera" otwiera zestaw na ambientowym reverbie. Szumy i trzaski i śliskie kliki rodem z "Fear Of Corners" Dntel przekomarzają się z basem, który ostatecznie zapodaje konkretny, wiodący motyw. Hi-hat roznieca wokół niego stonowaną improwizację, gdzie obok trąbki Ziętka dźwięczy wibrafon Nowickiego. Utwór rozwija się według logicznych modułów i faz. Dalej na plus zaliczyłbym dość wyrazistą melodykę niektórych wątków, jak "My Man's Gone Now" czy "Kocie Języczki" (Laika się kłania z Good Looking Blues). Niestety, w głównej części materiał kluczy wokół eklektycznych jamów zahaczających o jungle, ragtime albo prog, skąd nic nie wynika. To sztuka nagrać avant-jazzową płytę przełamującą schematy. Nie każdy jest Supersilent czy Spring Heel Jack. Sorry.

The music world is ruled by five majors:
1. Universal
2. Warner / Elektra / Sire / Atlantic
3. Sony / Columbia / Epic
4. EMI / Virgin / Capitol / Chrysalis
5. BMG / Jive / Private / American / Windham Hill

The Polish "alternative" music scene is ruled by five major rules:
1. Be unfocused
2. Pay attention to "serious" aesthetics: classical, jazz, avantgarde, psychedelic
3. Never let your songs be "short" or "catchy" or "describable"
4. Build a credibility by showing up with the scene's most respectable figures
5. Pull a deadly serious face all the time
(Porcys, 2004)

 

PIOTR SZCZEPANIK

 

"Kochać"
Żyjemy tu i teraz, weryfikujemy popkulturowe artefakty przez cyniczną machinę późnego intermetu, sprawdzamy jak pewne ich aspekty bronią się po latach i czy w ogóle. Ale spróbujmy wsiąść w wyimaginowany WEHOOKIŁ czasu i przenieść się do momentu faktycznej premiery omawianego nagrania pośród nieco wyblakłych już w pamięci PRL-owskich realiów. Odnieśmy się nie do "Kochać" z dzisiejszego YouTube Party, nie do "Kochać" ze wspominkowych programów a la Szewczyk i Szabłowska ("Retromania" – absolut), nie do kombatanckich wspomnień przefiltrowanych przez upadek komuny, nadejście muzycznej telewizji i potem nowych technologii. Zamiast tego odnieśmy się do takiego "Kochać", jakie wyszło "na rynek" w 1966. Speaking of Retromania: okazuje się, że pastor King nie był murzynem i okazuje się, że taka optyka daje sporo do myślenia, a byłaby też pewnie niezłym "food for thought" dla samego Reynoldsa. Zobaczmy.

Trzymam w ręku potargany, sfatygowany, pozaginany na rogach egzemplarz winylowego longplaya pod tytułem Piotr Szczepanik Śpiewa. (Tu czerstwa anegdota bez żadnego związku: Wojciech Mann w trakcie jednej ze swoich audycji przed lat, zapytany przez anonimową pracowniczkę radia spisującą ręcznie zaprezentowane na antenie utwory "panie Wojtku, ten Bob Dylan to… śpiewa?", odparł z zażenowaniem: "nie, tańczy".) To jeden z analogowych skarbów, jakie odziedziczyłem z płytowej kolekcji ś.p. babci i ś.p. dziadka. I czegóż możemy dowiedzieć się z obszernego opisu z tyłu obwoluty? Otóż np. tego że "kariera Szczepanika jest wynikiem dużego zapotrzebowania na ten rodzaj piosenki, jaką wylansował. Zawiera ona bowiem to, czego trudno byłoby się doszukać w hałaśliwej epoce 'mocnego uderzenia'". I powiedzcie, że nie jest to cytat, po który sięgnąłby Simon w swojej słynnej książce.

Dalej dowiadujemy się o postaci Andrzeja Korzyńskiego, według informacji z okładki "kierownika Studia Rytm" i kompozytora połowy piosenek z albumu. Dziś wiemy o imponującym dorobku pana Andrzeja w dziedzinie muzyki filmowej czy post-noir-cabaret-disco, ale w 1966 roku przedstawiony jest on jako młody kompozytor, "twórca słynnych 'Żółtych Kalendarzy'", przyjaźniący się ze Szczepanikiem. Wśród pozostałych autorów repertuaru wzrok przykuwają nazwiska W. Piętowskiego (realizatora rzeczonych nagrań) oraz M. Święcickiego ("Święcicki kopsnął mu… parę moich nowych złotych"). Słowa w większości napisał A. Tylczyński, w tym także do "Kochać" ("poetyzujące teksty pełne melancholii, pozbawione cech banalności, a zarazem optymistyczne, takie które mogą zainteresować każdego"). A jednak "najważniejszą rzeczą jest tu interpretacja Szczepanika". I w przypadku singla pewnie też klip, uważany za jeden z pierwszych polskich udanych formalnie teledysków.
(Porcys, 2015)

PIRI

Chyba powoli wykrystalizował się nam oficjalnie kluczowy nurt w nowym popie tej feralnej jak dotąd dekady lat dwudziestych. Skoro zarówno Reynolds, jak i Perpetua deklarują właściwie ten sam krąg podejrzeń, to robi się już poważny ciężar dyskursu. Nie w tym sensie, że ktoś jest jakąś wyrocznią, ale że raczej są to nieprzypadkowe zbieżności. Chodzi rzecz jasna o (głównie) londyńską scenę post-junglist-popu, zwanego też czasem bubblegum drum'n'bassem. Wiele tych piosenek mega mi się podoba, aczkolwiek też sporo z nich to po prostu upgrade'owana soundowo reinkarnacja 2-stepu sprzed 20 lat, na zasadzie zwyczajowo uznanego cyklu inspiracji (albo zwyczajnie JUTUBOWY pseudo-styl 1.5-step, w który bawiłem się z ziomkami długimi wieczorami 4 sezony temu). Według MIŁOŚCIWIE nam panującego rednacza Tomka S. MATKI CHRZESTNE owego gen-Z-owego post-genre'u to Hannah Diamond, Katy B i Flava D. Podzielam refleksję, dodając oczywistą oczywistość w postaci backgroundu PC Music. Vibe na maksa hyperpopowy, acz z większą dozą świeżości i bezwstydnej chwytliwości, pozbawionej "intelektualnego nawisu". It's just pure pop, baby!

Występująca właśnie na OPKU, autorka jednego z hitów roku "Boy's A Liar" i "pochodząca z TikToka" PinkPantheress oraz pół-jamajska ulubienica krytyków Nia Archives to już "piłkarki znane" jak Brolin Bońkowi podczas USA 94. Ale niewyczerpany potencjał zdaje się też kryć w niezobowiązującym kolektywie Loud LDN i okolicach. A liderką tej fali mianowałbym Piri z duetu Piri & Tommy. O samej 24-letniej Sophie McBurnie aka Piri będziemy jeszcze nawijać zapewne długo i namiętnie, bo to postać wprost magnetyzująca ("z wielkim doświadczeniem, zna salony międzynarodowe..."), jakby wymarzona pod nas, kandydatka na przyszłą ulubienicę, istna "darling wannabe". Strach się bać, czy po wizycie w jej prywatnych SOCJAL MEDIACH, gdzie na Insta okazuje się być wyluzowaną blond ziomalką z sąsiedztwa, głównie zajętą doskonaleniem imponujących już skillsów w pole dance ("ał, ał, ał" – pozdro Aga), magazyn VICE nie dostrzeże w niej kolejnej (dosłownie – w diademie jako ATRYBUCIE) "aryjskiej księżniczki" (never forget – pytanie tylko, czy przyszłoroczny koncert Taylor na PGE – mind you – *Narodowym* zaszczycą obecnością jakieś faszystowskie młodzieżówki).

Kiedy zaś Piri śpiewa swoim anielsko aksamitnym głosikiem lżejszym niż puch, to wycina z pomocą kolegi bezlistosny porcyscore. Jej producent, niepozorny chłopaczyna Tommy Villiers ("nie ten od Pameli", rzekłby Peja) bezceremonialnie wyciska esencję z atmosferycznie synkopowanych UK-rave'ów, przy których mogli bounce'ować nocami jego rodzice. Razem mordki osiągają stopień rześkości dostępny jedynie w momencie, gdy świat stoi otworem i robisz coś nie z musu, a czystej zajawki. Ich zaskakująco równy longplay froge.mp3 z ubiegłego roku zawiera między innymi niewyobrażalnie ripitowalny, pozostawiający boski niedosyt w klasycznie wczesnobeatlesowskim sensie i praktycznie niezajebywalny ("tak jak dom kombatanta") od żadnej strony hymn biforów "On & On". Tajemnica uroku Piri i jej ponadczasowych linijek w rodzaju "big night, lost my weed, but the beat goes on and on and on..." ("do tego trzeba dorosnąć, przeskoczyć ograniczenia, zanurzyć się w sztuce i przekonać się, że tak właśnie wygląda życie w pełnej krasie, o czym polecam pamiętać lub przynajmniej w skrytości rozważyć" – wiekopomne motto osobistego poptymizmu redaktora ŁŁ) polega na effortlessly cool attitude przy podawaniu najsłodszych topline'ów o jakich Wam się nie śniło. Cytując klasyka – piosenka "tastier than chocolate-covered potato chips and nowhere near as fattening".

Nie przedłużając – reszta tracków niewiele odstaje, a każdy remix to pretekst dla Tommy'ego aby rzucić DŻEZAWE światło na nośne hooki Piri (z tegorocznych lśni choćby auto-reintepretacja "Nice 2 Me", mknąca niczym "Banstyle" Underworld). Pozostaje tylko czekać na kolejną płytę (pamiętne "czekasz na płytę tej cipy tyle lat..."). Co gorsza, zanurkowanie w kolejne projekty to zabawa na tygodnie, na szczęście satysfakcjonująca. Mikrofoniary polecane z czystym sumieniem to na teraz Kenya Grace (kunsztowne wokalistycznie "Afterparty Lover" jako tematyczny rewers wzmiankowanego wyżej "On & On"), Venbee (i jej "Messy In Heaven" czyli rzecz traktująca albo o WNIEBOWSTĄPIENIU Lionela po wygraniu konkursu Kanału Sportowego na futbolistę wszech czasów bądź też nawiązująca do gospelowych liryków Jasona Pierce'a – btw widzimy się w Kato) oraz Elphi (słusznie etykietująca swoje brzmienie jako "fairypop", co słyszalne na przykład w "Blush"). Natomiast z producentów/ek stawiam PÓKI CO na Higgo (mój człowiek – ten cover "Crush" woooow), Luude (tyleż bezczelna, co przekonująca adaptacja "Porcelain" Moby'ego) czy śpiewającą też Alé Araya ("powtarzam 3 razy to ale..." – patrz "Janet"). "No i to tyle :)" (Seba). Zobaczymy w następnym odcinku, jak sytuacja się rozwinie.
(2023, Ekstrakt / Porcys)

 

PJUS

 

"Nie mówię szeptem"
Wyjaśnijmy jedno na wstępie: mimo kreatywnego tytułu, zabawnie nawiązującego do legendy gatunku, nie rusza mnie cała otoczka wokół solowego albumu Pjusa, Life After Deaf. Nie rusza w tym sensie, że nie uważam cierpienia spowodowanego kłopotami zdrowotnymi za obiektywne kryterium wartości muzyki. Jako jednostka wyjątkowo wrażliwa na krzywdę ludzką potrafię zarazem odseparować "współczucie" od "docenienia". Bo to przecież dwie różne rzeczy. Dodam jeszcze, że konceptualny anty-singiel "Głośniej Od Bomb" przeszedł zupełnie obok mnie. Tym niemniej Pjus, współtwórca (razem z 247) najwspanialszych przejawów g-funku jakie widziano nad Wisłą, z czysto artystycznych przyczyn zasługiwał na poważne potraktowanie za drugim podejściem. Odpaliłem więc "Nie Mówię Szeptem" i zamarłem. Pewnie znacie historię "typa, który wstał, choć był na kolanach" – Karol Nowakowski stracił słuch wskutek rzadkiej choroby, a następnie odzyskał go dzięki implantom. I czasem w mediach bywa to dość tandetnie przedstawiane ("granie na najniższych uczuciach"), ale w obrębie kawałka "Nie Mówię Szeptem" liczy się tylko bit i rap. A ja SERIO mało słyszałem w życiu tak chorych i odrealnionych, a jednocześnie pięknych, ciężkich do sklasyfikowania bitów, jak ten – mimo, że wchłaniam hip-hop od dobrych wielu lat. Święty i Tedi Ted wznieśli się tu na wyżyny, lepiąc smyczkową smugę niczym od Ligetiego, pulsujący bas jak od Premiera i lewitujące pianinko rodem z Levity. W tym otoczeniu dźwiękowym gościu wzruszająco syczy, sepleni wersy typu "Wampirze bóstwa / Szczerzą kły i nie widać ich w lustrach", "Rap jak fotografie / Choć nie wpadam w klisze / Pisz tak jak żyjesz / Żyj tak jak piszesz" albo "Będziesz śmierci tak blisko / Zrozumiesz dobrze czemu" – i dla mnie to jest magia.
(Porcys, 2010)

 

PLACEBO


Black Market Music (2000)

Brian Molko potrafi jednocześnie zachwycać i nudzić. A najciekawsze, że potrafi dokonać tego w czasie jednej piosenki, jednej zwrotki, ba, nawet jednego zaśpiewanego wersu. Kto wie, czy Placebo nie jest pod tym względem swoistym fenomenem. Muzyka tego zespołu działa mi na nerwy, ale coś nie pozwala mi przejść obok niej spokojnie. Cenię ją na swój sposób, ale żywię względem niej także diabelską nienawiść. Głos Molki drażni swoją monotonią i metalicznym brzmieniem, ale także wciąga tajemniczym, depresyjnym klimatem. Molko jest najbardziej nużącym, i zarazem denerwującym wokalistą w historii muzyki rozrywkowej (nominacje otrzymali ponadto: Steven Tyler, Bono, Anthony Kiedis i Johny Rotten). Śpiewa o mrokach życiowych: narkotykach, lękach, chorych uczuciach. Poszczególne utwory grupy są do siebie bardzo, ale to bardzo podobne; z jednej strony jest to okropna wada, z drugiej zaś niepodważalna zaleta, dodająca spójności materiałowi.

Najlepsze utwory: "Taste In Men", oparty na jednostajnej pętli basu (przywołującej na myśl początek "Block Rockin' Beats" Chemical Brothers) i obfitujący w pasjonujące gitarowe wybuchy; "Special K" z przejmującymi harmoniami głównej melodii, wyjątkowo uczuciowym głosem Molki i kapitalnym, agresywnym refrenem; dramatyczny "Slave To The Wage" o niepodważalnie dużym ładunku energii. Zauważcie, że właśnie wymieniłem wszystkie trzy single z Black Market Music. Przypadek? A może Placebo sprytnie uwodzi słuchaczy, wybierając do promocji najlepsze kawałki; potem okazuje się, że płyta nie oferuje nic więcej ciekawego. Aby pozbyć się zarzutu złośliwej, bezpodstawnej krytyki, dorzucę więc jeszcze "Narcoleptic", jedną z niewielu tu prawdziwie lirycznych ballad. Najsłabsze utwory? "Spite & Malice", bezsensowna próba urozmaicenia stylu Placebo jakimiś rapowanymi wstawkami a la Limp Bizkit, w łagodniejszej, rzecz jasna, wersji. "Blue American", ewidentny plagiat głównego motywu gitary z "Something In The Way" Nirvany. Żałosne. A propos dwóch akordów – z tylu składa się mój kolejny "faworyt", "Peeping Tom" (no dobrze, w refrenie pojawia się na chwilę trzeci). Generalnie: najsłabszą stroną tego albumu są blade kompozycje. Dla jednych będzie to nudne jak flaki z olejem, dla innych hipnotyzujące, mistyczne i głębokie. Osobiście nie podpiszę się pod żadną z tych wersji, choć nie ukrywam, że bliżej mi do tej pierwszej.
(Porcys, 2001)

"Battle For The Sun"
OMG WTF ROTFL. Naprawdę, różnych rzeczy mogłem się spodziewać po tej "ostrzejszej kapelce Plejsibo", ale nie, że będą jeszcze coś wydawać. A już totalnie wprawili mnie w osłupienie epickim gotyckim singlem, który w praktyce zawiera wszystko, czego nie znoszę w muzyce, jeśli nie w świecie. Koniu postulował, że 0.0 to rodzaj wyjątkowego wyróżnienia za "breaking new ground for terrible". I tylko dzięki tej sugestii zmieniłem pierwotną, intuicyjną notę.
(Porcys, 2009)

 

PLASTIC MODE

 

"Mi Amor"
W dobie mojego zainteresowania italo, nie mogło tu zabraknąć reprezentantki gatunku – zwłaszcza skoro jego spuścizna obraca się wokół tylko dwu wątków – imprezowania i właśnie kochania. Wybór więc spory, ale "Mi Amor" stanowi dość unikatowy okaz. Zwrotka to porcja białego męskiego rapu z miejsca nominowanego do anty-panteonu. Przy czym żeński chorus wymiata zaraźliwie skreczującym wiosłem i pierwszoplanowymi midi-dęciakami. I bądź tu mądry.
(Porcys, 2006)

PLAYBOI CARTI



Die Lit

Jordan Carter "zapierdala na taśmie jak jebany Playboi" i spokojnie można powiedzieć, że od ubiegłorocznego mikstejpu pnie się coraz wyżej artystycznie i komercyjnie. Jego firmowe ad-liby i durne mamrotanie łagodnie ewoluuowały melodycznie, ale to tylko jedna strona medalu. Drugą stanowi produkcyjne zwycięstwo Jordana Jenksa aka Pi'erre'a Bourne'a, który swą bitową tożsamość zainfekował sporą dawką psychodelii, co dało efekt bliski jakiemuś dream-trapowi. Cholernie równy materiał obu panów ozdabia szereg wybornych GOŚCINEK na czele z Nicki (kultowe już "Playboi... Playboi... Playboi... Playboi..."), Travisem ("shawty want a rockstar, OK?") czy Chief Keefem ("She got more mileage than a car, haha"). To co, "teraz już tylko marsz w górę"?
(2018)

Whole Lotta Red

Godny eseju archetypiczny "lewacki skręt" alienujący sporą część konserwatywnego elektoratu. "Techristmas music" z pogranicza chiptune-IDM i paranoicznej ekwilibrystyki gardłowej. Mimo tak bezkompromisowych ambicji są tu momenty czystego piękna, co stanowi testament geniuszu typcia. RIYL: Trout Mask Replica, Buckley circa Lorca/Starsailor, Dazzle Ships, Autechre po LP5, NYC Ghosts & Flowers, Flockaveli, Hell Hath No Fury.
(2020)

 

PLAZMATIKON

 

Dżemsesje (2007)

W 2006 pojawiła się EP-ka Dźwięksystem, gdzie również tkwią super kawałki. Zachęcam do zapoznania z ideologiczno-koncepcyjnym zapleczem tej twórczości. Cieszy, że mimo tych ścisłych założeń Plazmatikon zaskakuje nieszablonowym potraktowaniem muzycznej materii. Inteligencja bije od tych jamów i można wnikliwie analizować jak śpiewają zupełnie bezpretensjonalnie po angielsku, jak wplatają dub, world beat, kolor i kształt, a nawet te same źródła samplują co Girl Talk! Kilka razy wybierałem się by zobaczyć ich na żywo i ciągle coś przeszkadzało, ale co się odwlecze...
Najlepszy utwór: "Paraliza" – gdyby krautrockowcy chcieli grać space-funk za pomocą analogowych elektronicznych narzędzi, tak może by to brzmiało.
(Offensywa, 2008)

 

POGODNO

 

Sejtenik Miuzik & Romantik Loff (2001)

Ej, tego się nie spodziewałem! Hype działa w Polsce tak samo, jak gdzie indziej! To ci dopiero. Pewne autorytety publicznie chwalą Pogodno, namawiają do kupienia ich płyty. W środowiskach alternatywnych trudno teraz o bardziej "topowy" zespół, niż Pogodno. W radiu niezależnym (jeszcze istnieje takie?) króluje kto – Pogodno. Otworzysz konserwę – Pogodno. No, może przesadzam, ale właśnie bierze się to stąd, że sam nie lubię przesady. Wiele nakłamano o tej, skądinąd całkiem miłej kapelce. Wnerwia mnie, jak czytam, że Pogodno to polski post-rock. Nie mamy w Polsce post-rocka! Mamy Ewę Braun, oto co mamy! (Pomijając oczywiście "artystów niszowych", ale wiecie, ja sobie w domku też nagrywam post-rock.)

Nie, żebym miał coś do samego zespołu. Jak mówię, muzyka Pogodno jest przyjemna i wartościowa, cieszę się, że grupa wydaje solidne krążki, jak swój drugi, Sejtenik Miuzik & Romantik Loff (co za tytuł, heh). Tylko, że muszę wam rozjaśnić obraz. Pogodno grają rocka, grają fajową, transową, przestrzenną jazdę, zbudowaną na wielokrotnie powtarzanych riffach basu i gitary. Nagrali nawet w takim stylu całkiem superoski singielek, "Pani W Obuwniczym". Na płycie wyróżniają się oprócz niego takie numery, jak "Kot (Szybki) + Lot Kot", "Dabus", czy "Lusterko". I muszę szczerze zaznaczyć: w istocie, są to rzeczy bardzo orzeźwiające.

Problem pojawia się na etapie rozebrania tej gęstej fakturki na części pierwsze, po piątym chyba przesłuchaniu. Tak, nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Energia nie jest wcale powalająca, to, że grają szybko, o niczym nie świadczy. Nie są opętani, natchnieni. Porównania ze Statkiem Kosmicznym zupełnie do mnie nie przemawiają, jak i mówienie o śladach Nirvany, których po prostu nie ma. Zbyt podobnie wszystko brzmi do siebie, żeby się zachwycać. No i teksty. "Lato, żeby spać to dobra pora, ty mi znowu śnisz się goła". To fragment "Wieży", czemu tak bliski disco-polowej awangardzie? I dalej: "Ty się o mnie oprzyj, ja na ciebie wejdę". No panowie, co jest? Na koniec: ciężko uznać Pogodno za jakieś zjawisko, jeśli posłuchać piosenki pod tytułem "3 Chłopców". Nagle okazuje się, że mamy do czynienia ze starą, dobrą pseudo-alternatywą. Och, jak my ją uwielbiamy. Dlatego ta recenzja i ocena są takie, jakie są.
(Porcys, 2002)

 

POLMO POLPO

 

"Kiss Me Again And Again"
Undergroundowy dance-hymn Russella, który zawarłem w moim mixie walentynkowym, zostaje tu poddany zdumiewającej przeróbce. Zdumiewającej z paru powodów. Raz, że trwającej ponad 20 minut – w zależności od kryterium oceny, taki rozmach może albo nieco nudzić, albo jego rezultatem jest komfortowa hipnoza; tu obcujemy raczej z tą drugą ewentualnością. Dwa, że z olśniewającego oryginału został raptem szkic rytmiczny, ale psychodeliczna wariacja na jego wątku sięga miejscami równie olśniewających szczytów, choć w zupełnie innym, odległym łańcuchu górskim. Rozmyte, śnięte, omamione gitary ze wstępu przenoszą strumming a la Andreoni w przestrzeń abstrakcji – to już nie funkujące skrecze dance-punku, tylko narkotyczne wizje na ich podstawie. Kontrolowanie sprawiających wrażenie atonalnych, a w rzeczywistości przepięknie i oryginalnie rozprowadzonych kontrapunktów kilku nałożonych na siebie ścieżek każe przyklasnąć z podziwu.

Stopniowo na pierwszy plan wysuwa się groove basu i asymetryczne figury zostają powoli ułożone w ogarnialny kształt. Bas znów się chowa i suita futuro-baletowych impresji przechodzi fazę skrzypcową, melancholijną, modulowaną (dźwięki konkretne się wkradają), zmierzając ku uwolnieniu werbla od podłoża (na wysokości dziewiętnastej minuty dryfuje on w powietrze dzięki drobnemu reverbowi). Naturalnie, linearnym eksperymentom towarzyszy wciąż zapętlony, niestrudzony beat. I kilka fragmentów tej nieustannie ewolującej, wijącej się serpentyny polifonii ociera się o przysłowiowy absolut i przyszłość muzyki. Gdyby tylko loop źródłowy nie pochodził z dzieła klasyka sprzed dwu dekad, okrzyknąłbym Polmo Polpo zbawicielem. "Kiss Me Again And Again" (tytuł odwołujący się zapewne do rozmiarów niekończącego się coveru) jest dokładnie tym, czego (zamiast Let Us Never Speak) potrzebowali Out Hud po Street Dad, by zaliczyć ich w poczet świętych bieżącej muzyki.
(Porcys, 2006)

PRETENDERS

"Tattooed Love Boys" (1980)
Hynde miała smykałkę do układania prostych, ale charakterystycznych singli, które rozpoznaje się "po jednej nutce". I z wiekiem stopniowo doceniam jej "hity" coraz mocniej w kategorii kompetentnego rzemiosła, natomiast nic nie poradzę – momentem szczerego rozpierdolu w katalogu UDAWACZY jest dla mnie ten oto punkowy połamaniec. Jak słucham tego riffu, to od razu myślę "ale heca", bo urwanie jednej cząstki z parzystego metrum to zawsze była moja drużyna – tutaj akurat zapowiedź rytmicznych wygibasów takich ziomków jak wczesny D-Plan czy TCIOF z debiutu <palacz> I właśnie super fajnie, że jest to właściwie dekonstrukcja motownowskiego groove'u z "You Can't Hurry Love". A ekspresja Chrissie uosabia pewien niezwykle cool vibe "inteligentnego żeńskiego sprzeciwu", który potem przywłaszczyły panny ze Sleater-Kinney.
(2019)

PRETTY POISON

"Catch Me (I'm Falling)" (1987)
Na oko mamy w tym freestyle'owym cudeńku ekipy z Filadelfii zlepek mikrocytatów z nagrań bogatszych kuzynów: smykowe intro kopiujące "Papa Don't Preach" Madonny, obowiązkowo piszczałkowe klawiszki z "I Can't Wait" Nu Shooz, delay gitary a la jingiel Studia S-13 ("I Ran" A Flock of Seagulls), samplowane wokale jak u Art of Noise czy wreszcie prince'owskie solo – a pewnie znalazłoby się ich jeszcze więcej. Mimo to jeden z użytych tu patentów kojarzy mi się tylko z "Catch Me" – mowa o pitchshifterze keyboardu wjeżdżającym na drugi akord w refrenie. Trick niby pospolity, ale pasujący tu po prostu idealnie. To właśnie audialny ekwiwalent "spadania w zakochanie" o którym śpiewa Jade Starling.
(2019)

PRINCESS

"Say I'm Your Number One" (1985)
Dowód na to, że heroiczne trio producencko-songwriterskie SAW (Stock Aitken Waterman), słynące z białasowskiej motoryki Hi-NRG/Eurobeatu, potrafiło też doskonale zinterpretować idiom midtempo-r&b. Oczywiście po swojemu – z właściwą sobie nienaganną geometrią formy i plastikowym połyskiem aranżu. Czarnoskóra diva Desiree Heslop wnosi feeling, vibe, nawet odrobinkę duszy – i tak hartował się wyspiarski dark-eyed soul. Summer jam którego zabrakło na Club Classics Vol. One.
(2019)

 

PRINS THOMAS

 

The Album (2009, post-disco) !6.0

Non stop hipnotyzujące, chwilami ("Wendy Not Walter") podrywające z miejsca, czasem niestety nużące. Generalnie gramy (z grubsza) to, co na II z Hansem-Peterem, tylko że mniej celnie.

 

PRODIGY

 

Return Of The Mac (2007)

Jeden z wielkich powrotów na scenie rapowej tego roku, nie dorównujący wprawdzie siłą rażenia kanonicznym pismom Mobb Deep, lecz przekonujący na każdym polu. Poza znajdującym się w budzącej pokłon formie MC, bryluje też producent Alchemist. Rozkłada on świetne pomysły na cały krążek – od wiewiórek a la Kanye ("Stuck On You"), przez liryczną gitarę i egzotyczne bębenki ("The Rotten Apple") oraz subtelną synkopę ("Madge Speaks"), po nostalgiczne septymki ("Legends"); buduje dramaturgię co się zowie.
Najlepszy utwór: "Stop Fronting" – poruszający akcent finałowy albumu, refleksyjny jak dogmat gatunku nakazuje.
(Offensywa, 2008)

 

PROJECT PITCHFORK

 

Inferno (2002)

Niemiecka formacja mieści się gdzieś na pograniczu demonicznego industrialu i klawiszowego popu lat osiemdziesiątych. Posłuchajmy dwóch pierwszych z brzegu utworów. Otwierająca Inferno kompozycja Momentum to gotycki akustyczny wstęp na gitarę, fortepian i zimne syntezatory, a następnie jeszcze chłodniejszy śpiew Petera Spillesa. Następujące zaraz The Deepest Place zbudowano na kilku równoległych ścieżkach automatów perkusyjnych, z których wyłania się wkrótce zarys linii melodycznej. Wokaliście wtóruje chór komputerowo przetworzonych głosów. Dołączają ciężkie gitary, z oddali wyłania się orkiestra i dzwony... Wszystko to wytwarza bardzo zawiesisty, dramatyczny nastrój, charakterystyczny właśnie dla wykonawców z kręgu rocka gotyckiego. Jak wiadomo, jest to rzecz dość ciężka do przełknięcia dla przeciętnego słuchacza muzyki popularnej. Zwłaszcza w takim nagromadzeniu, w takim natężeniu.

Oczywiście, Project Pitchfork mają do zaoferowania nieco więcej. I szkoda, że elementy electro (Zeitfalle, Lightwave, Soul On Ice), czy rocka industrialnego spod znaku Nine Inch Nails (The Spoken Mirror) pojawiają się na tym albumie tylko chwilami. (Mehr Als) Der Absprung, jeden z trzech utworów zaśpiewanych tu po niemiecku, brzmi jak klubowy remiks któregoś z nagrań środkowego The Cure. Z kolei A Cell wydaje się hołdem dla zespołów w rodzaju Sisters Of Mercy. Jednak mimo prób urozmaicenia repertuaru, nad Inferno unosi się ciemna mgła grobowego przerażenia (kłania się maniera wokalna Spilesa), która przesądza o końcowej sugestii odbiorcy. A hybryda ostrych metalowych wstawek gitar i tanecznych rytmów rzadko przekonuje. Zatem: propozycja kierowana do tych, którzy na wyżej postawione zarzuty wzruszą tylko ramionami. I pewnie taki był zamiar samych Niemców.
(Tylko Rock, 2002)
 

PSYCHOCUKIER

 

Nomorework.biz – odc. 02 pt. "Papieteria"

Zapomnijmy na moment o kontrowersjach, kompleksach, rywalizacji, spince, nacieraniu śniegiem i w ogóle muzyce. Nawet zapomnijmy o jakimś tam znaczeniu tego bloga dla misji obnażania słabości polskiej sceny około-Offensywnej – bo to są nudy straszne, takie tematy. Chodzi o to, że po zdjęciu całego bagażu ideologiczno-prowokatorskiego – ten blog miał swoich kilka momentów zajebiście zabawnych w sensie oderwanym od jakichkolwiek kontekstów personalnych etc. Jak nie śmieszy, skoro właśnie po maksie śmieszy. Mnie śmieszy, moją pannę śmieszy, jej siostrę śmieszy, chłopaka jej siostry śmieszy. I parę osób jeszcze. Nie mówię że każdy z kilkunastu filmików. Ale jak koleś leży i pyta "Papieteria?" to ja doznaję. O tekstach typu "Karel Gott Mit Uns", "Al Dżazira nadaje" i "iiindiiii rooook" nie wspominając. To są jedne z najlepszych komediowych chwil minionego roku w tym smutnym kraju – komiksowość tych postaci to zapewnia. A odcinki "Out Of Bazin" czy "Władimir" też były dobre.
(Porcys, 2009)

Królestwo (2011)

Cenię łódzkie trio za to, że demoluje moje kryteria odbioru muzyki. Tego typu granie teoretycznie powinno mnie nudzić, ale monotonne, kanciaste, korzenne riffy i jak zwykle abstrakcyjnie sugestywne teksty (standout line: "elektryczny hełm, jestem w nim!"), powtarzane w kółko zyskują w końcu właściwości obrzędowych zaklęć i wprowadzają w dziwnie hipnotyczny, narkotyczny stan. Dokładnie jak w twórczości grupy The Fall, na którą zresztą panom zdarzyło się powoływać. Królestwo to ich najrówniejsza, najbardziej spójna i równa materiałowo płyta - a hasło "impossible is possible", znane z poprzedniego wydawnictwa grupy, nabiera tu jeszcze głębszego wymiaru. Są skojarzenia z Sonic Youth, Homo Twist czy Apteką, ale ten elegancki rokendrolowy prymitywizm Psychocukier nasycił własną, trudną do sklasyfikowania cechą, którą niegdyś zwano chyba charyzmą. PS: "I my do tego KURESTWA należymy".

 

PUFF DADDY

 

"I'll Be Missing You"
Zawsze można jednak liczyć na Puffa Daddy'ego vel P.Diddy'ego vel Seana Combsa. Gość jest wręcz ekspertem w upierdalaniu znanych i lubianych dzieł. Pierwszym dowodem na jego talent jest dziś już kultowa przeróbka "Kashmir" Zeppelinów, dokonana zresztą przy karygodnym współudziale kompozytora. Nazywała się "Come With Me" i promowała jakąś Godzillę chyba. A może się mylę? Daddy nie spoczął na laurach i żwawo zabrał się za "Every Breath You Take" Police'ów. (Poważnym kandydatem do tej listy było też "King Of Pain" Alanis Morrisette, ale chciałem zachować różnorodność gatunkową.) To już paradoks, że tak popularna pieśń, którą słyszeli chyba wszyscy, stała się po dodaniu rapowanego tła ponownie wielkim przebojem. Dowodzi to albo prawdziwości teorii inżyniera Mamonia, albo głuchoty ludzkiej, albo jednego i drugiego. Inna sprawa, że zarówno "Kashmir", jak i "Every Breath You Take" zostały wyruchane za zgodą autorów. Shame on you, Jimmy, shame on you, Sting. Za co zabrał się Puff po "I'll Be Missing You"? Za Jennifer Lopez, ale to już inna historia.
(Porcys, 2003)

 

PUSSYCAT DOLLS

 

Doll Domination (2008) 2.3

Po zawirowaniach personalnych, na swoim drugim albumie kalifornijski kwintet rezygnuje z banalnej przebojowości, kierując się w stronę eksperymentalnej interpretacji spuścizny wczesnego new wave z połowy lat 70-tych. Inspiracja rozedrganą nerwowością Suicide, kolażową fakturą Residents i natrętną rytmiką Feelies spaja te free-jamy zanurzone w archaicznej elektronice z trylogii berlińskiej Bowiego. Innymi słowy – cokolwiek dziennikarze nie napiszą, nie ma to żadnego znaczenia, bo jako grupa Pusikaty sprzedają oczywiście image/fotki/teledyski, a nie muzykę. Wizyta z przyjaciółmi w Jeff's lub TGI Friday's jest w te dni wskazana, bo to ostatnie podrygi popkulturowej dominacji imperium USA na świecie. Aha, plus co tu do cholery robi "Baby Love" i kiedy solowa płyta Nicole, ja się pytam.
(Porcys, 2008)

PYE LUIS


As We Are (2020)

Choć Efren Maldonado brzmi jak wymyślone nazwisko, artysta istnieje i dostarcza poskręcane avant-downtempo dla labela Ryana Olcotta (a być może i z pomocją szefa). RIYL: Nightmares on Wax, Blunted, Marakesz 5:30, wczesne Air, wczesny Bundick, Chuck Person's Eccojams, Ramona Xavier, Stealth of Days.
(2020)