NOTORIOUS B.I.G.

 

Ready to Die (1994)

Quentin Tarantino przyznał kiedyś, że rozpłakał się w trakcie oglądania filmu "Chunkging Express" Wong Kar-waia. Ale nie z powodu konkretnej sceny, tylko tak ogólnie – przejął się, że ktoś zrobił film dosłownie pod niego. "Ready to Die" zawiera wiele wzruszających scen, ale chociaż padam na kolana przed szczegółowym storytellingiem Biggiego, przed jego inwencją poetycką (składniową, leksykalną, fonetyczną) i niepowtarzalną charyzmą – a także podziwiam dryg producentów do tak rozbrajających, nieskończenie grywalnych bitów (cudowna seria mojego ukochanego Easy Mo Bee, rewelacyjny udział Bluez Brotherz, czujna opieka Puffa nad całością), to w "Ready to Die" najmocniej przemawia do mnie pewien zabieg estetyczny, który konstytuuje hip-hop moich marzeń. Chodzi mi o dysonans między łagodną urodą sampli wyciętych głównie z funku i r'n'b, a brutalną siłą mechanicznych bitów i agresywną, afektowaną ekspresją nawijki Biggiego. Zagłuszający śliczne instrumentalne tła toporny stukot werbli rezonuje niczym bezwzględne okładanie drzewa metalowym drągiem w akcie desperacji. A Biggie brzmi jakby dopiero przed minutą skumał tragedię egzystencji, z hamletowskimi dylematem na czele, i próbował wykrzyczeć wszystkie swoje żale zanim będzie za późno, żeby w ogóle się nad tymi problemami zastanawiać. Ta kraksa świata bezpiecznego, uporządkowanego i logicznego ze światem groźnym, znerwicowanym i nieprzewidywalnym – to jakość, której w muzyce wcześniej nie było. Jej konsekwencją jest nastrój paranoi, adekwatnie odtworzony w sferze muzycznej. Podobnie jak na "Illmatic" Nasa ciepły i beztroski skrawek "Human Nature" Michaela Jacksona przemienił Large Professor w chory podkład "It Ain't Hard to Tell", tak na "Ready to Die" pierwotnie czyste źródła zyskują pewien plugawy, zszargany wymiar. Interpolacja niewinnego refrenu "I Want You Back" Jackson 5 owocuje frazą "Oh Biggie give me one more chance", stanowiącą prośbę kochanki o jeszcze jeden numerek. Apolliński zaśpiew z "Your Body's Callin'" R. Kelly'ego to chorus "Unbelievable", a Biggie dodaje że jest "the illest", żeby nie było wątpliwości. Sielankowy wątek z "Either Way" Dave'a Grusina nabiera cech samobójczych, gdy Biggie rapuje, że nie chce dłużej żyć i czasem słyszy, jak śmierć puka do jego drzwi. I tak dalej. Nigdy nie byłem i prawdopodobnie nie będę w sytuacjach, o których opowiada Christopher Wallace na "Ready to Die", ale kiedy słucham jego wnikliwych relacji, to jestem w oku cyklonu i podzielam każde jego zawahanie, każdą histerię, obsesję.
(T-Mobile Music, 2012)

Szekspirowskie postaci "z krwi i kości", wielopiętrowe konstrukcje rymów "nad którymi wciąż głowią się profesorowie anglistyki", naturalny dar porywającego storytellingu, ohydne acz hipnotyzujące timbre – to wszystko wiemy, zresztą sami wielokrotnie już o tym pisaliśmy. Jednak z okazji wczorajszego ćwierćwiecza PŁYTY (a nie rocznicy urodzin czy śmierci RAPERA) warto przypominać o ilustracyjnym przepychu dźwiękowych fresków obdarzonych nadzwyczajnymi właściwościami narracyjnymi i wzajemnie oddziałujących z flow typcia. Easy Mo Bee, Norman & Digga, Chucky i inni są tu "kurewsko daleko" od pejoratywnie rozumianej "monotonii" – ich repetycje to raczej istotny wkład w katalog funkcjonalnego "minimal music" końca XX wieku.

Dlatego od lat z utęsknieniem wypatruję specjalistycznych esejów o filharmonicznej fantazji "Things Done Changed", o kuśtykającym psych-funku "Gimme the Loot", o proto-Prefuse'owskim glitch-jazz-hopie "Machine Gun Funk", o perwersyjnej interpolacji małego Jacko w "One More Chance", o mikrotonalnej nostalgii "Everyday Struggle", o paranoicznym melodio-dramatyzmie "Me and My Bitch", o przytłumionej fudze basowej we "Friend of Mine", o kubistycznym futuryzmie "Unbelievable" albo o hinduskim ambient-fusion wykrojonym z Milesa w "Suicidal Thoughts". Albo coś przeoczyłem (chętnie poczytam), albo drodzy "muzykolodzy na rapie", gdziekolwiek jesteście – do dzieła, bo jest poważna luka do wypełnienia.
(2019)

Life After Death (1997)

Życie po śmierci to metafora na wielu płaszczyznach. Nie tylko drugi album Biggiego został fabularnie ułożony jak sequel do debiutanckiego "Ready to Die". I nie tylko trafił na sklepowe półki de facto już po tragicznej śmierci rapera. Ale przede wszystkim tytułowe hasło podkreśla, że w sercach fanów hip-hopu ta postać wciąż żyje i będzie żyć zawsze. Jak każdy wielki podwójny album, "Life After Death" to stylistycznie po trochu wszystkiego – są tu imprezowe bangery "Hypnotize" i "Mo Money Mo Problems", jest jedwabiście zmysłowa ballada r'n'b "Fuck You Tonight" (z niezastąpionym R. Kellym), disco cukiereczek "I Love the Dough" (królewska produkcja Easy Mo Bee i królewski gościnny występ Jaya-Z), kultowy refren "What's Beef?", agresywny duet z Lil' Kim w "Another", g-funkowe "Going Back to Cali" i oczywiście nieśmiertelne, komediowe skity. W dodatku na drugim CD tkwi najpiękniejszy dla mnie utwór, w jakim Christopher Wallace kiedykolwiek nawinął (tak, włączywszy "Ready to Die") czyli "Sky's The Limit" (gdzie bit Clarka Kenta trochę imituje estetykę Goldiego i Roba Playforda). A tekstowo? O linijkach ułożonych i zarapowanych przez tego człowieka świat będzie rozprawiał do samego końca. Albo i o jeden dzień dłużej.
(T-Mobile Music, 2012)

* * *

Równo 20 lat temu zginął Christopher Wallace, najbliższy mi raper (choć Dumile i Kitty Beckwith depczą po piętach) oraz w ogóle jeden z najważniejszych dla mnie artystów. Reynolds, którego osoba i twórczość Notoriousa wprost obrzydzała, tak scharakteryzował jego styl: "odd nifty catchphrase and deft rhyme" + "most unappetising vocal timbre in all of rap – asthmatic and adenoidal and mucus-bunged-up and fat-fuck wheezy all at once". Miał tu Simon rację CO DO JOTY – łaskawie daruję mu chybioną EWALUACJĘ i kompletne niezrozumienie głębi warstwy literackiej; 'cause nobody's perfect.

Mam inne wnioski, otóż z jakiegoś powodu wszystkie atuty Biggiego – umęczony "ontologicznie" timbre, paradoksalnie niesamowicie żywotna w swojej ślamazarności nawijka, wrodzona predyspozycja do przebiegłych aliteracji, rymów wewnętrznych i innych operacji na tkance leksykalnej, wreszcie godna Szekspira wnikliwość w dramatyzacji postaci i narracji – zazębiają się w niemal idealnej symbiozie. Słuchałem setek MC's i nikt inny nie wzbudził u mnie tak nieodpartej, organicznej potrzeby "posłuchu", podążania za głosem, "hipnozy przez flow".

Miałem niedawno taki przebłysk – przypomniałem sobie pierwszy seans z Ready to Die w lato 2004 i zastanawiałem się, co mnie tak kopnęło emocjonalnie w ostatnim utworze. Ale tak konkretnie, precyzyjnie. I chyba chodzi o to nienazywalne napięcie między teatrzykiem/fikcją, a prawdą o człowieku. Gdyby "Suicidal Thoughts" podał jakiś podziemny ćpun – zero lansu, blichtru, konwencji, aktorzenia – to skończyłoby się na typowych smętach lo-fi w sosie "emo". Z kolei gdyby wykonał to jakiś goguś-laluś-cipuś bez duszy, to zostałaby parodia, obciach, wstyd i hollywoodzka żenada.

Lecz tajemnicą u Biggiego jest to, że utwór został wystylizowany na jakąś dramę wielkobudżetową, obecnośc Puffa dodaje sytuacji komizmu i TEORETYCZNIE po ostatnim dźwięku powinni wszyscy wstać, podać sobie ręce, pogratulować ("mamy to") i nabrać miliony dzieciaków tą tandetą, zarobić miliony baksów. Biggie podnosi się ze sceny, otrzepuje, obciera keczap, wszyscy biją brawo, wraca do przyczepy gdzie sączy Cristala w złotym wdzianku razem ze swoją żoną Faith Evans, wszyscy uśmiechnięci, a Puff poklepuje go po plecach – "świetnie to zagrałeś, mój gwiazdorze".

Tymczasem chodzi o to, że zwalniamy film i widzimy, że w nim to naprawdę siedzi. "potrójny hrabia" – niby rapuje o samobójstwie i egzystencjalnej paranoi, ale potem ujawnia drugi level – że to tylko oscarowa rola. A w końcu dociera trzeci poziom – on ma w sobie tę paranoję i sam napisał sobie tę kwestię. Więcej: de facto JEST tym bohaterem, którego "udaje". Nieświadomie Puff z jego cukierkową, łzawą oprawą całości jest tu reżyserem, mistrzem – bo uchwycił to zderzenie fikcyjnej roli Biggiego z głęboką prawdą o Biggiem, której na oko nie widać, bo to przecież teatrzyk, poza. A jednak nie.
(2017)