NAS

 

Illmatic (1994)

W spojrzenie na ten album wkrada się sprzeczność. Formalnie to zaprzeczenie konwencji typowego dzieła hip-hopowego: 35 minut zamiast 70, żadnych komediowych skitów (jedynie nawiedzone, "poważne" intro), prawie brak gościnnych zwrotek (tylko występ AZ, legendarny zresztą co do słowa). Zero luzu, sama spinka. Wszystko odwrotnie, nie? Ale gdy posłuchacie uważnie, to debiut tego ulicznego mistrza z Brooklynu wyciska ekstrakt z rapu jako gatunku muzycznego. Minimalne, zapętlone podkłady (między innymi giganci Premier i Large Professor w życiowej dyspozycji) zachwycają jazzującą pulsacją. A natchnione nawijki Nasa, najbardziej rytmicznie dokładnego MC w dziejach, rozliczają dramatyczny etap przejścia z beztroskiej młodości do brutalnej dorosłości. Klasyczny wers za klasycznym wersem. Więc jeśli ktoś nie miał jeszcze styczności z hip-hopem i chce to nadrobić, niech wystartuje stąd.
(PULP, 2007)

To oczywiście bezdyskusyjny rapowy klasyk, o którym powiedziano już wszystko. Ale chyba zbyt rzadko podkreśla się, że jak na pierwowzór i punkt odniesienia dla całego późniejszego ulicznego rapu, format "Illmatic" jest w gruncie rzeczy dość niespotykany w obrębie gatunkowego kanonu. Wiecie, albumy hiphopowe, te "klasyki", o których dumnie przypominają na internetowych forach mądre głowy, kojarzą mi się w większości z 70 minutami materiału, 25 trackami, absolutnie zbędnymi z artystycznego punktu widzenia występami gościnnymi oraz nudnymi "komediowymi" lub "sensacyjnymi" przerywnikami. W rezultacie dostajemy z pięć super kawałków (w tym zwykle trzy singlowe), a potem droga przez mękę – gadki szmatki, popisywanie się branżowymi znajomościami albo obowiązkowy eklektyzm, czyli próby udowodnienia szerokich horyzontów muzycznych. Ziew. Cóż, liczba "klasycznych" dzieł w rapie jest niemała – mało jest takich twardych jak skała. "Illmatic" to sam konkret: intro i potem dziewięć brylantów, razem 40 minut. Featuring jeden, za to być może najwybitniejszy w dziejach (natchniony udział AZ w "Life's a Bitch"). Jasne, "Illmatic" to kilku spośród najlepszych bitmejkerów świata na szczycie gry (Preem, Large Pro, Pete Rock) i obezwładniający MC, który strzela symetrycznymi seriami rymów, zabijając konkurencję na każdym polu. Ale nie wyobrażam sobie tego albumu dłuższego o pół godziny. Esencją "Illmatic" jest zwięzłość i spójność.
(T-Mobile Music, 2012)

Untitled (2008)

Wiadomo jakie są zawsze obawy przed premierą kolejnej płyty Nasa. Nikt nie ma wątpliwości co do nadludzkich wręcz umiejętności artysty w kwestii techniki rapowania. Jego proporcjonalny, symetryczny flow to już legendarny dar. Natomiast z oprawą muzyczną i treścią jego nawijek – bywało różnie. Pod tym względem Untitled to na pewno ambitne przedsięwzięcie. Podobnie jak poprzedni album Hip Hop Is Dead, który miał dotyczyć stagnacji ideowej w środowisku hip-hopowym, Untitled jest kolekcją kawałków tekstowo zaangażowanych – tym razem politycznie. I nie trzeba być amerykanistą czy politologiem by dość szybko zorientować się, że społeczno-polityczne analizy Nasa dotyczące sytuacji w Stanach Zjednoczonych nie należą, mówiąc łagodnie, do najbardziej przenikliwych. Z literackiego punktu widzenia "Sly Fox", "Testify" czy "Black President" mierzą wysoko, choć w aspekcie filozoficznym czy publicystycznym niekoniecznie tam sięgają. Nas podkreśla, że pierwotnie płyta miała się nazywać Nigger, ale do wytwórni zadzwonili ludzie z Białego Domu i zakazali tego tytułu. Niby anegdota średnio wiarygodna i trochę pod publiczkę, ale należy się szacunek za podejście "na serio".

Muzycznie zaś, Untitled to taki "cwany gapa". Uwodzi dość efektownym startem, by prawie godzinę później zastać nas ziewających, z myślami zupełnie gdzie indziej. Ale ten żwawy początek się zapamiętuje pozytywnie. Inna sprawa, że kilka bitów robi wrażenie co najmniej zasłyszanych lub wręcz wyeksploatowanych. "You Can't Stop Us Now" operuje tym samym samplem, co "Anti-Matter" z Take Me To Your Leader projektu King Geedorah za którym stał MF Doom. "Breathe" przywodzi na myśl klasyczne The Blueprint wieloletniego rywala (a od niedawna przyjaciela) Jay-Z. "N.I.G.G.E.R." brzmi niczym wyjęty z któregoś krążka Kanye Westa. I są to, niestety, imitacje gorsze od oryginałów, mimo, że wśród producentów i gości na Untitled znajdzie się kilka sławnych nazwisk (ikony proto-rapu Last Poets, robiący coraz większą furorę Pollow Da Don i Mark Ronson albo ulubienica Timbalanda, wokalistka Keri Hilson). Aha – z korzyścią dla poziomu materiału, autor słynnego Illmatic nie poczęstował nas tym razem koszmarkiem pokroju "I Can". Ogólnie, trójka z plusem to chyba właściwa diagnoza jego najnowszego dzieła.
(Clubber.pl, 2008)