Mój Off Festival 2011

 

Przy całym szacunku dla organizatorów i artystów, którzy kolejny raz zafundowali nam kawał alternatywnego festiwalu muzycznego na światowym poziomie, w tym roku na Offie najważniejszy był dla mnie mecz Porcys-Screenagers. Z prostego powodu – byłem już na dziesiątkach koncertów, natomiast nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś tak unikatowego, jak ten mecz, więc emocje, które mu towarzyszyły absolutnie zdominowały dla mnie resztę weekendu. Ale ponieważ był to rodzaj imprezy towarzyszącej festiwalowi i ponadto piszę o niej obszerniej gdzie indziej, to opowiem teraz o swoich wrażeniach z samych wydarzeń w Dolinie Trzech Stawów.

* * *

PIĄTEK

Tego dnia dotarliśmy na teren festiwalu dopiero o godzinie dwudziestej, wobec czego trafiliśmy na połowę występu Junior Boys. Projekt Greenspana zawsze będę darzył sympatią, aczkolwiek przyznam uczciwie, że moja wymarzona wizja ich koncertu ma się nijak do tego, co usłyszeliśmy w piątek. Setlista składała się głównie z utworów zorientowanych parkietowo – długo rozwijane 4/4 i jedziemy do przodu, a widownia tupie nóżką i kiwa główką. Rozumiem konwencję, ale dla mnie cała magia Junior Boys polegała i nadal polega (vide świetny tegoroczny album "It's All True") na czymś zupełnie innym, niż miarowy, jednostajny bit – kluczowe są te wszystkie niuanse kompozycyjno-aranżacyjno-tekstowo-wyrazowe na wierzchu rytmicznego szkieletu. Te jednak ginęły w obliczu transowego pulsu stopy albo... w ogóle były nieobecne. Osobną kwestią jest śpiew Jeremy'ego. Zgoda, ten niepozorny misio ma kapitalny wokal, lecz dyskusyjny bywa sposób, w jaki go używa. Po głębszym zastanowieniu uważam, że długaśne "Banana Ripple" to najgorszy kawałek z ostatniego longplaya i przychylam się do tezy recenzentów takich jak Alex Macpherson – że głos i wrażliwość Greenspana nie są stworzone do wyrażania radości. Bowiem ten facet urodził się po to, by zdawać relację z najtrudniejszych rozkmin uczuciowych, jakie jest nam dane przeżywać na tym łez padole. I kiedy sięga po optymistyczny falset – udaje Bee Gees albo disco-diwę – to niestety nie kupuję tego. Dodając brak jakiegokolwiek fragmentu z "Last Exit" (lubię wszystkie albumy JB, ale ten jest najwybitniejszy z ogromnym zapasem) oraz najbliższego "Last Exit" utworu "ep" z nowej płyty, dochodzę do przykrej konkluzji, że... ja się tym koncertem rozczarowałem. Choć z drugiej strony – kilka miłych chwil, niewątpliwie.

Zaraz potem grupa Meshuggah dość inwazyjnie zakłócała mi i wielu innym festiwalowiczom spożycie w (ciekawie rozbudowanej w tym roku) strefie gastronomicznej zasłużonego posiłku. Ja konsekwentnie broniłem tej kapeli – znam ich parę płyt i są one świadectwem solidnego wtajemniczenia muzyków w komplikacje metryczne, co akurat uwielbiam. Z daleka zlewały się one jednak w magmę przesterowanego hałasu, a że wielkim fanem nie jestem, to nie podszedłem bliżej. Prawdę mówiąc wyczerpany utrudnioną podróżą (potwornie rozkopana i remontowana oraz poszerzana na wielu odcinkach trasa katowicka) nieco zasypiałem, więc zdążyłem jeszcze rzucić uchem na dźwięki autorstwa Matthew Deara płynące z namiotu (nie zachęciły mnie do pchania się do środka) oraz na Czesława, który o dziwo przez moment skojarzył mi się z ekstrawaganckim art-glam-popem mało znanej u nas formacji Sparks – a to dla mnie zawsze skojarzenie na plus. Swoją drogą warto o tym głośni powiedzieć, że obecność (po raz drugi w historii festiwalu, o ile się nie mylę) Czesława na Offie była takim zaskoczeniem, jak obecność Beckenbauera w reprezentacji filozofów ze skeczu Monty Pythona. To fenomen, że juror w masowo popularnym telewizyjnym show gra na alternatywnej imprezie – nie wartościuję tego, nic do tego nie mam, ani też do Czesława – po prostu zwracam uwagę na kuriozalność zdarzenia. I tak skończył się dla mnie piątek – Low i Mogwai to raczej zespoły, których słuchałem pasjami dziesięć lat temu, więc niespecjalnie żałuję (jeśli czegoś, to ewentualnie spektaklu Omara Souleymana, o którym chodziły później legendy).

* * *

SOBOTA

Sobota w teorii zaczynała się od występu grupy Kamp – zaplanowanego zresztą o niezrozumiałej dla nikogo porze (godzina piętnasta, podczas gdy klubowy charakter wykonywanej muzyki predestynuje trio do wejścia na scenę około północy), ale wtedy jadłem jeszcze obiad i dyskutowałem o przebiegu wspomnianej na wstępie piłkarskiej rywalizacji. Na festiwalu zameldowałem się około osiemnastej i na starcie miałem okazję skosztować trzech, może czterech piosenek wykonywanych przez Blonde Redhead. Zawsze był to dla mnie drugoligowy, co najwyżej średni zespół i tylko utwierdziłem się w tym przekonaniu. Szykowałem się za to na Polvo – ich powrót wraz z krążkiem "In Prism" to wzorowy przykład kreatywnej, sensacyjnej jakościowo reaktywacji legendy niezależnej gitarowej muzyki amerykańskiej z lat dziewięćdziesiątych. Niestety Polvo nie dojechali na czas... Nie pozostało więc nic innego jak cierpliwie poczekać na Kury. Wykonanie "Polovirusa" pozostawiło mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony zdecydowanie nie był to "Polovirus" live, o jakiego walczyliśmy. Gdzie podziali się goście? Jednym z najgenialniejszych aspektów tej płyty jest to, że na przykład disco-polowy refren "Śmierdzi Mi Z Ust" śpiewają między innymi Leszek Możdżer i Mazzoll. To najgłębszy poziom autoparodii i złośliwego komentarza do kondycji krajowej sceny muzycznej. Zabrakło go w Katowicach, gdzie Kury postanowiły wykonać swoje opus magnum we trzech, w składzie: Tymon, Piotr Pawlak i Kuba Staruszkiewicz. Szkoda, że zamiast rozbuchanej barokowej ornamentyki otrzymaliśmy surowe, przeważnie rockowe wersje tych eklektycznych kabaretowych standardów, regularnie podpierane zapętlonymi podkładami z samplera i dogrywkami z klawiszy Casio. Na szczęście sam materiał nie zestarzał się ani o sekundę, jak zwykle błyskotliwy Tymon umiał solidnie rozbawić widzów, a kilka wersji zaskakiwało klimatem znacznie odstającym od studyjnego oryginału (chociażby rozbudowane wykonanie "Nie Martw Się Janusz", prowokujące do odważnej, choć adekwatnej, analogii z "The King of Limbs" Radiohead). Ogólnie zatem – super rozrywka.

Tego samego nie mogę niestety powiedzieć o secie Gang of Four. Zawdzięczam tym panom ogromnie dużo, do dziś kocham ich pierwsze trzy albumy, ułożyłem nawet kiedyś numer-hołd bezpośrednio czerpiący z ich estetyki, który potem znalazł się na czerwonym debiucie TCIOF... Tym bardziej przykro było patrzeć na ich emeryten party. Panowie brzmieli jak covery Gang of Four wykonywane przez (bez urazy) formację Dezerter albo wręcz zespół Proletaryat. I nie chodzi o to, że mam coś do Dezertera czy Proletaryatu – chodzi o to, że to nie brzmiało jak Gang of Four, mimo tego, że niby usłyszeliśmy klasyczne anty-kapitalistyczne hymny z początku kariery kapeli. Dziwna sprawa. A poza tym widok Jona Kinga i spółki na... Scenie mBank – to był z pewnością największy absurd festiwalu. Cóż, trudno, co robić, takie życie. Każdy musi płacić rachunki, nawet punkowi herosi sprzed dekad... Lekko zniesmaczony, ale też odrobinę zasmucony i w refleksyjnym nastroju powędrowałem w kierunku Sceny Leśnej na występ Destroyera. Mój odbiór tego koncertu w stu procentach odpowiadał mojemu odbiorowi tegorocznej, znienacka okrzyczanej arcydziełem (halo, Daniel Bejar debiutował piętnaście lat temu, ma trzydzieści osiem lat i na koncie dwadzieścia kilka wydawnictw) płyty "Kaputt" – znakomitej brzmieniowo i aranżacyjnie, przewidywalnej songwritersko, jak zwykle intrygującej tekstowo, wymuskanej, wychuchanej i suma sumarum... dość nudnej. Innymi słowy – nie mogę zarzucić niczego konkretnego temu występowi, ale zdarzyło mi się parę razy ziewnąć i spojrzeć na zegarek... Na sobotni finał obejrzałem połowę "Screamadeliki" i byłem pod dużym wrażeniem – zmieniona instrumentacja, sporo żywych zagrywek w mało spodziewanych miejscach, mnóstwo stadionowej energii Gillespiego. Zresztą widziałem Primal Scream na żywo w 2008 i wtedy też konkretnie zarządzili. To jest tak fajowy band, że o jeeezuuu. Chyba nie da się ich nie lubić, a już na pewno, jeśli ktoś wychował się na Stonesach.

* * *

NIEDZIELA

Przyznam uczciwie, że dopiero niedawno zacząłem traktować na serio zespół Bielizna. Jasne, zawsze ceniłem teksty Janiszewskiego, ale właśnie z ich powodu rozpatrywałem ten ansambl w kategoriach komediowych. A błąd, i to karygodny. Niezwykle rześkie wykonanie debiutu Bielizny "Taniec lekkich goryli" uwiarygadniało etykietkę "polskich Smiths" – asymetryczne rytmy i nieprzewidywalne harmonie świetnie podkreślały specyficzną warstwę literacką piosenek. Zdziwiło mnie tylko, że postać tak zasłużona i legendarna dla krajowej sceny musiała wykłócać się z zegarkiem w ręku o minimalne przedłużenie setu. Pojąłbym tę sytuację w przypadku debiutantów, a nie specjalnie zaproszonych weteranów rodzimego rocka... A potem nastąpiło urwanie chmury, które przez fatalny błąd strategiczny (brak kaloszy, choć kolor nieba zapowiadał ulewę) boleśnie odczułem. Musiałem więc wrócić na miejscówkę, przebrać się, umyć, osuszyć, takie tam. I dlatego na festiwal wróciłem dopiero około dwudziestej trzeciej, tuż przed koncertem formacji Ariel Pink's Haunted Graffiti.

Widziałem ich wcześniej dwukrotnie – raz na Primaverze i potem w stołecznych Kamieniołomach. Ale koncert na Offie był zdecydowanie najlepszy z tych trzech. Czterech kolesi z ogromną łatwością i entuzjazmem wykonywało piekielnie skomplikowane psych-popowe brylanty – a piąty, czyli sam Ariel, przyprawiał je szczyptą scenicznej charyzmy, dziwactwa i niesamowitego magnetyzmu wizerunkowego. Rosenberg łączy obecnie przed mikrofonem cechy Davida Bowie, Todda Rundgrena i Axla Rose'a – lecz co paradoksalne, ani trochę nie ociera się w tej mieszance o karykaturę. Zaś reszta składu imponowała spontaniczną swobodą przy jednoczesnej precyzji wykonawczej. Kiedy już wydawało się, że panowie gubią się w piętrowych strukturach, następowało idealnie równe, wspólne uderzenie w punkt, rozjaśniające wszelkie wątpliwości. Ta wyśmienita arytmia gry – od nieco dziewiczego, pozornie wręcz nieporadnego, kluczenia w obrębie motywicznego gąszczu, po iście sidemeńską dokładność time'owo-artykulacyjną – jest teraz najskuteczniejszą bronią kwintetu. Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem tak uradowanego muzyka na scenie, jak Kenny Gilmore, który podskakiwał, śmiał się od ucha do ucha, pokazywał wszem i wobec język i wydawał się być zachwycony przedstawianymi kawałkami – a przy tym bezproblemowo obsługiwał gitarę i keyboard – czasem nawet oba instrumenty jednocześnie! To cichy bohater i nieformalny drugi lider APHG (czekamy na solowego longplaya!), choć basista Tim Koh niewiele mu ustępował. I jak oni brzmieli! Krystalicznie, wyraźnie, tłusto – ale bardzo swoiście. Wszystkie pasma zgadzały się ze sobą, ale to nie był podręcznikowy Jamiroquai – oni mieli coś w tym soundzie, czego nie ma nikt inny i czego nikt nigdzie nie uczy. I wreszcie – mieli też piosenki. Mało która kapela może lewą ręką ułożyć tak doskonały set, składający się właściwie z samych killerów, bez sięgania po swoje ewidentne hity typu "Can't Hear My Eyes", "Among Dreams", "Credit" czy "Are You Gonna Look After My Boys?". Na żywo kawałki Ariela mają równe szanse, bo nie dzieli ich przepaść technicznej jakości nagrania – i wtedy jeszcze wyraźniej widać wielkość "Helen", "Hardcore Pops Are Fun" albo "Flying Circles". Miałem wrażenie, jakbym oglądał jeden z najlepszych zespołów świata w szczytowej formie. Było w tym coś doniosłego.

Festiwal zakończyły dla mnie krótkie fragmenty trzech interesujących koncertów. Najpierw Public Image Ltd., który z dystansu wydawał się nudny i już przeczuwałem casus "Gang of Four bis", ale kiedy podszedłem bliżej i wsłuchałem się w ten trans, to wróciły wspomnienia i nagle przekonałem się do tego spektaklu z pogranicza rozpolitykowanego happeningu i mrocznej dyskoteki. Ze zdumieniem przyznaję – mimo braku Levene'a i Wobble'a, szacunek. Zerknąłem też na moich ulubieńców ze wczesnych lat studenckich, Sebadoh – i byli bardzo przekonujący (później, już z oddali, usłyszałem "License to Confuse" i uśmiechnąłem się pod nosem). A na samiutki koniec zawitałem do namiotu eksperymentalnego, gdzie produkowali się trzej kolesie z Emeralds – dwóch na syntezatorach, jeden na gitarze. I wtem pojawiło się u nich to, czego brakowało mi na płycie – niewytłumaczalna moc splecionych arpeggiów, potęga pełnej tafli brzmieniowej, przyciągająca magia klawiszowych faktur. Poczułem się jak na zlocie fanów raczkującej analogowej elektroniki w 1978 roku w RFN. Emeralds zafundowali nam porywający wehikuł czasu.

* * *

Symptomatyczne, jak wielu moich rówieśników podkreślało w trakcie (i po) festiwalu, że czują się starzy i znudzeni tą formułą, że trudno wysiedzieć (wystać) im do końca poszczególnych koncertów. To wszystko prawda, ja się pod tym podpisuję i nawet (z trudem, bo z trudem) potrafię zrozumieć ludzi, którzy przejechali pół Polski, żeby następnie całego spędzić Offa w Karczmie przed wejściem na teren festiwalu – bo poza muzyką, Off to to także okazja do spotkania dawno nie widzianych znajomych. Ale warto zaznaczyć, że problem tkwi w nas. Jesteśmy rozpieszczeni i rozwydrzeni – dziesięć lat temu taki line-up wywołałby u nas drgawki rozkoszy, dziś już się przyzwyczailiśmy. Prawda jest taka że obiektywnie program Off Festivalu 2011 zachwycał i gdy myślę o tym na spokojnie, to jestem z tej imprezy cholernie dumny.
(T-Mobile Music, 2011)