MAC DEMARCO

 

Salad Days (2014)

Szczerze to nie jestem entuzjastą wizerunku Kanadyjczyka, od teledysku do "Passing Out Pieces" wolę czołówki "The Eric Andre Show" (gdzie zresztą wystąpił), a slackerska otoczka wydaje mi się "w 2015 roku" dość zgraną kartą. Jednocześnie czysto muzycznie DeMarco to bodaj jedyny relatywnie nowy, mocny zawodnik w mijającym sezonie, który konsekwentnie eksponuje w piosenkach "autorskość". I mimo nieuchronnych skojarzeń z papieżem tego typu grania (przecież ta urocza fraza gitary pod refrenem "Let Her Go" to mikrocytat z "I'm not gonna try, I'm not gonna try anymore" w "Interesting Results", a takich smaczków można tu znaleźć więcej) zachowuje własną osobowość, przywracając światu postać songwritera w rozumieniu wczesnych 70s - takiego, co gra "rocka" na zasadzie zrelaksowanego plumkania w "domowych pieleszach", ale zawsze po swojemu i w tym "swoim" mogą się znienacka czaić wewnętrzne demony (np. finał "Brother").
(2014)

Another One (2015)

Minął rok, a my znów widzimy się z kanadyjskim żartownisiem, który ("z piątego na czwarte" - LP3) awansował o jedno oczko na mojej albumowej liście przebojów. I w sumie niewiele się zmieniło. Mac ciągle bryluje w sferze wizerunkowej, konsekwentnie przybierając postać nieco mniej przećpanego i zdrowszego na umyśle Ariela. Co jakoś nie do końca mnie porywa, ale budzi respekt marketingową strategią i charyzmatycznym performansem. Sławny już odcinek "Over/Under" na Pitchforku z dissem na lokalne browary (lol!), spoilerująca wideorecenzja Gwiezdnych Wojen dla Stereogum - i tabun groupies sikających po nogach gwarantowany (Ott na pytanie o fenomen DeMarco odparł - "dziewczyny chcą się z nim pieprzyć").

Dobrze, a muzyka? "Po wierzchu" minialbumik Another One to poniekąd "more of the same" i kontynuacja Salad Days. Inspiracje gościa są przerażająco nienaganne - niczym urojone kolabo solowych "first class Bitli" z początku 70s łączy on skacowany croon Johna z niewymuszoną szkicowością i melodyczną gracją domowych miniatur Paula. Ale pewien nienazywalny dar sprawia, że tych osiem nagrań (no, siedem i pół) to najbardziej bezpretensjonalna kolekcja piosenek w konwencji "trafiony - zatopiony" jaką wydano w 2015. Dokumentuje ona artystyczne dojrzewanie tak szokująco błyskawiczne, że aż strach się bać, co czyha za rogiem, w 2016. Zaufałem Ci, MACU DEMARCU - nie zmarnuj tej szansy.
(2015)

This Old Dog (2017)

"Udało mi się przepowiedzieć bramkę" (Zydorowicz), a mianowicie na wysokości Another One niejako "wywróżyłem" typowi, że z każdym kolejnym krokiem będzie mi bliższy. Nie sądziłem jednak, iż ta metamorfoza dokona się błyskawicznie. Na swoim póki co chill-synthowym longplayu Kanadyjczyk usadowił się bliżej balladowego Bundicka i Albarna, niż ktokolwiek aktualnie działający. Kontrast między jego śmieszkowym, olewczym wizerunkiem (bossostwo i niewymuszony luz – powtórzę: wcale mi nie po drodze z atrybutami "slackerstwa", a tu podejrzanie kupuję) i coraz mniej skrywanymi skłonnościami do sophisti-trad-rocka to jedna z kluczowych łamigłówek dekady w światku "niezal". Widocznie ten lounge siedział w nim od zawsze i stopniowo objawia się w pełnej krasie. Innymi słowy: albo Mac na naszych oczach przestaje być sobą, albo dopiero zaczyna sobą być. I ujmujące, że osiąga to za pomocą "zwykłej MacPłyty", a nie jakichś pretensjonalnych wygibasów.

Linia "demarkacyjna" przebiega gdzieś w połowie tracklisty – "strona b" to już relaks totalny, gdzie niedzielny feel leniwych songwriterów z 70s (Randy Newman, Harry Nilsson, Paul Simon, "Macca wiecznie żywy" etc.) przenika w zapośredniczony via scena "indie" (Yo La Tengo, Arto Lindsay, High Llamas etc.) element bossanovy, by wylądować na komfortowej wyspie klawiszowego PORCYS-KEI. Ten ostatni szczególnie błyszczy w "On the Level", gdzie gościu dokonuje niemożliwego i przeskakuje własne "Let Her Go" na kanwie treściwej ckliwości. Doceniam wypracowanie dozy autorefleksji z obiboctwa i podziwiam "enowską" eliminację ego z procesu – Mac z gitarką zawieszoną na plecach śpiewa "boy, this could be your year", jakby nic mu się nie chciało. 40% prokrastynacji, 50% letargu i 10% przygnębienia nigdy nie brzmiało równie pięknie. Niepozornie odkrywczy, intymny i tak chwytliwy jak tego potrzebuje, This Old Dog jest uzależniający.
(2017)

* * *

ja idę dziś, więc plejka faworytów i moje top 5:

1. On the Level
2. Let Her Go
3. A Heart Like Hers
4. One More Love Song
5. The Way You'd Love Her
(2018, przed drugim koncertem w warszawskiej Progresji)

Niemal 10-godzinnego i 200-trackowego One Way G MOŻNA posłuchać, tyle że mało kto ma do tego zdrowie. A błąd. Nie chodzi nawet o rozstrzał stylu – a jest tam wszystko od chillowych ballad, przez slackerskie jamy, aż po statyczne imitacje Air, ambientowe interludia i jego prywatne Travels (instrumentalne impresje z trasy szkicowane w busie "gitarą i piórkiem"). Sęk w tym, że facet coś chce nam tym digitalowym boxem ("z angielskiego – BAAAKS") przekazać. I podejrzewam, iż nie do końca (choć pewnie trochę też) chodzi o udawanie Drake'a circa Views pod kątem monetyzacji streamingu. Bardziej doszukiwałbym się w tym geście niezręcznego zapytania – jakież to ma znaczenie "żeś sobie płytę z kolegami nagrał". Jaką to robi komukolwiek różnicę. To filozoficzny dylemat w pół drogi między paradoksem składanej kartki papieru, a najcięższą trwogą egzystencji. Jeśli na debiucie LCD zadawał nam Murphy pytanie "o czym to świadczy, że potrafię FAKT FAKTEM DE FACTO podszyć się pod święty kanon rocka i nowej fali", to Kanadyjczyk sięga tu głębiej, kwestionując w ogóle sens KRANOWEJ konsumpcji muzyki w dobie tak łatwego dostępu do "środków produkcji". Ostre identyfikowanko z mojej strony (temat rezonuje non stop),
(2023, Ekstrakt / Porcys)