Londek, Londek Zdrój

 

Nie tylko ze względu na gościnny udział redaktora Piotra S. i jego skrzętnie przygotowany reportaż o występie TCIOF w klubie Borderline, uznałem iż najlepszym miejscem na skromny zapis wrażeń z tej eskapady będzie właśnie felieton w ramach Offensywy. Na wstępie muszę dodać, że wycieczka owa nie posiadała atrybutów standardowego "zwiedzania" – ten etap zaliczyłem podczas pierwszej wizyty w brytyjskiej stolicy, jedenaście lat temu. Dlatego wolny czas, ku niezadowoleniu mojej towarzyszki, spędziłem tym razem w Londynie głównie na zakupach płytowych. Zresztą, ponoć wśród muzycznych pasjonatów nie jestem w tej kwestii odosobniony. Naturalnie, spacery londyńskimi ulicami nie przeszkodziły mi w zebraniu obserwacji natury kulturowo-społecznej. I tak, przykładowo, w ciągu dekady miasto zmieniło się dość znacznie. Choćby procentowy rozkład narodowości – ogromny przyrost obcokrajowców (wśród których Polacy stanowią całkiem silną frakcję, aczkolwiek daleko im do absolutnych liderów stawki, Hindusów), rażący ubytek Anglików... O czym to świadczy? Nie wiem. A raczej – wiem, ale nie powiem. Bo czy kogoś to interesuje? Nie sądzę.

Jeśli cokolwiek ma być w tym artykule zajmujące, to chyba kulisy kolejnego już występu formacji The Car Is On Fire za granicami ojczyzny. Po Szwecji dwa lata temu i zeszłorocznej bawarskiej trasie z niemieckim Monophoxem, przyszła pora na zaprezentowanie się anglojęzycznej publiczności, co mogłoby mieć znaczenie dla nas o tyle, że właśnie w języku Szekspira wykonujemy swoje piosenki (nie pytajcie dlaczego...). Warto wszakże podkreślić, iż widownia w znakomicie ulokowanym (samo centrum, blisko Oxford Street!) Borderline była mieszana. Składała się bowiem zarówno z miejscowych wyjadaczy – takich, co do danego lokalu uczęszczają regularnie od wielu lat i po wejściu odruchowo kierują się w stronę baru, rzucając pod nosem znudzone "to co zwykle" – jak i specjalnie przybyłych tego dnia polskich fanów. Okazja trafiła się spora – po TCIOF na scenę miał wkroczyć zespół Melt 21, również legitymujący się (częściowo) polskimi akcentami w składzie. Takowych nie zauważyłem natomiast w obliczu gościa, który wieczór rozpoczął kilkoma uroczymi balladami wykonanymi na "dylanowską" modłę z akompaniamentem gitary i harmonijki.

Co z pozycji muzyka na scenie najbardziej ujmuje podczas wizyty w "zachodnim" klubie to jakość techniczna sprzętu. Okazuje się że gdzieś daleko w cywilizowanym świecie są kolumny które nie sprzęgają się z mikrofonami, mimo wysoko rozkręconych gałek "głośności". Co więcej, dźwiękowcy w zadziwiający sposób potrafią przewidzieć oczekiwania grających. Powtarzam tę anegdotę po raz setny, ale rzeczywiście jest ona symptomatyczna dla klimatu moich wspomnień. Zwykle podczas próby w krajowym klubie mogę w ciemno obstawiać, że po pierwszym wokalnym sprawdzianie będę musiał poprosić realizatora o zgłośnienie odsłuchów. Ten sam odruch miałem i w Borderline, lecz nagle skonstatowałem, że słyszę się idealnie. Tak zostało już na cały koncert i dzięki temu byłem ogromnie zadowolony z intonacyjnej czystości swojego śpiewu. Oczywiście, powodem fałszów jest zawsze słaba słyszalność swojego głosu! (Inna sprawa, że mam ciarki gdy pomyślę o wykonaniach "na żywo" jakie w latach sześćdziesiątych serwowali bez odsłuchów Beatlesi i Beach Boysi. Hm, trochę się boję wniosków.) No ale taki stan rzeczy to nic dziwnego – w Borderline aktywna animacja kultury muzycznej trwa od wczesnych lat dziewięćdziesiątych i dowodzi tego imponujący spis wykonawców którzy zaszczycili to miejsce swoją obecnością (głównie tuzy nurtów alt-country/folk i singer/songwriter, ale pojawili się tu też Hot Hot Heat, a pojawią za kilka tygodni New Pornographers).

Sam koncert? Ostatnio zanotowaliśmy zwyżkę formy "live" i Londyn był tylko jednym z przystanków w serii niedawnych występów, z których jesteśmy zadowoleni jak nigdy dotąd. Półgodzinny setlist był typowym dla nas na chwilę obecną ekstraktem z Lake & Flames, wzbogaconym śpiewaną w zwrotkach przez Jakuba w wersją "Cranks", która wyrastała z nowej improwizacji, budującej pomost od "TCIOFEMI". Łezka się kręci w oku, że "TCIOFEMI" sam był kiedyś taką improwizacją... Najbardziej dokuczała nieco statyczna, choć w sumie raczej przychylna reakcja publiki. Naturalnie, nikła znajomość materiału stanowi blokadę uniemożliwiającą nawiązanie pełnego, spontanicznego kontaktu na linii wykonawca-odbiorca (mam na myśli chóralne śpiewanie tekstów razem z nami – przepiękne zjawisko, którego doświadczamy w kraju od premiery płyty Lake & Flames). Ale kilka osób nawet skakało. Generalnie liczyła się miła atmosfera. Zapamiętałem serdeczne wsparcie najbliższych nam osób, a także niestrudzoną rolę archiwisty redaktora Piotra S., który wręcz samą miną wyrażał słynne "nie zwracajcie na mnie uwagi, mnie tu wcale nie ma". Cóż, ciężkie jest życie dokumentalisty – trzeba uchwycić jak najwięcej z naturalnego zachowania bendu, przy jednoczesnym braku ingerencji w tę właśnie naturalność.

Na koniec telegraficzny skrót z pozostałych spraw, które utkwiły mi jakoś dłużej na twardym dysku mózgowym. Osławione komisy z kompaktami na Camden i na zapleczu Oxford Street nieco mnie rozczarowały – trzeba nadludzkiej cierpliwości i wielu godzin precyzyjnych łowów, by upolować coś wyjątkowego w niskiej cenie. O wiele mocniej polecam wyprzedaże w sklepach z normalnymi, nowymi płytami – tu dużo mogliby się nauczyć właściciele rodzimych domów handlowych, ponieważ niejednokroć wydawnictwo, które w Warszawie kosztuje 65 złotych, w Londynie można bez wysiłku zawinąć za 30 złotych. Odrobinę zawiodłem się na ofercie imprezowej. Grali tylko !!! (ponoć w sierpniu u nas, więc nic nie straciłem, choć z drugiej strony w sierpniu może mnie tu akurat nie być), a intrygująco przedstawiało się też gay party w Astorii (notabene dwie przecznice od Borderline) z udziałem gwiazdy– tym razem była to Fergie, a zdarzyło się w tej roli zaprezentować Kylie Minogue. Z kolei wystawa kostiumów Kylie to jedna z atrakcji, których nie zdążyłem obejrzeć... Co jeszcze? Jedzenie tradycyjnie okropne, no i cieszy mnie fakt, że ominęły mnie bomby-niespodzianki. Aha, mógłbym opowiedzieć jak moja dziewczyna dostała od młodej menadżerki telewizyjnej na Oxford Street propozycję zatrudnienia w roli prezenterki i niestety musiała odmówić – ale podobno chwalić się nie wypada... Podsumuję więc. Zaiste, bardzo byśmy chcieli jeszcze śmignąć na zagraniczne koncerty, ale czy się uda to, nie wiem...

PS: Pozdrowienia dla Maryli i Zenka.
(Offensywa, 2007)