LANGUIS

 

Untied (2002)

Koperta była zaklejona dość mocno. W środku znajdował się egzemplarz nowej płyty argentyńskiego duetu Languis, Untied. Dostaliśmy go na miesiąc przed oficjalną światową premierą. Sądzę, że dla stałych czytelników, dla tych, którzy byli z nami od początku, dla "porcysowców", fakt ten jest wymowny. Nigdy nie skręciliśmy z obranej raz drogi. Nie zamieściliśmy recenzji, której nie chcielibyśmy zamieścić. W pełni korzystamy ze skali ocen, co w tym kraju wciąż jest niezrozumiałe. (Z tego powodu otrzymujemy pięć hate-maili tygodniowo.) Mała, niezależna wytwórnia z Pasadeny, Simballrec, zaoferowała nam swoje najnowsze wydawnictwo do zrecenzowania. Aha, i żeby tylko ten wstęp nie zabrzmiał, jak jakieś pożegnanie, czy requiem. My dopiero kurwa zaczynamy! Dopiero zaczynamy.

Alejandro Cohen i Marcos Chloca zaczynali w Buenos Aires. W ciągu sześciu lat zdążyli nagrać trzy single i trzy albumy; koncertowali z takimi sławami, jak Mouse On Mars, Kid 606, czy Arab Strap. Obecnie, w dniu wydania czwartego krążka, duet jest już zadomowiony w Kalifornii, regularnie występując na scenach Los Angeles, czy San Francisco. Przybliżając wam sylwetkę Languis korzystam w dość bezczelny sposób z press-kita. Czego zwykle nie praktykujemy, bo w press-kitach "jest nic", jak by ujął to Świetlicki. Ale zbyt wiele się z netu o Languis dowiedzieć nie można. Poza tym, ten press-kit był znośny. Przynajmniej nikt nic nie pieprzył, że Untied to płyta "niemal klasyczna". Zadziwiające, że gdzieś na świecie press-kity potrafią być normalne.

Teraz mam zamiar opisać wam muzykę, jaka wypełnia Untied. To elektronika. Elektronika eteryczna, gęsta, wilgotna, kolorowa. Nie mam czelności przerzucać się fachowymi pojęciami, zwłaszcza w obliczu takiego eksperta od technicznej muzyki, jakim jest redaktor Zakrocki. Mam też nadzieję, że wybaczy mi on wniosek, do jakiego doszedłem po przesłuchaniu tej płyty. Nowa elektronika zaczyna się sama zjadać. Niewielu jest artystów, którzy rzeczywiście zmieniają jej oblicze. Wielu próbuje (wielu, o których nawet nie słyszałem, choć Krzysiek pewnie tak), lecz tylko nielicznym się udaje. Sądzę, że Languis należałoby zaliczyć do tej drugiej grupy. Nie mówię, że to jest rzecz nowatorska, ale przynajmniej słuchając jej nie odczuwam zmęczenia materiału. Jest na czasie.

Skoro daruję sobie profesjonalną nomenklaturę, to przejdę do dźwiękowej charakterystyki. "Waterfall" otwiera album w tym miejscu, w którym Fennesz zakończył swoje Endless Summer. Pokłady hałasu przykrywają rozmarzoną klawiszową plamę. Niezliczone pogłosy rozpuszczają niewinny akord, zanim jeszcze ten zdąży się znacznie rozprzestrzenić. Po trzech minutach rozedrgane buczenie przywodzi na myśl raczej Manual, niż Fennesza. Mikroświat zagospodarowany jest nadzwyczaj uważnie. Sekunda przerwy dzieli nas od "Touch A Cloud". Jest to chyba najpiękniejszy fragment Untied. Harmonią steruje bas, perkusja delikatnie szeleści, akustyk dodaje barwy. Ludzki głos czyni z tego kolażu prawdziwą piosenkę. Około 2:41 motyw gitary skręca mnie jak zapach wanilii. Jestem kupiony.

Zaczyna się więc jak arcydzieło, ale potem rzadko dorasta do oczekiwań rozbudzonych pierwszymi dwoma utworami. Tam, gdzie jest bardziej melodyjnie, znajdziemy ową "powietrzną" aurę. Fragmenty naciskające na rytm gubią gdzieś swój urok. To tylko moje prywatne spostrzeżenie. Zabieg basu porządkującego zamglony pejzaż panowie powtórzyli w "Once", tym razem już bez wokalu. Zabawy a la Autechre z Tri Repetae mamy w "Orange Grove", lecz Languis robią wszystko tak leniwie i niedbale. Parę obrotów wolniej. W "Night Collider" po raz drugi i ostatni słychać śpiew. Kilka numerów się dłuży, zwłaszcza kończący "Strip Me Out Of My Time", sięgający niestety (mimo kraftwerkowego transu) aż dwunastu minut.

Ogólnie jednak Untied musi być pochwalone. Przez ostatni miesiąc obcowałem z nieznaną płytą elektroniczną, która momentami wytrzymuje porównania z mistrzami gatunku. Dziś, w dniu premiery, chciałbym wam powiedzieć "kupcie ją", ale zdaję sobie sprawę z przeszkód prozaicznej natury. Languis nie są na naszej ziemi na tyle poważani, żeby zasłużyć na dystrybucję. Gdybyście jednak kiedykolwiek zetknęli się z tą nazwą, nie omińcie jej. I pamiętajcie, kto wam o tym powiedział, hehe.
(Porcys, 2002)

The Four Walls (2004) 7.2

Jak ten czas leci! Gdy w 2002 roku przemiły kalifornijski label Simballrec przysłał nam którąś z kolei płytę tego argentyńskiego duetu, pod tytułem Untied, nieco bluffowaliśmy z zachwytami, bo choć prezentowała urokliwy przekrój przez najznamienitsze trendy poszukującego IDM tamtych lat, to jawiła się raczej chaotycznym przeglądem tendencji, niż przemyślanym konceptem na album. Moim ukochanym momentem Untied była rozkoszna "piosenka" (jeśli piosenką można uznać te zamglone plamy wodnej pary dźwiękowej i kilka śladów delikatnego dotknięcia wokalu na niej) "Touch A Cloud" i fajnie, że follow-up, The Four Walls, to rozwinięcie tego pojedynczego pomysłu w cały longplay. A jeszcze bardziej wkurwiające, niż fajne, jest to, że – mimo zakonotowania faktu wydania krążka dawno temu – nikt nie zmusił mnie do jego posłuchania i w rezultacie poznałem go przed paroma dniami. Fuck.

Tym razem w miejsce stylistycznego rozchwiania tricków otrzymujemy monochromatyczną ideę rozciągniętą ku maksymalnej realizacji w każdym utworze – jedną z najlepiej przeprowadzonych (obok Guitar) prób upgrade'u shogazera w ramach technicznych (czytaj: z bitem). I, och tak, ideę absolutnie piosenkową. Wszystko co kocham w ciepłej elektronice + skromny glos kolesia (reminiscent of Kozelek) znajduje się w boskim openerze "Asleep". Boilujący groove perkusji i żarzące elektryczne pianino na średnich tonach przywołują na myśl organiczne eksploracje Dana Snaitha, ale Languis na lekkości biją Caribou świeżością i urodą. Dalej The Four Walls konsekwentnie otacza cię jak intymna gorąca kąpiel z bąbelkami – w spokoju wypolerowanej luksusowo wanny. A w funkcji bonusu, "Morningside" cytuje progresję melodyczną z "I Want To Tell You". Widzę że "I Want To Tell You" pnie się w górę w rankingu najczęściej zrzynanych kompozycji Fab Four, bo pamiętacie przecież "Yesterday's World".
(Porcys, 2006)