LA PERVERSITA

 

"I Love You S..."
"Lato... kółeczko...". Lato nadeszło już oficjalnie, "w moim mieście, ja i moi ludzie" czilujemy nad Wisłą z zimnym browarem w ręku, oczy ziomeczków czujnie śledzą "gorące, bounce'ujące kobiety", serwujący imprezowe "sztosy" (lol) "didżej laski namierza", będzie się działo będzie zabawa. OK, więc to oczywiście stereotyp, ale przyznajmy uczciwie – cholernie kuszący i trwale gdzieś rezonujący mimo upływu lat. Mawiają, że ludzie najbliżej serca trzymają muzykę wydaną gdy mieli 20 lat i akurat w kwestii słonecznych wibracji pozostaję tu całkiem statystyczny. To co działo się w komercyjnym pop/rnb/rapie "od kwietnia do października" (Peja) między 2003 a 2006 rokiem chyba na zawsze zdefiniowało moje wyobrażenie "letniej muzyki". Dajcie mi modernistyczne-acz-przystępne bity Pharrella, Timby, Richa Harrisona, Kanyego, Just Blaze'a i innych midasów z tamtej złotej epoki, a od razu ogłoszę je idealnym soundtrackiem wakacji, perfekcyjnym tłem do... zimnych browców i spoglądania ukradkiem na skąpo odziane niunie wyglądające niczym "lokalne Bijonse" (Ryan forever <3) gdy akurat twoja kobieta nie patrzy (albo tak ci się naiwnie wydaje).

Lecz przecież to tylko jeden z wariantów na upalne dni. Rewersy schematycznego, stockowego "lata z drinkiem i palemką" też mienią się kolorami, choć wymagają większej fantazji i, zapewne, wrażliwości. Punki, o dziwo, słuchają punku. "Other people listen to rap music in the summer: I seem to gravitate to New Age. I need air conditioning in literally every possible form", przyznaje pewien poczytny amerykański recenzent. "Lato w tym roku mieliśmy przepiękne", ironizował Maciek Cieślak 14 lat temu w wywiadzie dla Porcys przy okazji nomen omen Białych Wakacji. Lipiec i sierpień w młodości emanowały mi pewnym niepokojem, wynikającym z paradoksu – jak peak cyklu przyrodniczego zderza się z zamieraniem cyklu roku szkolnego. Dojmujące poczucie pustki, rozumianej nawet dosłownie, materialnie, jak na genialnej obwolucie Camino Del Sol, czaiło się w pozornie leniwych, opustoszałych, a w istocie nawiedzonych przemijaniem i dorastaniem miejscach. Tę podskórnie straszną sprzeczność niełatwo oddać dźwiękami, ale francuski omni-muzyko-bus algierskiego pochodzenia, Hector Zazou, kilka razy stanął na wysokości zadania. 1979! Shit's fucking ADDICTIVE, namsayin.
(Porcys, 2016)

 

LADY GAGA

 

The Fame (2008, dance pop) 2.0

Arcygówno dyskotekowej łopatologii z tanimi gierkami typu "poke her face"? Nie, dziękuję."F-U-C-K-ME" przynajmniej miało intrygujące, schodkowe zejście melodii w refrenie.

The Fame Monster (2009, dance pop) 4.5

Lady Gaga mnie obrzydza. Z ciekawości, o co tyle hałasu, kupiłem sobie kiedyś The Fame Monster i uważnie przestudiowałem zawartość muzyczną. Wszystkie tracki cuchną gównem - wszystkie poza "Bad Romance". Nie tylko jest on tak zły, że aż dobry (jeśli estetyką LG jest muzyczny turpizm, to w tym wypadku wygrała z moim umiłowaniem piękna, przyznaję). Jest też coś jeszcze: czy ktoś z was zastanawiał się kiedyś nad rolą tego obleśnego "ra ra uh uh uh"? Otóż konstrukcyjnie jest to rodzaj lejtmotywu, riffu przewodniego, który - uwaga uwaga - nie znajduje odzwierciedlenia w żadnym innym fragmencie kompozycji. I z ręką na sercu nie przypominam sobie innego takiego utworu. To jest chore, dziwne i popierdolone. To jest coś takiego, że temat otwierający "Dancing Queen" nie miałby harmonicznego pokrycia w żadnym innym miejscu piosenki. A oczywiście ma, bo zwiastuje refren. Niechże więc "Bad Romance" reprezentuje na tej liście kurioza, które szczerze mnie fascynują i których szczerze nienawidzę zarazem.
(2011)

Here's what Ben Jacobs said about Gaga: "Lady Gaga should perform a concert of wildly unpredictable, dazzling, psychedelic music whilst wearing drab, conventional clothing". He was able to put everything that's "wrong" with her in one simple sentence. Intelligent, precise, just splendid!
(2010)

Born This Way (2011, dance pop) 3.5

✂ refren "Bad Kids". Nowa Gaga ("Judas") = kobieto, nie kompromituj się autoplagiatami na tak wczesnym etapie kariery. Lennon napisał "Oh Yoko" po wydaniu tuzina arcydzieł wypełnionych kawałkami, z których każdy miał własną tożsamość. (OMG właśnie porównałem Lady Gagę z JOHNEM LENNONEM.)

Artpop (2013, dance pop) !4.0

✂ niby "Fashion", ale to jest tak wysilone zbieranie obrzynków po gigantach popkultury (Bowie+Kylie+Madge), zero polotu własnego... A "Dope" to kojarzy mi się z postaciami typu, nie wiem, Jim Steinman? Meat Loaf? Skąd ja w ogóle wiem, kim ci goście byli?

LAETITIA SADIER

LETYCJA nigdy nie przestała – autorski projekt poboczny rozwijała jeszcze 6 lat przed "hiatusem" Stereolab, a po zawieszeniu ich działalności wydała aż 4 podejrzanie równe i spójne albumy pod własnym nazwiskiem. Te nagrania – od niedawna dostępne w streamingu – kontynuowały linię doskonale znaną z formacji macierzystej, ewentualnie w bardziej lirycznym, balladowym, osobistym wydaniu. A przy okazji udowodniły, że Francuzka to nie tylko charakterystyczna wokalistka i tekściarka, lecz również świadoma swojego unikalnego stylu kompozytorka i aranżerka. Influenced by: Françoise Hardy, Wendy & Bonnie, Pink Floyd circa More/Meddle, Marcos Valle, Robert Wyatt, Isabelle Antena, Enya.

Moje top 10:

1. The Scene of the Lie
2. Deep Background
3. Merci de m'avoir donné la vie
4. Silent Spot
5. Quantum Soup
6. The Natural Child
7. Release From the Centre of Your Heart
8. Wash and Dance
9. Sacred Project
10. Regarde
(2019)

 

LAMB

 

What Sound (2001)

Trzeci album w dorobku brytyjskiego duetu Lamb, What Sound ukazał się w zeszłym roku, dodając argumentom tym, którzy w mieszance elektronicznych rytmów i żeńskiego wokalu widzieli coś ciekawego. Właśnie przygotowano specjalną, limitowaną wersję wydawnictwa, która składa się z dwóch krążków solidnie wypełnionych muzyką. Pierwszy z nich zawiera oryginalną sekwencję utworów, które znalazły się na What Sound. Zawartość drugiego to sześć remiksów oraz cztery nagrania zarejestrowane podczas występu formacji w grudniu zeszłego roku, w Brukseli. Wśród remiksów (ich autorami są m.in. Fila Brazilia, Andy Votel i Patrick Pulsinger) przeważają transowe, zintensyfikowane rytmicznie, taneczne interpretacje starszych utworów Lamb, jak Gold i God Bless z Lamb, czy B.Line z Fear Of Fours. Zbiór koncertowych fragmentów nie mógł nie zawierać kompozycji Górecki z debiutu (we wstępie nagrodzonej entuzjastycznymi oklaskami). Ogólnie, podwojony wariant What Sound trafi do techno-purystów, oraz, oczywiście, zaprzysięgłych fanów Louise Rhodes i Andy Barlowa.
(Tylko Rock, 2002)

 

LANSING-DREIDEN

 

"A Line You Can Cross"
Hmmm. 0:34-0:51 i 1:41-1:59. Nie rozumię. Hehe. Hm. Fuck. 0:34-0:51 i 1:41-1:59. Hm... Nie rozumię? Ha! 0:34-0:51 i 1:41-1:59! E. Nie rozumię. HAHHAAH. 0:34-0:51 i 1:41-1:59... Nie rozumięęęęę. Hehe. He. 0:34-0:51 i 1:41-1:59. Yyy. Hm. Hihihi. Eee. 0:34-0:51 i 1:41-1:59. Nie-ro-zu-mię! Ha ha! Hm. Hm. Wrrrrr. Ugh. 0:34-0:51 i 1:41-1:59! NIE ROZUMIĘ. Aaaaa. 0:34-0:51 i 1:41-1:59!!! N*i^e$r#o&z%u!m)i(ę. 0:34-0:51 i 1:41-1:59!!!!!!!! N--->I--->E. +++++ R--->O--->Z--->U--->M--->I--->Ę . Rozumię? Nie. Nie nie nie nie nie nie nie! He. Hm. Hmmm hmm hmm. Fuck fuck fuck. Nie. Ro. Zu. Mię. Nie rozumię . 0:34... 0:51... 1:41... 1:59... 0---:---3---4 do 0---:5---1... i 1---:---4---1 do 1---:---5---9. Nie rozumię. Nie roiziumięęę. 0:34 hm. 0:51? Hm! Ha! Ha! He. He. He - nie rozumię. %%%%%%%%%%%%%%%%%%%. &&&&&&&&. ????????????????????. ||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||. {{{{{{{{{{{{{{{{{{. +++++. =========. //////////////////////////////////. \\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\. Ariel, there's a line you can cross.
(Porcys, 2007)


"I Disappear"

Debata nad esencją "ejtisowości" w muzyce wcale nie wygasła – dokładność pomiaru i czułość ("uczulenie" w znaczeniu innym niż alergia) oraz swoistość testu diagnostycznego w tabeli krzyżowej predykcyjnych wartości estetycznych pozwalają na nieskończone porównywanie stosunku wyników prawdziwie dodatnich do sumy prawdziwie dodatnich i fałszywie ujemnych. Innymi słowy to co duchologicznie w latach "dziesiątych" vel "kilkunastych" dopieścili na wysoki połysk Jensen Sportag, Elbrecht i jego ekipa penetrowali już w drugiej połówce lat "zerowych". Przewaga ich dziwności polega jednak między innymi na samej strukturze składu tego "zespołu", który wedle pdoań ludowych był komuną w takim samym, anarchistycznym znaczeniu, co Amon Düül, Crass czy Scritti Politti. Jeśli więc kilkunastoosobowy "fluxus" pod wodzą kostarykańskiego lidera, najwyraźniej zamieszkujący jakiś opuszczony dom na przedmieściach i funkcjonujący wedle niepisanej reguły "każdy może sobie dograć jakieś pedalskie klawiszki" (klasyk) ostatecznie WYSRYWA coś, co brzmi jak opalona Nina Agdal prężąca się w kostiumie na tropikalnej plaży z cyklu "Midnite Secrets", to chyba mogę określić tę metodę jako tzw. "złoty standard".
(Porcys, 2017) 

 

LE TIGRE

 

"Deceptacon (DFA Remix)"
Ludzie mówili, że tu styl i sound remixerski spółki DFA miały party założycielskie, ale zaryzykowałbym nawet więcej: to najlepsza impreza jaką zorganizowali. Jak dla mnie kunszt i cool- reinterpretacja "Deceptacon" w wykonaniu Murphy'ego i Goldsworthy'ego nie zostały już przez nich pobite, i mówię to z pełną świadomością, bo niby nabyłem wszystkie 4 dyski tych osławionych Compilations. W jakiś sposób James i Tim potrafią wyczesać praktyczną esencję tego, co określa się zwykle terminem "muzyka taneczna dla niezal-rockowców". DFA wzięli energetyczny, post-punkowy, joydivisionowy numer feministycznej kapelki Le Tigre z jej self-titled debiutu (rok 1999) i na jego bazie wysmażyli puchar wspaniałości, od falujących zgrzycików i miliona odmian key-brzęczyków, przez standardowo wypasioną ścieżkę (zdrowia) bitu, aż po zaznaczone komendą "edit" electro outro. A, i zgarnijcie wstawki śpiewne. Flagowa riot-grrrl Kathleen Hanna brzmi jak niegrzeczna, zuchwała dziewczynka skandując wyzywające, apetyczne opisy gg "One, two, three, four / You've got what you've been asking for", "I'll take you home now / Watch me get you hot" i "Who took the bomp from the bompalompalomp?". Więc, może TO jest ten long-awaited, sexy podkład do striptizu?
(Porcys, 2005)

 

LEE MORGAN

 

Search for the New Land

Podobnie jak pianista Silver, urodzony w Filadelfii trębacz też był gwiazdą Jazz Messegers i godnie reprezentował styl "funky". Blakey nieco hamował popisowe zapędy Morgana, ale ten jako lider miał nawet soul-jazzowego hita, który "na ówczesne standardy" z powodzeniem można uznać za szlagier w kategorii dance – mowa o "The Sidewinder". Natomiast jego najdojrzalszy album dokumentuje ekspresowy progres na polu kompozycji – w przeciągu zaledwie kilku miesięcy Morgan zdołał sięgnąć o wiele głębiej, nie tracąc nic z chwytliwości bujnych motywów. Dowodem choćby nieszablonowa konstrukcyjnie, piętnastominutowa podróż nagrania tytułowego, gdzie nerwowe ogrywanie półtonowego przesunięcia poprzetykane jest malowniczymi interludiami w zwolnionym tempie, co o 40 lat antycypuje kontrastowe metody Animal Collective. Operując na większych płótnach Lee potrzebował kreatywnego wsparcia instrumentalistów i ekipa spisała się na medal. Ale cóż to był za skład – Shorter na tenorze, Hancock na fortepianie, Grant Green (!) na wieśle... Sami widzicie, co personalnie wyprawiało Blue Note w tamtej dekadzie – to się w głowie nie mieści, ile "ludzkiej dobroci" potrafili gromadzić na centymetr sześcienny studia.
(2017)

LEE "SCRATCH" PERRY

R.I.P. Lee "Scratch" Perry, mityczny tytan z innego wymiaru, amator kwaśnych dźwięków, pionier gramatyki całego continuum bitowości od roots i dubu przez hip-hop i Bristol po ambient techno i Tunes 2011-2019, zjarany ziomek który niemal samodzielnie przedefiniował "czasoprzestrzeń popełnioną na taśmie", a również na własnych prawach czarodziej "studia jako instrumentu". Trochę anegdotyczny kejs niepojętej długowieczności Ewy Szelburg-Zarembiny, a trochę "pomyśl o czymś co lubisz – on to wymyślił" brzmień doby "urban".
(2021)

LENZMAN


Looking at the Stars (2014)

Haga to mimo skojarzeń administracyjno-instytucjonalnych całkiem urzekające i nastrojowe miasto. Zwłaszcza pod względem starannych rozwiązań urbanistycznych i atrakcji zabytkowo-muzealnych. Niderlandy elektroniką stoją (o czym jeszcze się tutaj przekonamy), ale konkretnie od lat stoją rozmaitymi odmianami rave'u i szeroko pojętych breakbeatów. Niegdyś furorę robił na przykład Junkie XL, dziś chlubą ojczyzny Cruyffa (czyt. KREEAAOOUUUŁFA) jest LUDEK nazwiskiem Teije van Vliet. Nazwisko zacne, przyznaję. Jego spektakularny, bo niesamowicie równy debiutancki longplay niby niewiele odkrywczego wnosi do technicznej muzy ostatniej dziesięciolatki. Są to z grubsza biorąc takie "trzy wymiary wiksiary" ("przyszedłem z trzema kolegami: jazzem, soulem i funkiem"). Eksperci zaszufladkowali to jako "liquid drum'n'bass". Cóż, at its worst, Lenzman brzmi tutaj jak dowolne nocne pasmo radia Kampus. Ale at its best, przywołuje futurystyczny pęd i natchnienie tuzów atmosferyznego jungle z drugiej połówki 90s takie jak Endemic Void, Adam F, A Guy Called Gerald, Photek czy LTJ Bukem. Nic więc dziwnego, że Goldie ponoć się "zesrał na miętowo" jak usłyszał ten materiał. Podobno wydusił tylko "o, Holender" i natychmiast podpisał typcia w Metalheadz. Reszta jest synkopą.
(2020)

LEON WARE

"Rockin' You Eternally" (1981)
Akurat tak wypadło, że leci kolejny repetycyjny SNUJ w zestawieniu. Uosabia on według mnie pewien minimalistyczny aspekt hojnie zorkiestrowanych, jazz-soulowych slow-jamów. To rzadko eksponowany punkt przecięcia nominalnie odległych estetyk, o który zresztą próbowałem już kiedyśtam, z białasowskiej perspektywy, zahaczyć. Rok temu opisując I Want You Marvina Gaye'a wspominałem o postaci Leona (R.I.P., 1940-2017). Kompozytor, aranżer, producent, słowem: FACHURA. A w tym nagraniu towarzyszy mu ekipa specjalistów, chociażby Marcos Valle na elektrycznym pianie (zamurowało?). To jak zmysłowo, uroczyście i z wyczuciem koledzy skradają się tu do słuchaczek dźwiękiem i słowem (świdrujące w górze smyki, ozdobne wtręty trąbki i gitary, wreszcie call and response domkniętego głosu i falsetu) – to nie muzyka, to jakaś poezja. Bardziej eternally, niż rockin'.
(2019)

LETITIA DEAN & PAUL MEDFORD

"Something Outa Nothing" (1986)
Ejtisy to równie zdumiewająca kopalnia one-hit-wonderów co kopalnia zegarków w książeczce Tytus na Dzikim Zachodzie. Jednak "Something Outa Nothing" to szczególny przypadek nawet w obrębie tych kłopotów bogactwa. Piosenka stworzona do brytyjskiego serialu EastEnders w którym fikcyjny zespół The Banned (pachnie trochę późniejszym Stereolabowym żartem "The Groop") startuje w konkursie. Warto uświadomić to sobie sobie, że Ci aktorzy (Letitia i Paul) nigdy więcej nie upublicznili ani pół singla (nawet osobno). Tym bardziej szokuje, ile tu się dzieje. Bezceremonialne zmiany metrum, tonacji, akcentacji – takie dekonstruktywne zabawy to uskuteczniał Max Tundra już w XXI wieku. Plus na zachętę do kliknięcia rzekłbym, że na szczeblu wibracji, songwritingu i przekazu to takie wyspiarskie AlaZaStary sprzed trzech dekad.
(2019)

 

LIARS

They Threw Us All in a Trench and Stuck a Monument on Top (2001, dance punk)

Solidny, niezdrowy rzyg po niestrawnej uczcie z industrialu, avant-rocka, Solid Gold i eksperymentalnych technik post-produkcji. Śmieszne po latach wydaje mi się to, że z wypiekami na twarzy czekałem na sofomora. Nad tym co stało się później spuśćmy zasłonę milczenia. 

Sisterworld (2010, experimental rock) !4.9

Jedni z większych ściemniaczy niezależnej sceny US ostatnich 10 lat ("robimy rzeczy trudne, awangardowe, ambitne, artystowskie, nowatorskie"... sra ta ta ta) powracają z owszem poszukującym, choć typowo niesłuchalnym słuchowiskiem dla lansu. TV on the Radio w przećpanej, zamroczonej wersji lo-fi. Kwaśne, sine dźwięki z nieudolnym zawodzeniem. Jak wam jeszcze raz undergroundowe buce pojadą po fajnej płytce r&b, że "wtórna", to odszczeknijcie im, że w tym całym "heroicznym" i "desperackim" post-industrialu jest tyle samo (jak nie więcej) wtórnych grup. W muzyce rozpatrujmy "treść", a nie "ekspresję" i wiele spraw się wyjaśni. Nieprzypadkowo z całej tracklisty "Scarecrowns On A Killer Slant" ma na MySpace najwięcej odsłuchów, prawda? I żeby nie było, że z gruntu neguję estetykę. "Drop Dead" WYMIATA. Tyle, że to jeden numer. Na jedenaście.

***

Bezczelne dzikusy, pozbawieni skrupułów smarkacze, niezmordowani wariaci. Ze sceny krzyczą, że nienawidzą publiczności. Zresztą, jeśli wykażą jakiekolwiek zainteresowanie zgromadzoną w sali widownią, to i tak jest to święto. Bo przecież grają dla siebie. W zupełnym transie. Takie, między innymi, plotki krążą o brooklyńskiej załodze Liars.

Czy są prawdziwe? Należałoby pewnie wybrać się do jednego z nowojorskich klubów na występ zespołu, by je zweryfikować. Legendy legendami, ale nie sposób zaprzeczyć, że dwuletnie koncertowanie zapewniło już młodej grupie status sensacji. Ci, którzy mieli szczęście zobaczyć ich na żywo, mówią o nadprzyrodzonej mocy, energii i szaleńczej charyzmie czwórki muzyków. Dzięki takim rekomendacjom i powalającej zawartości jedynego jak dotąd długogrającego wydawnictwa They Threw Us All In A Trench And Stuck A Monument On Top, niezależna krytyka ujrzała w Liars apostołów młodej fali post-punku, ochrzczonej przez dziennikarzy „art-funk” (wśród pozostałych reprezentantów absolutnie nieformalnego nurtu wymienia się Les Savy Fav, Radio 4, czy !!!) oraz najlepszych, obok Les Savy Fav, wykonawców „live” w całych Stanach. Jak to wszystko się zaczęło?

Oto siedem lat temu pewien Australijczyk nazwiskiem Angus Andrew osiadł na stałe w Nowym Jorku. Jak sam dodaje, nie było w tym nic nadzwyczajnego: „Wszyscy młodzi ludzie u nas w kraju w pewnym momencie swojego życia rozważają wyjazd na inny kontynent. Tak tu jest po prostu. Większość wybiera Londyn, ale akurat mój dziadek ma amerykański paszport i to pozwoliło mi uzyskać zieloną kartę. Dzięki temu mogłem wybrać Nowy Jork i uważam, że to wspaniałe miejsce. Dzieje się tu tyle, naprawdę”. Ciekawe, że w międzyczasie zdarzyło się Angusowi studiować historię sztuki w Los Angeles. Co akurat ma dla biografii Liars niebagatelne znaczenie, gdyż właśnie tam poznał niejakiego Aarona Hemphilla, przyszłego gitarzystę, dodatkowo obsługującego automat perkusyjny. Już w Nowym Jorku koledzy odpowiedzieli na znalezione w sklepie ogłoszenie o intrygującej treści „muzycy poszukiwani”.

Notkę ową zamieścili dwaj inni bohaterowie tej opowieści, Ron Albertson (bębny) i Pat Noecker (bas). Pochodząca z Nebraski sekcja rytmiczna dała się wcześniej poznać bardzo nielicznemu gronu słuchaczy, wspomagając takie kapele, jak Mercy Rule i Opium Taylor. Mniejsza o większość; chyba dość szybko się czwórka młodzianów dogadała, skoro debiut Liars nastąpił już po paru miesiącach, w styczniu 2001, w klubie Brownies na Brooklynie. Entuzjastyczny odbiór miejscowej, głęboko wpływowej dodajmy, publiczności, pozwolił na trasę po całym USA. Efektem ciągłych pochwał było wydanie w październiku 2001 debiutanckiej płyty, They Threw Us All In A Trench And Stuck A Monument On Top (2001, Gern Blandsten). Co do jej tytułu, a także tytułów poszczególnych piosenek – rzeczywiście, do najbardziej typowych i najkrótszych to one nie należą. Wyjaśnia Andrew: „Kto powiedział, że tytuły mają być krótkie. Nie rozumiem tego. Utarło się, że dwa, góra trzy słowa. Bzdura. Sądzimy, że można wymyślić coś naprawdę kreatywnego, zajmującego. Na następny album planujemy tytuły na akapit długości. Pasuje?”

Ale ta zwariowana otoczka wokół Liars jest jedynie przystawką do tego, co zwykle powinno być najważniejsze: do muzyki. A na polu muzycznym zespół ma naprawdę sporo do zaoferowania. Wsłuchując się w te żarliwe, krzykliwe, buńczuczne punkowe hymny, po prostu nie sposób nie wspomnieć o Gang Of Four. I chyba każda recenzja brooklyńskiego kwartetu przywołuje to skojarzenie. Wygląda na to, że w dzieciństwie członkowie Liars do upadłego katowali takie Entertainment! czy Solid Gold. Fascynacja legendarną ekipą Kinga i Gilla znajduje swój bezpośredni wyraz w konstrukcji utworów: wszystko oparte jest na podrygującej, pulsującej, zwyczajnie tanecznej dyskusji bębnów z basem. Funkujące wymiatanie stanowi podstawę, na niej umiejscowione są surowe, wściekłe, cięte zagrywki gitary. Dopiero przez tak szczelny mur dźwięku przebija się skandujący, rewolucyjnie agitujący wokal. A jednak paradoksalnie to on odgrywa tu rolę główną. Bowiem Andrew drze się nadzwyczaj doniośle i sugestywnie. Wiele osób słysząc Liars mówi: o, facet krzyczy na tle jakichś hałasów.

Oczywiście, patent z kopią Gang Of Four nie byłby niczym wielkim. Tyle, że dla Liars jest to jedynie punkt startowy do chorych psychodelicznych poszukiwań. Wielokrotnie pozwalają oni sobie na zupełnie niewytłumaczone przerywanie narracji utworów, zastępując oczekiwane puenty dziwnymi wstawkami. Teksturę sprytnie ubarwiają dyskretne elementy suchej elektroniki (Suicide się kłania na przykład), przetworzony głos, tudzież banalny rytm z dziecięcego keyboarda. Melodie? Jeśli już się pojawiają, to w absolutnie zdekonstruowanej postaci. Jak mówiłem, forma ekspresji Andrew bliższa jest pokrzykiwaniu rodem niczym z ulicznej manifestacji, niż tradycyjnemu śpiewaniu. Stąd całość nabiera zupełnie awangardowego blasku. Zwłaszcza, jeśli zespół pozwala sobie na takie dowcipy, jak w zamykającym They Threw Us... nagraniu This Dust Makes That Mud. Oto w piątej minucie tego ciekawie zapowiadającego się epickiego utworu, panowie, metaforycznie rzecz ujmując, wychodzą na piwo i zostawiają słuchacza z zapętloną czterosekundową próbką mrocznego motywu. Do końca – zdradzę wam – nie wydarzy się już nic. To znaczy, przez najbliższe dwadzieścia pięć minut. Ale weź tu teraz wyłącz płytkę, to nie dowiesz się, czy coś straciłeś! Tacy to złośliwcy.

Na razie jednak powodzi im się całkiem dobrze i oby tak pozostało. W czasach, gdy codziennie powstaje tuzin nowych zespołów, próbujących załapać się na obecną modę i gotowych do wielkiej, światowej kariery, Liars trwają jako prawdziwi, godni zaufania artyści. I nie osiadają na laurach. Rok 2002 przyniósł reedycję They Threw Us All... dla większej firmy Mute, ponadto grupa wydała dwie EP-ki: zbiór wczesnych demówek We No Longer Knew Who We Were (2002, Hand Held Heart/Sound Virus) i nowy, jeszcze bardziej eksperymentalny materiał Fins To Make Us Fish Like (2002, Blast First/Mute). Przymierzają się do drugiego długogrającego dzieła. Nie wiadomo, jakie będzie, ale można chyba wierzyć w szybki rozwój i postęp stylistyczny. Tymczasem zapatrzonym w Liars fanom Andrew ze spokojem przekazuje komunikat: „Załóżcie swoją kapelę. Przecież wcale nie jesteśmy od was lepsi”.
(Tylko Rock, 2003)
 

LIL WAYNE

 

Tha Carter III

Gościu rapować potrafi jak mało kto, ale czemu duże media zachłysnęły się nim dopiero teraz, przy tej przyzwoitej, choć chwilami też nudnawej jego płycie – nie mam pojęcia. Reynolds pisał o tej postaci 10 lat temu. Kiepski timing.
(Offensywa, 2009)

No Ceilings (2009, hip-hop/mixtape) !6.3

Problemem nie jest flow Weezy'ego, jeden z mikrofonowych cudów 00s. Problemem są kradzione bity, uniemożliwiające przyznanie wyższej noty. Dobrane wprawdzie starannie, szkoda. Idea brania cudzych podkładów i pokazywania, że jest się lepszym raperem (w konsekwecji NAJ-lepszym?) = zajebiste. I ten wers o ziewaniu miecie, zaiste.

 

LILY AND HORN HORSE

 

Next to Me (2017)

Każda pół-generacja potrzebuje swojego Bird and the Bee, a 10 lat od debiutu Grega i Inary to spoko okazja. Inaczej ujmując – ktoś przecie musi odświeżać jasną stronę mocy, robić "nowy new pop". Ale czemu od razu ten lekki jak piórko avant-pop musi brzmieć jak robiony przez Tigerbeat6? Czemu eksperyment musi być anarchistyczny duchem i zwariowany, a narracja fragmentaryczna i poszatkowana jak nasze codzienne czynności doby późniejszego multitaskingu? Skąd ślady frapującej "laptopowej szermierki" obok żywej instrumentacji wewnątrz szkicowej konstrukcji miniaturek niedopieczonych niczym na Madvillainy albo Alien Lanes? Skąd szczypta wywrotowej dekonstrukcji w ramach glitch-popowego konstruktywizmu? "Skąd fast food o smaku kociej karmy" i skąd porwane na kawałki, a potem poskładane nierówno jak u Solex robocze, króciutkie ćwierć-formy?

Łatwo się w tym wszystkim pogubić, zwłaszcza że w samym 2017 niejaka Lily Konigsberg najwyraźniej wypuściła co najmniej 4 płyty – niniejszą petardę ("shortplay" jak Wild Honey lub Sorja) w kooperacji z Mattem Normanem, drugi albumik z nim (ale już pod własnym nazwiskiem i z gościnnym jego udziałem pod nazwą Horn Horse), solóweczkę i splita punkowego ansamblu Palberta. Z prognozowaniem przyszłości popu zawsze jest taki problem, że czytelnicy zbytnio grawitują ku zagadnieniom technologicznym, bagatelizując czynnik tej przysłowiowej morskiej bryzy z 90s-owej reklamy dezodorantu Fa. Na teraz jeśli coś mnie drażni w tym projekcie, to że oczywiście musiał być z Nowego Jorku. Dlaczego nie z Haiti, Czarnogóry, Malezji albo Fidżi? Poza tym nie mam pytań... A w kwestii "co dalej", to przewiduję, że "na dwoje babka wróżyła". Czyli WYGRAMY, PRZEGRAMY ALBO BĘDZIE REMIS :|
(2017)

LINDA DIFRANCO

"T.V. Scene" (1985)
Nie italo disco, a italo sophisti. Z Turynu ("Piemonte Calcio" – farsa forever). Wspaniała wersja extended rozwija się powoli niczym posępne numery Cure z "trylogii". Intro z solem saksofonu, kapitalny patent z sekcją która nie chce "odpalić" (1:04-1:24), wreszcie wokal Lindy od 2:15, "na podmęczonego przeciwnika". Wokal nieco zmanierowany, niczym lekko ZAFRASOWANA Cristina Monet, ale i pełen lamentujących, przeciągłych końcówek fraz. Całość wieńczy pianistyczny "a la jam" i już wiemy, że przez chwilę mieliśmy do czynienia z włoską Isabelle Powagą.
(2019)

LINDA LEWIS

Lark

Lewis to dziś raczej niedoceniona i zapomniana czarnoskóra balladzistka o wysokim, cienkim, przejrzystym, głosiku, dla niektórych pewnie nawet ociupinkę zbyt naiwnym i przesłodzonym. Na sofomorze brzmi trochę niczym jeszcze miększa Minnie Riperton z domieszką interpretacyjnego błysku młodego DŻEKO i harmonicznego smaku (choć nie karkołomnych komplikacji) Joni Mitchell. Jakość piosenek takich, jak zagadkowa "Reach for the Truth", wykwintnie wychillowana "Old Smokey", jazzująca "Gladly Give You My Hand" czy nieco spirytualny utwór tytułowy rodzi się na przecięciu soulu, popu i folku – gdy tylko Linda bliżej się określa w którymś genre, to efekty satysfakcjonują jakby mniej. Szczęśliwie panna przeważnie jest tutaj cała w skowronkach – śpiewają jej włosy, śpiewa jej sukienka. PS: A, jeszcze coś śmiesznego przypomniało mi się via We Love Music Studio: "sorry no Linda Lewis lyrics are available from this album" (true story).

higlight – https://www.youtube.com/watch?v=tTvN-Mfom0U (evocative moment – "feel it with a... BREEEEEZE" na 1:52)
(2018)

LINDA PERHACS

Parallelograms

Jest Ci smutno? Coś nie gra? Kiepsko sypiasz? Życie znów nie ma sensu? Rzucił(a) Cię chłopak/dziewczyna? Odczuliście jesienny spleen? Potrzebujecie wsparcia? Chcecie, żeby ktoś Was przytulił? Kalifornijska songwriterka i psychodeliczno-folkowa śpiewaczka chętnie pomoże. Wystarczy włączyć jej jedyną płytę opublikowaną w dwudziestym wieku i możecie śmiało wtulić się w ciepło poszczególnych pieśni. "Chimacum Rain" z wokalnym kanonem w refrenie, ambientowe miejscami pejzaże nagrania tytułowego, odkrywczy bridge w "Porcelain Baked-Over Cast-Iron Weddingperliste", falsety w refrenach "Dolphin", "Hey, Who Really Cares" i "Delicious" oraz szereg innych dziewiczych w wyrazie songów – wszystkie działają jak kojący "balsam dla duszy". Trzydzieści lat czekała Linda na szersze rozpoznanie i dopiero młodzi folkowcy doby internetu odkryli jej powab na nowo, co doprowadziło do powrotu wydawniczego w 2014. Istny skarb folkowego dziedzictwa, Parallelograms pozostaje unikatem na kilku szczeblach jednocześnie – wokalnym, kompozycyjnym i atmosferycznym. DERYWATYWNE New Weird America to zaledwie mrugnięcie w oku Lindy, która przewidziała Wasze troski, smutki i rozterki z gracją mickiewiczowskiej świtezianki. "Skąd przyszła? Darmo śledzić kto pragnie. Gdzie uszła? Nikt jej nie zbada".

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=-6iRuav9DtE (evocative moment: "Hey now, who really cares? / Hey, won't somebody listen / Let me say what's been on my mind" – cudowność tych wersów)
(2018)

 

LINDA SUNDBLAD

 

"Oh Father"
"Co by było gdyby" to ulubiona figura retoryczna felietonistów, sięgająca po archetypicznie zakodowane w nas pragnienie aktywnego wpływania na bieg historii tudzież pławienia się w jej alternatywnych wariantach. Biorąc pod uwagę "modę na Skandynawię", która stała się w 00s udziałem opiniotwórczych blogów ziem post-angielskich, sukces tych wszystkich Annie, Robyn, Lykke Li i tym podobnych, Linda może czuć się oszukana. "Oszukali mnie!", zakrzyknęłaby na wzór Cygana. Przyczyn niespełnionej kariery może być tu wiele: a) brak odpowiedniego timingu; b) na załączonym teledysku Linda wygląda jak swoja ciotka, co w danym genre ("blog-pop") zakrojonym przecież na synestezję oczu i penisa wydaje się cokolwiek ryzykowne (absurd, szczególnie w kontekście jej solidnych looksów, na których zarabia L'oreal); c) kolaboracja z "metalowymi poważkowcami" od Apocalyptiki, co punktów wśród hipsów przynieść nie musiało – raczej "minus dziesięć do charyzmy". Albo zwyczajnie – łut szczęścia, nie zapominajmy jak ważną rolę odgrywa to w naszych życiach. Aha, w jednym z ostatnich GENIALNYCH (and I really mean it) wywiadów Bogusław Linda powiedział, że ma serdecznie dosyć aktorstwa, ucieka jak tylko może od teatru, od kina, od ról, od grania i ma to generalnie w dupie. Broni się rękami i nogami. Wobec czego gdyby Linda przejęła od Lindy to, czego on nie uważa, to mogłoby by być różnie.
(Porcys, 2010)

LINX


"Intuition" (1981)
Zdążyłem już w tym zestawieniu zaprezentować przykłady nieudolnej i odkrywczej adaptacji klimatów latino do schematu anglosaskiego popu. A tu z kolei kuriozum – nagranie w którym po karaibskie patenty sięgnięto w sposób przekomiczny, karykaturalny – ale jak to zażera! Kiedy słyszę ten staccato riff spreparowanej gitarki, to przed oczami STAJE MI scena z Wodzireja w której Rysiek Przybylski (Jerzy Kryszak) wykonuje w towarzystwie dwóch na wpół rozebranych, egzotycznych tancerek szlagier "pod wiele mówiącym tytułem" (absolut) "Tiko Tiko". Ale tak serio – no disrespect, śmiech to zdrowie, a czysto muzycznie "Intuition" zmieściłoby się na best-ofie Chaza Jankela.
(2019)


LIPPS INC.


"Funkytown" (1980)
Dość bezczelna sklejka teutońskiego, vocoderowego electro-popu Morodera z amerykańską odmianą disco (funkujące przecinki żywej gitki i smyczków). Trudno tu mówić o jakiejś płynnej narracji, ani nawet o strukturze zwrotka-refren. Ale być może właśnie dzięki tej konstrukcyjnej kanciastości grupa z Minneapolis antycypowała skrótową formułę mash-upu, co wyraźnie zaimponowało ówczesnemu odbiorcy (#1 na listach przebojów w kilkunastu krajach).
(2019)

LIQUID LIQUID

"Cavern" (1983)

"Chodzi mi o to, aby basik giętki
Odegrał wszystko, co pomyśli głowa
A czasem był jak dance punk jasny, prędki
A czasem smutny jako pieśń no wave'owa
A czasem jako skarga dubu miętki
A czasem piękny jak funkowa mowa
Aby przeleciał Białych Linii rytm paliwem
Fraza być winna loopem, nie motywem"
(2019)

 

LISA LISA & THE CULT JAM

 

"I Wonder If I Take You Home"
Dwa lata temu kumpel grał ten numer Lisy Lisy i trochę przeszło to koło mnie. Od czasu pracy nad Mustard Bop (pierwszym oficjalnym mixtejpem teamu Stanley Menzo) odkryłem piosenkę na nowo i szczerze się w niej zakochałem, do punktu, w którym na chwilę teraźniejszą uznałbym ją za moją ulubioną piosenkę w ogóle... Rzadka, ale jakże pożądana w muzyce pop (ba, stanowiąca bodaj esencję wspaniałego popu) rzecz się tu dzieje, gdy nagle każdy dźwięk i każde słowo stają się jednością i rozpływają się pod wpływem wzajemnego oddziaływania, niezależnie od czasu, miejsca, okoliczności, w których znajduje się słuchacz. To rodzaj magii, którą trudno zdefiniować słowami. Gdyby Madonna śpiewała w remixie zagubionej perły z Remain In Light, to może wyszłoby coś równie pięknego. Taki scenariusz się nigdy nie wydarzył, ale na szczęście mamy "I Wonder If I Take You Home". Równo dwadzieścia lat później Kylie interpolowała fragment refrenu w tracku "Secret" z albumu Body Language.
(Offensywa, 2009)

LISA STANSFIELD

"All Around the World" (1989)
Kilka smaczków do wychwycenia – kultowa zmiana tonacji w pre-chorusie ("I did too much lyin'..." – zawsze dreszcze), full-tandeta mistrzowsko rozpisanych smyków i ogólnie sprytny trick z przeniesieniem house'owej divy do środowiska sophisti-soulowego. Ale tak naprawdę to jest, był i będzie ONE WOMAN SHOW. Jeden z najbardziej niesamowitych popisów interpretacyjnych za mikrofonem. To jak Lisa stopniowo buduje tu dramaturgię – od lęku, przez frustrację, po nadzieję – powinni wykładać na Bednarskiej albo na Wyższej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Taki performance zdarza się raz w karierze. A małe dzieci dorastają przy tym w radiu/TV i potem jako dorośli myślą, że tak się normalnie śpiewa. Nie, tak się normalnie nie śpiewa.
(2019)

 

LOGG

 

"Dancing Into The Stars"

Wypadałoby pisać obszerne tomy o tym, jak niesłusznie marginalizowanym w historycznym continuum "popularki" bywa "a non-style if there ever was one" zwany post-disco. Nie miejsce teraz i pora na akademickie rozkminy - dość że wystarczyło podmienić kilka parametrów w szybko wyeksploatowanym aranżacyjnym modelu disco z drugiej połowy 70s i oto narodził się szkielet, z ewolucyjnej perspektywy stanowiący logiczny pomost do klubowej ekstazy house'u. Zredukowana, oszczędna elewacja ufundowana na zapętlonym groovie (ni to funk, ni to "boogie") otworzyła też nowe szanse dla tanecznego popu. Jeśli wszakże sam nurt post-disco jawi się skandalicznie pomijanym w rozmaitych "kanonach", to co dopiero powiedzieć o postaciach zapomnianych nawet w samym obrębie post-dyskotekowej chronologii. Leroy Burgess, jeden z naczelnych architektów post-disco, sam siebie nazywa artystą "kryminalnie niedocenionym" i ma ku temu powody. Niesamowicie płodny kompozytor, wokalista i klawiszowiec przyłożył (często, dodajmy, na spółę z Patrickiem Adamsem) rękę (i/lub głos) do potężnej części tanecznej muzyki przełomu 70s i 80s, nadając mnóstwu powiązanych projektów (np. Aleem, Black Ivory, Bumblebee Unlimited, Change, Dazzle, Phreek, Universal Robot Band i wielu innym) charakterystyczny sznyt zarówno w sferze brzmienia, jak i ekspresji.

Z nich wszystkich Logg należy uznać za najbliższy Burgessowi - bo self-titled longplay z 1981 roku to bodaj jedyny zestaw, na którym facet zaśpiewał cały materiał, w dodatku będąc jego "głównym współautorem". Do zrealizowania wizji sześciu nieskazitelnych utworów potrzebował songwriterskiej i wykonawczej pomocy bezbłędnie ścisłej sekcji Powell(gitara)-Calloway(bas)-Davenport(bębny) oraz producenckich skillsów Grega Carmichaela (ważne: legendarny na swoich prawach Larry Levan nie produkował całości, a tylko zmiksował dłuższy edit pierwszego singla "I Know You Will"). Okładka antycypująca Voodoo D'Angelo (i klip do "Untitled" tegoż) sugerowałaby pościelowo-romantyczną balladerkę, a tu psikus - płytę wypełniają praktycznie same imprezowe bangery, promieniujące "natychmiastową parkietowością", acz mówimy tu o parkiecie dedykowanym osobom niepozbawionym smaku. Zresztą po raz pierwszy natknąłem się na nazwę Logg koło roku 2007, kiedy razem z kolegą grywaliśmy po mieście partyzanckie sety jako Disco Intimissimo i zbieraliśmy repertuar do naszych didżejskich wycieczek. Wówczas na jednej z kompilacji poświęconych ejtisom naszą uwagę przykuło właśnie wspomniane "I Know You Will".

Kierowany odruchem nie do końca jeszcze wtedy zdiagnozowanej, delikatnej gatunkowej protekcjonalności (zwanej precyzyjnie rockizmem - ale w łagodnej odmianie) podświadomie założyłem, iż wspomniany hicior zamyka temat projektu Logg. Błędnie. Płyta imponuje równością materiału i spójnością estetycznego komunikatu. Luksusowe warstwy quasi-barokowo przeplatanych keyboardowych linii, urywające się, bujające motywy basu i niestrudzony, miarowy puls perkusji wprawiają w trans i są tu chwilami naprawdę o krok od przepoczwarzenia się w regularne chicagowskie magazynowanie. Wprawdzie sporadyczne momenty przypominają przebojowe wcielenie Steviego Wondera ("Lay It On the Line"), środkowe Earth, Wind & Fire ("Something Else") czy Jacko z Off the Wall ("You've Got That Something"), ale Logg ma coś własnego i wcale nie piję do skądinąd uroczej lo-fi mgiełki położonej na instrumentalnych śladach. Zauważmy bowiem zbędne z punktu widzenia "dobra formartu" art-popowe albo wręcz jazzowe tendencje w skokach harmonicznych ("Sweet To Me", wow). A wklejone niżej "Dancing Into the Stars" chyba w najobitniejszy sposób to potwierdza. Te chore zmiany we fragmencie od "we can do it riiight"… Jesteśmy w domu. Trzy miesiące temu ten niedostępny od dawna lost classic wznowiono. Ktoś się skusi?
(Porcys, 2015)

LONNIE LISTON SMITH


Expansions

Powód dla którego trzeci, przypuszczalnie "najpełniejszy" longplay kolektywu pod opieką tego multiinstrumentalisty (terminującego incydentalnie u Milesa) bywa niestety notorycznie pomijany w wielu prestiżowych zestawieniach jazzowych wydaje się tyleż prozaiczny, co dotkliwie omyłkowy. Otóż mimo przeszłości lidera i produkcji Boba Thielego "to nie jest kurwa jazz" w znaczeniu wycyzelowanych, akrobatycznych pasaży, przeplatających się w nieprzewidywalnych pajęczynach. Brak tu powiewu free, popisowych solówek i pozostałości bopu w rytmie. Dominują proste konstrukcyjnie, repetycyjne tematy, które jednak czarują nietuzinkową urodą, poruszają balladowym liryzmem i skutecznie kołyszą basowym groove'em. Plus "wierszyk miłosny z subtelnymi elementami salsy" (red. MZ o występie Stachursky'ego na Roztańczonym Narodowym) w "Summer Days". Znaczy się: definicja jazz-funku, której echa odnajdziemy później w ciepłym, tęsknym housie Larry'ego Hearda, najmilszych westcoastowych podkładach od strony Quika i ujmujących naiwną wiarą w drugiego człowieka, nu-jazzowych suitach Goldiego. "To jest ładny toast, co?". "No i za to z tobą wypiję".

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=9dmX2uhQrZs (evocative moment: jak trójkąt uciął se gadkę z basikiem we wstępie)
(2018)

LOOSE ENDS

"A Little Spice" (1984)
Brazylijsko doprawione sophisti-r&b, udowadniające że można w popowej formule czerpać wprost z latino (flamencowe solo PUDŁÓWKI, figlarne komentarze flecików) bez dreszczu obciachu. I kiedy już wydaje się, że to tytułowy "instrumental" wieńczący album, bardziej taki spadkobierca abstrakcji Return to Forever, niż piosenka, to pojawiają się wokale – żeński lead i męskie chórki. Ale jednak nie w roli narracyjnej, lecz ozdobnej. Nagle olśnienie – to nie piosenka, lecz trudna do zdefiniowania post-jazzowa impresja, przepowiadająca cuda Avalanches na Since I Left You.
(2019)

"Hangin' on a String (Contemplating)" (1984)
Pozostajemy w Londynie i powracamy też do zakładki "Influence on: Mr. Fingers". Zaczyna być trochę niezręcznie – jak wiele rzeczy mimowolnie kojarzę z 12 Rods, tak równie sporo ("1 sporo = 33,3 chwili") pozycjonuję sobie w mózgu z etykietką proto-Introduction. Jeszcze zaraz wkroczy Nick Southall z ironicznym komentarzem "I think all we're finding out here is that Larry Heard is very behind the times". Natomiast "da się nie ukryć", iż z dużym wyprzedzeniem względem autora "Can You Feel It" Brytyjczycy zagospodarowali teren zarezerwowany dla słuchaczy WWO (lub z angielskiego HSP). I podobnie jak później w nagrywkach Hearda owa rzewna uczuciowość "wisi na włosku".
(2019)

LORDE

"Ribs" (2013)
Jeśli dobrze rozumiem, Nowozelandka miała szesnaście lat, kiedy to nagrała. Spoko, podobnie nie mogę przejść do porządku dziennego nad wiekiem Dizeego Rascala gdy tworzył Boy In Da Corner. Ambientowe intro które pozostaje w tle przez resztę miksu. Neo-eteryczność "deeptempo" aranżu złożonego w sporej mierze ze "zjaw wokalnych" wypreparowanych z chórków Elli. Oraz głębokie (bo nie tylko tekstowe, ale i klimatyczno-muzyczne) nawiązanie do "Lover's Spit" BSS, zresztą do całej balladowej odsłony You Forgot It. To jest skala dojrzałości niedostępna większości śmiertelników, a co dopiero osobie niepełnoletniej. "It feels so scary getting old" – to uczucie rozleniwionego strachu przed dorosłością, bliskie stanu ducha Charlotte w Lost In Translation. I transakcentacje typu "I've NE-VER felt more alone", które u nas byłyby pewnie zjechane za "słaby angielski", a tu brzmią niczym poetyckie zaklęcia.
(2020)

 

LORENZO SENNI

 

Persona (EP) (2016)

Mój równieśnik z Mediolanu wcale nie przybył "znikąd". Rozedrgany Aphex na DICK D JIMMY jawi się jako macierzysty (bo Warpowski) przodek. Ellen Allien na Berlinette ocierała się już kiedyś o podobnie rozdygotane strobosko-IDM (w sumie "emotiva1234" zawiera nawet dosłowne echa "Alles Sehen" w tym schodkowym zejściu). Nie wspominając o arpeggiowych eksperymentach – pozostając w kręgu geograficznym – mistrzów "szkoły berlińskiej" z 70s, których Senni jest obecnym odpowiednikiem. Ale było szaleństwo w tej metodzie, polegającej na zbudowaniu utworów z buildów i breaków trance'u. Podobnie jak jego duchowy antenat Ornette, pan Lorenzo to artysta konceptualny, w teorii bliski galerii sztuki współczesnej. Szczęśliwie jego dekonstrukcja progresywnej elektroniki nie polega tylko na podglądaniu parkietowej ekstazy przez wizjer. Włoch lubi też doprowadzić swój bridge-core do kolizji jak w Wielkim Zderzaczu Hadronów (3/5), ogólnie celując raczej w dźwiękową ilustrację tego, co miał w głowie Davida Guetty w chwili kultowej zawieszki. A jak mu to wyszło? "To ci powiem że bardzo świetnie... Mało jest dupeczek, które dają dupy za darmo, nie? Wszystkie się cenią".
(2020)

The Shape of Lorenzo to Come

Włoski mag pointylistycznego transu odsłonił szalone spektrum inspiracji w miksie, który brzmi jak godzinna zawieszka Guetty na Tomorrowland 2014. Jak to ujął kolega "trochę galeria sztuki współczesnej bardziej niż muzyka", ale dopóki humor Lorenzo dopisuje (fragment z The Who naprawdę zabawny), to mam z tego radochę.
(2017)

 

LORETTA LYNN

 

Van Lear Rose (2004)

Hej, słuchałem sobie Van Lear Rose, czterdziestej którejś płyty w dyskografii Loretty Lynn. Teraz, część z was przypuszczalnie nie ma pojęcia kim Loretta Lynn jest (choć hmm, właśnie ze względu na Van Lear Rose możecie je mieć), więc uwaga: kobiecina to jedna z czołowych figur country, ogólnokulturowego nurtu o zasięgu, jak na Stany, potężnym i powszechnym. Winyle sygnowane nazwiskiem śpiewaczki zdobią pewnie kolekcje wielu wujków i dziadków z tamtejszych, zwłaszcza południowych stron. Używając terminu "country", nie odnoszę się wcale do gatunku wykrystalizowanego gdzieś przed dwoma dekadami, a polegającego na organicznej fuzji osobnych elementów w styl określany mianem "alt-country", tylko do rasowego country. Spytajcie Zagrobca, że czyste country funkcjonuje w US troszkę na zasadzie naszego wiejskiego disco-polo. I ta muzyka nie odznacza się specjalną świeżością sonwgritingu bądź odkrywczymi patentami. Nie jest nawet chwytliwa i przyswajalna, w standardowym dla nas znaczeniu. Stąd, materiał Van Lear Rose dla typowego odwiedzającego otwartej właśnie witryny wątpliwie spełni rolę propozycji szczerze interesującej i wyczerpującej treściowo.

Drugą wartą podkreślenia kwestię prowokuje sprawa wieku artystki. Aczkolwiek fenomenem jawi się kondycja twórcza osoby siedemdziesięcioletniej, to wykrywam w międzyśrodowiskowym sukcesie albumu podejrzaną zgodność komentarzy. Kiedy raz na kilka tygodni odwiedzam moją jedną, czy drugą babcię, to okazuję im należny, naturalny szacunek. Starsi ludzie promieniują mądrością i aurą dojrzałości obcej komuś, jak ja, młodszemu niemal cztery razy. Ale ciężko zachwycać się każdą uwagą lub gestem babci, gdyż, esencjonalnie, przepaść pokoleniowa oddziela zbytnio. Odnoszę wrażenie, iż młodzi niezal-writerzy potrzebują regularnie hipsterskiej zajawki nestorami sceny. W ostatnich latach Scott Walker i Johnny Cash stali się ofiarą pozytywnej propagandy snobów, lecz nie liczyłbym, że ci snobi wynieśli dla siebie cokolwiek ze sztuki oferowanej przez Walkera albo Casha. Dziś równie cool obnosić się z poważną miną i uwielbieniem dla Van Lear Rose. Mimo trendu, korespondującym mniej więcej z moim rocznikiem miłośnikom dźwięków eksploatujących bogatą tradycję kontynentu amerykańskiego polecam na początek Viva Last Blues. Gwarantuję, znajdziecie tam wątki o kilometry bliższe do utożsamienia i wchłonięcia.

Jeśli zaś powód mody na Van Lear Rose stanowi postać producenta, współautora w sensie wizji i głównego kolaboranta Lynn przy pracy nad tym comebackiem, Jacka White, to niestety trafiono pod zły adres. Postrzegam White'a ikonicznym pozerem, który znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, klasyczny przykład człowieka nie zasługującego na rozgłos wokół firmowanych swoim nazwiskiem dokonań. Ten "zbawca rock'n'rolla" marzy by "Być Jak Robert Johnson", choć cierpi na deficyt talentu i "pomysłów na własne życie", hehe. "Portland, Oregon", z chórkami kolesia i ciężkim riffowaniem tudzież ostra koda "Women's Prison" realnie odwołują się do estetyki preferowanej przez White Stripes. Tuż obok w "High On A Mountain Top" odbywa się hopsanie z saloonu. Obie strony medalu są podobnie przewidywalne. To jest przypadek, w którym ten sam krążek nagrany przez kogoś zupełnie innego zyskałby średni poklask. Owszem: solidna kolekcja eleganckiego country, pełna dobrych utworów (kilka istotnie mocnych, w tym monologowy kolaż "Little Red Shoes", czy mistrzowsko zapodany closer "Story Of My Life") i ciepłego stoicyzmu. But nothing more. Plus, według zasady kompatybilności wieku, chyba trzeba mieć siedemdziesiąt lat na karku żeby to rzeczywiście skumać. Więc do tego momentu ocena pozostanie pewnie taka jak wyżej.
(Porcys, 2004)

LOU REED

Transformer

"To co, po małym piwku?". "Nie mogę, samochodem jestem". To co, po małym blurbiku? Nie mogę, wszystko już powiedziano o tym bodaj najboleśniejszym "commercial selloucie" ever, zdecydowanie bardziej "trans", niż "former" (i nie chodzi mi o hipnozę). Zresztą Salman Rushdie też wyczerpał temat i został memem w internecie, więc radziłbym ostrożnie. Można niby podywagować, kto właściwie kogo wymyślił – Reed Bowiego, czy Bowie Reeda na nowo. Faktem rzadko podkreślanym jest znacznie większa rola Micka Ronsona, teoretycznie "podopiecznego" Davida, a w praktyce nawet Lou akcentował, że to jemu zawdzięcza "najlepiej wyprodukowaną płytę w karierze". Momentami (szkoda, że nie wszędzie) zadziałał tu więc doskonale znany również młodszym konsumentom chartsów tzw. "efekt Ronsona" (vide niedocenione i wyprzedzające epokę "Like a Feather" tudzież "Rehab" czy "Uptown Funk"). Dzięki aranżom, wykonawstwie i RZEMIEŚLE Ronno mamy słynną scenę w Trainspotting (profanowaną potem na indie imprezach – "bo ludzie taaaacy są"), mamy "Can I Kick It?" i mamy Grzegorza Nawrockiego w wywiadzie dla Porcys nazywającego Transformera "najlepszą w historii popową płytą". "No dobra, to idziemy pieszo, czy składamy sie taksówkę?".

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=4WzdYMv4MM0 (evocative moment: cytat z rozmowy z Warholem w pierwszym zdaniu – prawdę powiedziawszy w rockowych piosenkach trudno o mocniej "queer" wers niż "vicious... you hit me with a flower")
(2018)

Metal Machine Music

Te cztery kwadranse (z hakiem) amorficznego, barokowego feedbacku odbieram dziś jako zaskakująco miłe dla ucha, ciepłe, wręcz relaksujące. Zupełna odwrotność obiegowej opinii utrwalonej przez lata, której sam padłem ofiarą jako nastolatek – czyli że synonim dźwięków trudnych w odbiorze i protoplasta płyt "nieprzyjaznych, antypatycznych, które zawsze powiedzą ci spierdalaj" (MZ o Draft 7.30). Na szczęście ta zawężona i przez to wypaczona optyka chyba się powoli zmienia. Owszem, MMM to początek wszystkich Throbbing Gristle'ów, Merzbowów i Kevinów Drummów tego świata – "południk zero" dla "czystego noise'u" w obrębie względnie dostępnej, rockowej systematyki. Natomiast duchowo bliżej jej do nagrań terenowych, a może nawet "środowiskowych", w rodzaju Songs of the Humpback Whale i pochodnych. Payne wokalizował walenie, Reed tchnął życie w nominalnie nieorganiczne wzmacniacze, ale "co do zasady" mogli se przybić piątkę.

całość – https://www.youtube.com/watch?v=XIMSbKU2oZM (evocative moment – he, he...)
(2018)

 

LOVE


Forever Changes

Arthur Lee ewidentnie miał jakiś problem ze ślepym infantylizmem lata miłości, a może w ogóle z latami sześćdziesiątymi jako takimi. Przy czym jego negacja nie zawierała w sobie ani ironii (Zappa), ani agresji (proto-punk z Detroit), ani obsceny (VU). 22-letni, czarnoskóry wrażliwiec, lider i frontman, prywatnie kumpel Hendrixa, był najwyraźniej po prostu rozczarowany ruchem, w którym mimowolnie uczestniczył, mieszkając i działając w Kalifornii. Kłujący dysonans, ZGRZYT między tą niepewnością, wahaniem, sceptycyzmem, a nazwą jego zespołu doskonale podkreśla stan paranoi, w którym tkwił Lee podczas drażliwych, wyczerpujących mentalnie i fizycznie sesji do trzeciego albumu Love. Zaangażowany producent Bruce Botnick, przemykający gdzieś w tle Neil Young, wypasiona orkiestra, specjalnie zawezwani muzycy sesyjni, a obok pesymistyczny perfekcjonista Arthur ze swoim przywoływanym później w reminiscencjach irracjonalnym strachem przed śmiercią. Delikatnie rzecz ujmując, nie była to formacja Plastusie.

W efekcie powstał zmęczony sobą cykl szlachetnych songów eksponujących sznyt kompletnie niespotykany wcześniej i później – skondensowany, akustyczny acid-rock opracowany z bacharachowską ornamentyką smyczków i dęciaków, wzbogacony o prowadzące donikąd elektryczne solówki i posypany szczyptą flamenco w openerze (niedoceniany wkład Bryana MacLeana). Nic dziwnego, że chartsy zareagowały dosadnym "fuck off" – co zadecydowało o natychmiastowym kulcie wokół płyty. Dlatego ciężko po 50 latach oceniać ten album czysto "artystycznie". Z jednej strony #1 życia nazwał go Bono, a z drugiej deprecjonował jego zasługi Wiesław Weiss. Osobiście nie opowiem się po żadnej ze stron. Nie należę do grona wyznawców, bo reszta składu niedużo wnosi instrumentalnie, a "Bummer In the Summer" wydaje się zbędnym wypełniaczem. Jednocześnie wsobna mądrość melodyki Arthura ("iiii... dziwneeee... teeekstyyyy....") nosi znamiona "atemporalności" – przybywając do nas z epicentrum 60s, antycypuje już post-60s-owego "moralniaka" wczesnych lat 70. Forever Changes to być może "first of its kind" w dziejach – dzieło które zapytuje "co poszło nie tak?", zanim to coś się skończyło.
(2017)

L'RAIN


L'Rain (2017)

Taja Cheek udowodniła tu, że wbrew obiegowym mądrościom można udanie łączyć wymagającą i odpowiedzialną pracę na etat z autorską działalnością nagraniową. Na co dzień zawodowo zajmująca się muzycznym repertuarem w nowojorskim MOMA, po godzinach zdołała z pomocą kilku współpracowników przygotować to kameralne dziełko dla koneserów. Twierdzi, że większość materiału napisała odpoczywając w łóżku i totalnie kupuję tę ściemę, bo momentami dokładnie tak to brzmi! Podobnie jak spiritus movens wspomnianego przed chwilą Hiatus Kaiyote czyli Nai Palm, ma nasza mieszkanka Brooklynu backround lekko DŻEZAWY, co słychać szczególnie w rozchwianym harmonicznie utworze "Bat", najbliższym stylistycznie dokonaniom bardziej znanych Australijczyków. I podobnie jak oni, L'Rain (nazwana tak po zmarłej parę lat temu matce imieniem Lorraine) wychodzi od psychodelicznego art-neo-soulu. Choćby opener "Heavy (But Not In Wait)" może kojarzyć się z Maxwellem circa Embrya tudzież balladami Me'shell Ndegeocello.

Ale na tym analogie z HIATUSEM się raczej kończą.Taja z konieczności jest o wiele dalej od "estradowej" ekspresji i w zamian kładzie akcent na studyjny aspekt przedsięwzięcia. Na przykład stosuje miłe dla ucha tricki w rodzaju pitchshiftingu, rewersowania, filtrowania. Tu i ówdzie eksponuje krystalicznie czytelny, frippowski fingerpicking gitarki, który nieoczekiwanie nabiera cech dream-popowych. Nad wszystkim unosi się senny, nieco intymny, "konfesyjny" feeling. "Stay, Go (Go Stay)" przywołuje marzycielskie melodie The Bird and The Bee, a konkretnie chyba "I'm a Broken Heart" – może to nie aż ten poziom wyrafinowania, ale rzecz pokrewna. "Go, Stay (Stay, Go)" to ten sam kawałek puszczony od tyłu, co wrażeniowo odsyła do post-MBV-owego trip-gaze'u projektu Guitar circa Sunkissed. Nagle wyłania się z tych czarów coś z dość niespodziewanego pogranicza wyuczonej "dżobowości" i awangardowego performensu. I tylko żal, że tak mało osób zna ten minialbum, ale w sumie – jakoś to do niego pasuje.
(2020)

 

LUDACRIS

 

"Southern Hospitality"
Jeden z mroczniejszych bitów Neptunes, które stały się słynne, "Southern Hospitality" udanie balansuje na barierze urzekającej melodyjności (piszczałka typu "indianie pod Domami Centrum" w prawym kanale) i ekscytującej szorstkości (zjeżdżające bzyki klawiszy, celowo wypuszczony na centralny plan głośny rap oraz kapitalnie zdeformowany, szeleszczący talerz na reverbie w kanale lewym – w pewnym momencie cichnący, co zostawia impresję czystości i selektywności). Razem działa to trochę jak zespół naczyń połączonych – jeden element zależy od drugiego i dopełniają się na zasadzie "kratowej". Gdy Luda się wycofuje, podkład paradoksalnie wywołuje sugestię zamyślonego i sentymentalnego, mimo bycia tight i focused.
(Porcys, 2006)

 

LUIS ALBERTO SPINETTA

Po wczorajszej wieczornej relacji na Insta przy 10-leciu śmierci argentyńskiego artysty pytacie, od czego zacząć przygodę z Luisem Alberto Spinettą. Od razu zaznaczę, że przygotowanie w pełni wyczerpującej plejki "best of" będzie zadaniem dość czasochłonnym, bo artysta pozostawił po sobie obszerny dorobek imponujący rozmachem oraz jakością. Ale mam to w planach i od lat stopniowo dawkuję sobie jego dyskografię, co w końcu pewnie przełoży się na jakiś rodzaj mniej lub bardziej niezobowiązującego opracowania. Tymczasem na szybko proponuję Wam sprawdzić 5 albumów Luisa – po jednym z każdego kluczowego projektu, jakim dowodził (Almendra, Invisible, Pescado Rabioso, Spinetta Jade, no i solo). Na zachętę dorzucam moje highlighty z tych płyt i hasłowy opis dla kontekstu.

Natomiast warto brać pod uwagę, że przez wszystkie te nagrania, niezależnie od rozmaitych środków wyrazu, przebija charakterystyczny, DŻEZAWY, surrealistyczny i przesiąknięty melancholią styl songwriterski tego muzycznego Mario Kempesa. Facet po prostu "oddychał septymami" na tej samej zasadzie, co Lô Borges, Peter Svensson czy Tim Gane. Aczkolwiek najwyraźniej podchodził do tematu kompozycji podobnie, co jego imiennik Buñuel do sfery wizualnej w filmie – niby deklaratywnie zależało mu na opowiedzeniu historii w ramach wizji literacko-motywicznej, zaś piękno, kunszt, elegancja i staranność były w tej układance niejako zjawiskiem pobocznym. Całe szczęście (w obu przypadkach), że były.

Almendra: s/t (1969)
(założycielski manifest argentyńskiego rocka w formie pudełeczka z cukierkami epickiego, psychodelicznego popu)

Pescado Rabioso: Artaud (1973)
(ciepłe ujęcie folkowo-bluesowego idiomu i przy okazji zwycięzca plebiscytu Rolling Stone na top 100 argentyńskich albumów wszech czasów)

Invisible: El jardín de los presentes (1976)
(imho opus magnum L.A.S. – sfocusowana i emocjonalna odpowiedź na 70s-ową progresywność, moje #30 tamtej dekady, dziś pewnie dałbym wyżej)

Spinetta Jade: Alma de diamante (1980)
(zgrabne przetłumaczenie wrażliwości typcia na fusionowe aranże – włącznie z asymetrycznym pulsem sekcji i przestrzennymi klawiszkami sugerującymi 80s-owego Metheny'ego)

Luis Alberto Spinetta: Kamikaze (1982)
(unikalny zestaw poetyckich, kameralnych, intymnych impresji opracowanych głównie na głos, gitkę i czasem piano – esencja gościa w "singer/songwriter" mode "człowiek vs akordy")
highlight – youtube.com/watch?v=HH9QbryXQP4 (evocative moment: pierwsze słowo wymawiane EZIA i już wiemy, w jakim jesteśmy kraju)
(2022)

LUKE VIBERT

 

YosepH (2003)

Solidne, wirujące electro z Warpa. Like Vibert nagrywał już dla firm Rephlex i Mo’Wax pod nazwami Wagon Christ czy Plug. Ale twórczość sygnowana własnym nazwiskiem stanowi pokaźną część jego dorobku, bo aż cztery płyty. Ta najnowsza, pierwsza wydana pod flagą specjalizującego się w "elektronice z otwartą głową" Warpa, to porcja hipnotyzującego, zakręconego electro, któremu zdecydowanie bliżej do Two Lone Swordsmen i Chrisa Clarka, niż do Aphex Twina. Eliminując zgrzyty i trzaski Vibert uzyskuje dość przejrzystą fakturę dźwięku, prowadzoną przez plastikowe i lekko spogłosowane syntezatory. Ten sposób produkcji nieodparcie przywołuje korzenie gatunku, z ponadczasowym Kraftwerk na czele. Przetworzone, odhumanizowane wokale, sporadycznie nawiedzające surowy trans rodem ze wczesnych nagrań techno lat osiemdziesiątych, pogłębiają skojarzenia. Majstersztyk w tej kategorii to I Love Acid, kameralny taniec robota w opuszczonym klubie po północy, odświeżany kolejnymi wcieleniami beatu. Pośród chorych tanecznych "hitów" (Stan D’Infanny, Nok Tup, Acidisco) paradują też nieco trudniejsze, złamane kombinacje rytmiczno-brzmieniowe (Synthax, Freak Time Baby, Slowfast). YosepH nie rewolucjonizuje ustalonych hierarchii w świecie syntetycznej muzy, ale zaniehanie przez Viberta właściwych mu odniesień do hip-hopu na rzecz dopracowanego w detalach hołdu dla pionierów electro co najmniej chwilami godne jest szczerego docenienia.
(Clubber.pl, 2003)

 

LUKID

 

Foma (2009, IDM) 6.9

Jak Flying Lotus rok temu, wskrzesza Luke Blair formułę IDM-owego, instrumentalnego hip-hopu, posiłkując się środkami zapożyczonymi z ambientu i micro-house'u, a w szczytowych przejawach (sample z damskiego wokalu w "Slow Hand Slap", soundtrack do horroru "Laughin") ocierając się o poziom zarezerwowany dla mistrzów stylu.

LUKK feat. Felicia Collins

"On the One" (1985)
Seteczkę pragnę otworzyć jednym z większych obskurów całego rankingu i zarazem jednym z "najpilniej strzeżonych skarbów" nowojorskiego boogie. Nazwa projektu to AKRONIM z inicjałów tworzących go panów – duet Lenny Underwood i Ken Krasner (trochę taki gruppenführer WOLF post-disco). Kto jednak wie, czy kluczowym atutem nie jest tu równie anonimowa wokalistka Felicia, dość surowa warsztatowo i przez to przekonująco naśladująca w zwrotkach Madonnę z debiutu. Kiedy jej rozkosznym nucankom odpowiada funkująca gitarka – to są momenty czystego uniesienia. PS: Dostrzegam ogromne podobieństwo melodyki do coveru "Baby Talk" Alishy (też solistki z NY) – przez skojarzenie z żeńskim głosem bardziej w jej wersji, niż wcześniejszej o rok (a równie fajnej) Gregga Browna. Cóż, "ktoś się nie bał i z......" – i na tym urwę.
(2019)

 

LUSH LIFE

 

"Slow Jamz"
Zabawne – niektórzy najwyraźniej sądzą, że do płyt stosują się proste rachunki znane z lekcji w podstawówce. Pet Sounds zasługuje na 10.0, a College Dropout na 7.0, więc jeżeli je połączymy, to otrzymamy 17.0 podzielone przez dwa, czyli 8.5! Niestety, muzyka to nie matematyka i West Sounds skończyło w okolicach zerowych. Takie schizofreniczne mutanty przydają się tylko wtedy, gdy chcecie dziewczynie za pomocą jednego utworu przekazać zarówno grę wstępną tekstu "Slow Jamz", jak i sekwencję akordów "Caroline No". Próbujcie, może się uda.
(Porcys, 2006)

LUX OCCULTA

The Mother And The Enemy (2001)

Kto nadal śmieje się z metalu, niech stuknie się w łepetynę. I jeszcze raz. I jeszcze. Chociaż istotnie wielu wykonawców szeroko pojętego nurtu przejawia tendencję do powielania wyeksploatowanych, często banalnych i komicznych, schematów, zespół założony przez byłych taksówkarzy korporacji Lux był inny, niczym "ona" z najlepszego tekstu Pawła Stasiaka. Już wcześniej zdradzający eklektyczne inklinacje, na swoim łabędzim śpiewie panowie mieszają praktycznie wszystko z wszystkim – black, death, doom, gothic, speed, thrash, hard i heavy. Jak widać jest naprawdę różnorodnie, a jednocześnie szczęśliwie formacja nie popełnia grzechu "kłopotów bogactwa", unikając takich stylów jak jazz czy trip-hop. Potęga uderzenia przytłacza, a partie poszczególnych instrumentów są tak zjadliwe, jakby chciały nas pożreć (jeden z muzyków ma nawet na nazwisko Głód).

Muzycznie wychodzi więc totalna awangarda, normalnie coś w pół drogi między Duchampem i Peiperem (jeden z kawałków nosi nawet tytuł "Pied Piper"), ale jeszcze istotniejsze są teksty. Wokalista rzuca panczlajnami w tempie zawstydzającym Afrojaxa i są to w dodatku frazy inteligentne, dające sporo do myślenia. "Halo, halo! Tutaj ptasie radio w brzozowym gaju / Nadajemy audycję z ptasiego kraju", krzyczy w "Midnight Crisis". "Będą ćwierkać, świstać, kwilić / Pitpilitać i pimpilić" idzie refren "Yet Another Armageddon". Podejmuje tematy ważkie i trudne, jak eschatologia (sławne "Kaczka, gąska, jemiołuszka / Dudek, trznadel, pośmieciuszka" z "Mother Pandora") lub małość człowieka w obliczu wszechświata ("Radio, radijo, dijo, ijo, ijo / Tijo, trijo, tru lu lu lu lu / Pio pio pijo lo lo lo lo lo / Plo plo plo plo plo halo!" w "Missa Solemnis"), ale nieobce jest mu też poczucie humoru, świadczące o sporym dystansie do siebie i swojej twórczości ("It's so tempting to have faith / It's so hard to pretend / A new simpler theology / Eternity in a piece of meat").

Inspirowany celową nieznajomością Czarodziejskiej Góry, nagrany w siedzibie MySpace Polska pod okiem Graftmanna, zmiksowany w uroczo postpeerelowskim hotelu "Rysy" i przypominający najlepsze dokonania Girls Against Boys i Neurosis oraz nawiązujący (niczym Decemberists) do podań ludowych, ten zapomniany nieco brylant to chluba krajowej sceny nu-review. Zdolną mamy młodzież.
(Porcys, 1 kwietnia 2009)