Kto uratuje 2012?

 

Koniec świata czyli zastój muzycznych premier.
 

Za nami jedna trzecia ostatniego roku w dziejach Ziemi. I jak na razie nie zanosi się, żeby ludzkość w odpowiednio godny sposób zakończyła historię planety. Przynajmniej oceniając przez pryzmat wytworów fonografii. Każdy, z kim rozmawiałem na ten temat, podziela moje zdanie – w 2012 roku jak dotąd bardzo brakuje płyt i singli na serio zdolnych zawładnąć naszą wyobraźnią. Owszem, z mojego punktu widzenia prawdziwie wielkiej muzyki brakuje już od około dekady, ale tak bezbarwnie jak w 2012 to ostatni raz było chyba w 2005... Zresztą zadziwia mnie też zgodność słuchaczy często reprezentujących odmienne gusta, oczekiwania, środowiska. Z tego co widzę, wszyscy narzekają. Czyżby ludzka kreatywność w dziedzinie rejestrowania zachwycających sekwencji dźwięków ostatecznie wygasała? Jasne, prawdziwy meloman nigdy się nie nudzi – skoro w bieżących wydawnictwach posucha, to zawsze można zanurkować w przeszłość i odkryć piąte dno w ulubionych płytach albo spenetrować nisze, do których wcześniej prawie w ogóle się nie zaglądało... Ale "głęboko w środku gdzieś", jak śpiewała Brodka, pozostaje jakiś niepokój, że pod koniec roku będzie nam "łyso" układać podsumowanie z ewidentnych przeciętniaków.

Kto ma szansę uratować honor 2012 roku w muzyce? Na to pytanie każdy ma odpowiedź własną. Ja sięgnąłem do notatek i swoją przedstawiam niżej.

* * *

Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zła passa odwróci się już w maju. Swój drugi oficjalny longplay opublikują bowiem dowodzeni przez wizjonera Jorge Elbrechta nowojorczycy z formacji Violens. Połowę tracklisty "True" znamy już z rewelacyjnego zeszłorocznego mikstejpu empetrójek udostępnianych online i z dwóch tegorocznych singli. Dlatego raczej w ciemno mogę obstawiać, że będzie to jedna z moich ulubionych długogrających propozycji 2012. Gwarantem jest coraz śmielej eksponowany dar Elbrechta do zwiewnego, acz przenikliwego i kipiącego od niuansów melanżu Cocteau Twins, Smiths i My Bloody Valentine. Oto kapitalny, zrealizowany minimalnymi środkami, a mimo to solidnie nawiedzający teledysk do pięknego "Der Microarc":

http://www.youtube.com/watch?v=qpRICNLMPYI

A propos My Bloody Valentine – również w maju fani tej kultowej grupy dostaną wspaniały prezent w postaci trzech osobnych wydawnictw. Ukażą się zremasterowane reedycje albumów "Isn't Anything" i "Loveless", a także dwupłytowa kompilacja "EP's 1988-1991", zawierająca również trzy niepublikowane utwory. Z technicznego punktu widzenia te trzy kawałki to przecież też "nowa" (bo nigdy wcześniej nie słyszana) muzyka.

Lada tydzień ma się ukazać nowa EP-ka bajkowego synth-popowca z Finlandii, skrytego za pseudonimem Baxter, choć z tego co wiem, dokładna data premiery nie jest znana. Na pewno będzie za to wideoklip.

Sensacyjnie zapowiada się czerwcowy album Beach Boys zatytułowany "That's Why God Made the Radio". Jest coś wzruszającego w tym, że starsi panowie postanowili pod koniec swych dni raz jeszcze wejść wspólnie do studia i odkupić winy z lat dziewięćdziesiątych (czyli fatalne "Summer In Paradise" i bezczelny projekt "Stars and Stripes Vol. 1"). W ogóle dość niespodziewanie potoczyły się losy tego krążka, bo jeszcze w zeszłym roku przebąkiwano tylko o ewentualnej wspólnej trasie, przygotowanej na pięćdziesięciolecie. Tymczasem najwyraźniej coś zaiskrzyło i dość szybko powstał nowy materiał. Co więcej – wszystkie dotychczasowe zwiastuny każą wierzyć w jego magię. Wśród dwunastu piosenek brakuje wypełniaczy w rodzaju coverów czy nowych wersji Wilsonowskich standardów. W sesjach wzięli udział tylko żyjący członkowie zespołu – obok Briana, Mike'a i Ala również Bruce Johnston i David Marks! Żadnych gości, żadnych featuringów, żadnego wujka Jesse'a z "Pełnej Chaty" (choć na koncertach ma być – i dobrze). Podobno dzieło zamknie suita skonstruowana na wzór największych osiągnięć Beach Boys, a całość nawiązuje klimatem do "Pet Sounds" i "Sunflower". I traktowałbym te zapowiedzi z przymrużeniem oka, gdyby nie ujawniony już tytułowy singiel, zawierający miejscami tak odważne (jak na mainstream) zmiany akordów, że zaczynam wątpić w sześćdziesiąt dziewięć wiosen na karku kompozytora. Brian udowodnił, że nadal jest w świetnej formie na solowym "That Lucky Old Sun" z 2008 roku, ale ta piosenka byłaby tam chyba najlepsza:

http://www.youtube.com/watch?v=OGke6pnT1d0

Również w czerwcu wyjdzie trzeci regularny krążek dwudziestojednoletniej wokalistki Jojo, "Jumping Trains", aczkolwiek wnioskując po singlach "Disaster" i "Sexy to Me" życzyłbym sobie mniej schlebiania masowym upodobaniom, a więcej refleksyjnych i subtelnie zawadiackich piosenek w rodzaju "Why Didn't You Call", "Just a Dream" czy "What You Like" z 2010.

Co jeszcze?

Plotka głosi, że ambasador boogie funku Damon Riddick czyli Dam-Funk mozolnie wykuwa w zaciszu domowego studia następcę wielopłytowego, zjawiskowego "Toeachizown" z 2009 roku. Raz po raz ujawnia nawet gotowe fragmenty przez internet i wywołuje tym ekscytację fanów. Również sympatycy klawiszowca i gitarzysty Ariel Pink's Haunted Graffiti, Kenny'ego Gilmore'a obgryzają paznokcie, z niecierpliwością czekając na jego solowy debiut. Na stronie oficyny Discotheque Records zdjęcie małego Kenny'ego podpisano kolejnym numerem katalogowym i słowami "coming soon", więc nadzieja jest. Za więcej kawałków takich jak "It Stays", "So Glad" czy "Anina" oddałbym całkiem dużo. Pozostając w Kalifornii – na stronie wytwórni 4AD widnieje zapowiedź longplaya mistrzów anestezjologicznego sophisti-popu czyli braci Aged z jednej z najgorzej google'owalnych kapel globu Inc. Mniej liczę na longplaya eleganckich samploholików z Nashville znanych jako Jensen Sportag, bo ci ciągle wymigują się mixami. Albo boją się zmierzyć z formatem autorskiego albumu, albo szykują bombę, która zmieni zasady gry w klawiszowym popie. Chyba, że wyprzedzi ich Greg Kurstin, który oznajmił jakiś czas temu na swoim Twitterze, że jest coraz bliżej ukończenia trzeciej regularnej płyty Bird and the Bee, więc szanse na premierę w 2012 są spore.

Poza tym czekam na album siedemnastoletniego, obdarzonego zaskakująco niskim głosem i niespotykaną w tym wieku świadomością harmoniczną rudzielca z UK, Archiego Marshalla, który grywał już jako Zoo Kid i King Krule. Dalej, ciekawi mnie na ile Big Boi odświeży brzmienie Modest Mouse na ich kolejnym, powstającym krążku. Fajnie by też było, gdyby dwudziestojednoletni Louis La Roche pozbierał wreszcie swoje francusko-house'owe single w jakąś płytę... We wszystkich wspomnianych przypadkach konkretów brak.

A może ratunek nadejdzie ze strony czarnych brzmień? Po zmianie tytułu z "Electro Love" na "King of Hearts" zmienił się oficjalny termin premiery drugiego albumu Cassie – tym razem to wrzesień 2012. Inna wielka nadzieja kobiecego r&b, Teedra Moses, też od dawna obiecuje drugą płytę "The Lioness", ale na razie to tylko obietnice. Zdaje się, że równie blisko finiszu jest boski D'Angelo, którego "James River" – pierwszy album od dwunastu lat – jest już fragmentami prezentowany na żywo i zapowiada się dość czarownie:

http://www.youtube.com/watch?v=8ssjFd1ce8k

A nad Wisłą? Nie wiem, czy w tym roku ukaże się wreszcie długograj kierowanego przez Michała Stambulskiego projektu Microexpressions, obecnie funkcjonującego w odmienionym składzie. Ale miałem zaszczyt poznać demówki i choć nie czuję się uprawniony do zdradzania szczegółów stylistycznej ewolucji, to powiem jedynie, że przeczuwam fantastyczny skok jakościowy. Warto czekać! Podobnie jak na debiutancki longplay lublinian z Crab Invasion, którzy po niedawnej, efektownie przestylizowanej sesji zdjęciowej zaczynają trochę (oby nie tylko wizerunkowo!) aspirować do miana polskiego odpowiednika Violens.

Niejasny jest dla mnie status wiecznie przekładanego albumu "Tam Dokąd Zmierzasz" ikony naszych lat dziewięćdziesiątych, Edyty Bartosiewicz. Przecieki z najbliższego otoczenia artystki były takie, że to jej najlepsze dzieło – zresztą ona sama to potwierdzała. Chciałbym już móc sprawdzić, czy to raptem marketingowa gadka a la Noel Gallagher, czy święta prawda.

A skoro padła fraza "wiecznie przekładany album", to panowie z Kamp! naprawdę mogliby już przestać się wygłupiać... Od dobrych paru sezonów jadą na paru (skądinąd znakomitych) hitach, w międzyczasie zdążyli już stać się popkulturowym fenomenem – to przecież najpopularniejsza grupa "indie" w kraju. Najwyższa pora przypieczętować tę oszałamiającą karierę longplayem. Oczywiście tajemnicą poliszynela jest, że chłopcy próbują wydać debiut za granicą i stąd opóźnienia. Oby im się udało, bo tak uniwersalna muzyka ma szansę być doskonale wypromować polską scenę na Zachodzie.

Intryguje koncept "Sztuki Fugi" Marcina Maseckiego, który zarejestrował mityczne dzieło Bacha na... starym dyktafonie kasetowym. Jak tłumaczy – dzięki szumom wyraźniejsza będzie struktura utworu. I znów chciałoby się od razu to zweryfikować, bo idea brzmi fascynująco.

Jeśli dojdzie do premiery drugiego albumu warszawskiej Furii Futrzaków, to na pewno znów reszta electro-popowej konkurencji zostanie odsadzona – co do tego nie mam wątpliwości.

No i z cyklu wishful thinking – Drivealone, aczkolwiek z tego, co powiada sam artysta... I znów muszę się ugryźć w język, choć zakładam, iż łatwo nie będzie. Ale pomyślcie – czy coś w muzyce Piotra kiedykolwiek było łatwe? No właśnie.

A zatem moim zdaniem, mimo że do jego końca zostało tylko osiem miesięcy, potencjał na wybitność rok 2012 ma nadal ogromny. Wstrzymałbym się jeszcze z nekrologami, bo może się okazać, że pogłoski o śmierci muzyki były mocno przesadzone.
(T-Mobile Music, 2012)