KNOWER

 

#32
LOUIS COLE
Żadne zjawisko w bieżącej dekadzie tak ostro nie skonfliktowało wąziutkiego grona osób zafascynowanych kompozycyjnymi możliwościami w popie jak minialbum Let Go kalifornijskiego duetu Knower. Widziałem sporo zażartych polemik na ten temat i sam nawet udzielałem się w paru z nich. Sceptycy postulowali, że nie ma nic "odkrywczego" w "przyśpieszaniu" patentów wyeksploatowanych już na etapie fusion, post-disco i sophisti-popu, a w ogóle to Max Tundra zrobił to wcześniej, tylko bez "dubstepowych" wstawek. Nie zgadzam się z tą perspektywą. Jeśli obrałem w tym rankingu jakieś przejrzyste kryteria, to muszę zaakceptować fakt, że szybkość zmian odnosi się do percepcji słuchacza. Dlatego z definicji "akceleracja" popu jako "medium samo w sobie" na logikę musi być innowacją i kategorią modernistyczną (tzn. ciężko wyobrazić sobie taki Knower w latach 90. i bez wątpienia ma to bezpośredni związek z "tempem życia").

Okej, za mało jeszcze czasu minęło, żeby uzyskać tu potrzebny dystans, a poza tym prędkość tych kawałków jest tak duża, że "kompozycja" i "produkcja" zlewają się trochę w jedno, w taką jakby dźwiękową "masoenergię". Projektantem tego równania wydaje się zwłaszcza Cole, choć wokalistka i "twarz" bandu Genevieve Artadi tak jak on studiowała w Los Angeles muzykę i też wie coś o chorym songwritingu, na co wskazuje np. jej tegoroczna solóweczka (polecam serdecznie, choć panna ma nieco inne zamiary od zespołowego partnera). Warto też sprawdzić resztę dyskografii Knower – nic w ich katalogu nie powala tak jak Let Go, ale nakminić się można, wciąż, dość srogo. No to tyle na teraz, widzimy się za kilkanaście lat i wtedy zobaczymy, jak ta cała sensacja się zestarzała. Acz fascynujące w Knower jest to, że nie wiadomo, jaki będzie ich następny krok i czy przypadkiem nie będzie to popowy ekwiwalent podboju kosmosu. Liczę na to.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Let Go (2013)

Na początku był błogi szok. Obezwładniająca seria ciosów, po których ciężko się podnieść. Najbardziej futurystyczna popowa płytka, jaką napotkałem; "prawdziwa" przyszłość nareszcie nadeszła; "usłyszałem internet" z jego symultanicznym dzianiem się tryliarda procesów i poznałem komercyjną playlistę z 2047 roku. Tempo akcji było przegięte, zdolności percepcyjne postawione w stan najwyższej gotowości, a domek-z-kart-owe konstrukcje dezorientujące. Byłem wstrząśnięty (analogia Wojtka z diabelskim młynem całkiem trafna: "można doznać, ale można też się porzygać") i myślałem sobie "okurwa, okurwa, <ściana>, Nakata to przy tym slo core, a J*Davey niewinne igraszki". Słowem, czułem się rozedrgany jak jak jak Jerry Jerry Jerry kiedy kiedy kiedy Tom Tom Tom go go go pierdolnie pierdolnie pierdolnie łopatą łopatą łopatą po po po ryju ryju ryju. Musiałem wymienić bezpieczniki, musiałem zewrzeć szyki. Przecież same tytuły wałków prowokowały do wiekopomnych metafor. "Dreaming on Forever"? "Time Traveler"?

Po ochłonięciu i krótkim riserczu wyszło na jaw, że to są cierpiące na przerost talentu "dzieci sieci", które najprawdopodobniej (brawo Mati) "żyją z JUTUBA" (JUTUB niemal równie śmieszny co CHOMICHUJ, btw ciekawe czy da się wyżyć z CHOMICHUJA) dzięki takim populistycznym popisówkom, jak covery Jacko, Rihanny i "Get Lucky", właściwie pisane na nowo, jak na kreatywne przeróbki przystało ("nowe" ciążenia w refrenie "PYT" <3). Ich obadany via Spoti longplay sprzed dwóch lat też nie wyjaśniał zagadki, bo wikłał się w sidemeński weird-jazz-cośtam-pop dla freaków (praktycznie zero dance'u, mało elektroniki, synthów), uwodzący abstrakcyjnością, dziwactwem, no i trademarkowym zamiłowaniem do chorych chord changes (vide "All I Want To"), niczym poboczny projekt Thundercata i Bird/Bee, ale jak na mój gust trochę mało wyrazisty. Odrobinę "zgięły" mnie też creative-PR-owskie metody komunikacji z odbiorcą, bo nie trawię postów typu "A lot of work went into this one, so if you like it, please share it, it would mean a lot" (ale to na dłuższą rozkminę). No co, Karola "nie powiedziała wszystkiego", to ja próbuję. Oh well.

Dopiero gdy w spokoju rozebrałem na części materiał ze stanowiącego rodzaj frapującego kwantowego przejścia nie tylko dla duetu Cole/Artadi, ale i dla całej bieżącej muzyki rozrywkowej minialbumu Let Go, skumałem, jakie reakcje tu właściwie zaszły. Otóż jak słusznie zauważył nasz rednacz, to są po prostu jazz/sophisti-popowe brylanty, na których jednak dokonano trzech drastycznych operacji. Po pierwsze dwukrotnie je przyśpieszono, po drugie ubrano w błyszczące klawiszowe pady i syntezatorowe arpeggiatory, a po trzecie rozjechano na pół cholernie agresywnymi bitami rodem ze Skrillexa, który notabene jest najzabawniejszą postacią w muzyce na dziś, bo nawet nie ma na koncie długograja i chyba mało kto wymieniłby z pamięci 5 tytułów jego kawałków, ale wszyscy wiemy, jak gościu brzmi (nawet niekoniecznie świadomie, ekhm, widzowie Spring Breakers), więc fejm się zgadza. Patent w miarę ogarnialny, tyle, że na tej bazie udało im się wygenerować niesamowicie przekonujący hologram euforycznej radości. Na przykład najprostszy (ale najskuteczniejszy) w zestawie "Something More" brzmi jak wydestylowanie czystego pragnienia życia ze świadomości młodej imprezowiczki "cieszącej się życiem", a na dodatek kończy się chorą kulminacją, którą chyba tylko niejaki Szymon L. mógłby obecnie przeskoczyć (sekwencja od 4:07: "ale nie, ale nie, ale nie…").

Gdzie indziej tytułowy track przetyka bodaj najprzyjemniejsze akademickie (czytaj: posrane do kwadratu) harmonie od czasu debiutu Jurksztowicz porwaną dynamiką spod znaku D-Plan (rykoszetem od Prince'a, oczywiście), wspomniane "Time Traveler" sra się samym sobą z wrażenia jak nasza redakcja (nie, ale posłuchajcie: to rzadki przypadek numeru, który jest *sobą* podekscytowany genialne..), wspomniane "Dreaming on Forever" to "skupia się jak płaszczka", to "liże i gryzie" (nie zapomnę nigdy), a spinające całość klamrą obie wersje "What's In Your Heart" aktualizują o brakującą dekadę adhd-maksymalizm Kish Kash. Zaś wszystko to ewokuje późnego, zapierdalającego po autostradzie Maxa Tundrę (momentami dałbym wiarę, że, parafrazując Wojtka cytującego Wiki, "Ben Jacobs, 'out of print and broke', was on the payroll, helping with the script"). Ambientowe interludia (indeksowany bądź nie) lepią się do piosenek jak gała do nogi Ozila, a hip hopowe akcenty Vikrama w "Spotlight" przypominają nawijkę nadawaną z innej planety, z pewnym opóźnieniem, którego już niestety nasze pokolenie nie dożyje. Cóż, widzę, że w 2013 życie nie zwalnia. "Może łykną posty sponsorowane?" Może. Ale until then, it "feels like a dream, except you're wide awake".
(Porcys, 2013)

Life (2016)

"Hanging On"
Fani wciąż zastanawiają się, czy na kolejnym wydawnictwie szalony duet przebije kosmiczne fragmenty kultowej już epki Let Go, ale Louis i Genevieve póki co odpowiadają na te oczekiwania w dość niepozorny, acz smaczny sposób. Ona wydała tyleż imponujący, co trudny, wręcz progresywny album solowy, a razem rzucają ostatnio jednego hiciora rocznie i znów wypada zaliczyć go do czołówki. "Hanging On" nawet przeskakuje "I Must Be Dreaming" gęstością aranżu, funkowością basu, amplitudami melodyjności i subtelnie refleksyjnym przekazem o tym że "niejeden ma już pracę, swoje auto i DVD"...
(2015)

"The Government Knows"
hmmmmmmm...

"either the best or the worst of the year" (Ebert o Pulp Fiction chwilę po premierze w Cannes)

ale zostawiając przekaz/klip/humor - ciekawe, że muzycznie to adaptacja tego nieśmiertelnego szablonu rytmicznego z "Music Sounds.." Stardust (i potem kopiowanego m.in. w "Lady" Modjo, "Love at First Sight" Kylie czy "All for You" Kate Ryan).
(2016)

Przypomnę to, co pisałem w lutym, cytując wypowiedź Eberta o Pulp Fiction chwilę po premierze w Cannes: albo to będzie najlepsza, albo najgorsza rzecz tego roku. I przez większość 2016 drogie "The Govt. Knows" – "myślałem o tobie i myślałem o tobie źle". Wręcz najgorzej. Cała ta prowokacja pachniała mi niby zrozumiałą, ale jednak wykalkulowaną desperacją marketingową. W skrócie: jesteśmy mega utalentowani muzycznie, gwałcimy harmoniczne skoki, wyczyniamy cuda w nowoczesnej produkcji, ale poza garstką psycholi ludożerka nic nie kuma, bo na koniec dnia nasze kawałki są zbyt szalone i za mało przystępne dla masowego odbiorcy. Nagrywamy więc singla z politycznym przekazem, ale jednocześnie gorzko kabaretowego i okraszamy go odważnym, skandalizującym klipem. Teraz internauci będą szerować, gawiedź na pewno to kupi i nasz projekt, który na to absolutnie zasługuje, wreszcie WYDŻAMPUJE na adekwatną do muzycznego potencjału orbitę. Sprytnie pomyślane, może nawet zbyt sprytnie (nie wspominając, że skok na lajki chyba średnio się powiódł).

I pozostałbym przy tym stanowisku, gdybym jakoś na początku grudnia nie wrócił do tego teledysku. Nagle olśniło mnie, że Cole i Artadi na poziomie założenia zrobili tu mniej więcej to, co Kubrick w Dr. Strangelove: odnieśli się do najbardziej przerażających zagrożeń współczesności w sposób komediowy, BO INACZEJ SIĘ NIE DA. "Na trzeźwo nie da rady". Wszystkie palące w skali makro szantaże i teorie spiskowe epoki – Clintonowie, Bush, Obama, Trump, Snowden, bliskowschodnie konszachty, drony, permanentna inwigilacja – kotłują się w tej paranoicznej, pijanej IDIOTECE, na której Louis i Genevieve tańczą przebrani w kostiumy z amerykańskiej flagi. I wiecie co, owszem, groove czerpie z nieśmiertelnego szablonu rytmicznego "Music Sounds..." Stardust (potem kopiowanego m.in. w "Lady" Modjo, "Love at First Sight" Kylie czy "All for You" Kate Ryan), a sam podkład to przecież autoplagiat z "Something More". Zresztą ogólnie skądinąd udany album Life wydaje mi się muzycznie co najwyżej rekapitulacją Let Go – fajne, fajne, ale to już było.

Lecz wtedy przypominam sobie, co wyznał mi kiedyś w wywiadzie zmarły w tym roku Eugeniusz Rudnik. "Jeżeli masz w sobie coś z filozofa, publicysty, moralisty, etyka – to będziesz miał potrzebę indoktrynowania reszty świata, przekonywania o czymś. Jeżeli przez przypadek przez pół wieku grałem, grałem, grałem i opanowałem tę technikę w stopniu bardzo dobrym, doskonałym, wirtuozerskim – to mam do wyboru mnożyć byty abstrakcyjne lub nadać im jakieś znaczenie i wykorzystać tę materię do przekonywania reszty świata o rzeczach, które ja uważam za ważne. Półtora roku robiłem utwór 'Peregrynacje Pana Podchorążego' i ktoś w Niemczech napisał, że Rudnik dokładniej i bardziej namiętnie opisał los pokolenia, niż Andrzej Szczypiorski. I ja uważam, że to jest ważne". A zatem "The Govt. Knows" to dokładnie ten moment, w którym KNOWER uznali: wpierw wynaleźliśmy, a potem POSIEDLIŚMY ten nasz pojebany styl, więc teraz nadajmy mu znaczenie. I właśnie uświadomiłem sobie, że jak rzadko kiedy totalnie ten ruch kupuję.
(2016)