KAZIK

 

12 groszy (1997)

"Idę tam, gdzie idę"

"Los musi się odmienić", pocieszałem sms-em lekko zdołowanego na tle zarówno osobistym, jak i geopolitycznym kolegę back in 2005 ("Warto żyć, warto śnić, warto być" – zrewanżował mi się również w sms-ie, gdy kiedyś dotknęły mnie podobnie depresyjne syndromy). Seria pytań [pisownia oryginalna] "za co? może ktoś wreszcie mi wytłumaczy za co się lubi kaziola? wiem za co go lubią piwosze flanelarze z polibudy i stare punki pseudole, których życiową ambicją jest nigdy nie założyć krawata, ale reszta…" należała do najbardziej histerycznie przejmujących momentów nieistniejącego już, tutejszego "forum" – zresztą z podobnego okresu, co sms z pierwszego zdania. Z pewnością nie za Salon Recreativo, "Piwko" czy udziały w dokonaniach formacji Buldog. Jednocześnie okłamywalibyśmy się nie ceniąc literacko-publicystycznych walorów Oddalenia, nieskończonej cytowalności typa, pionierskich na naszym podwórku zabaw z samplerem, kolabo z Mazzollem, bądź wreszcie sławetnych "wczesne nagrania Kultu", których po prawdzie nikt o zdrowych zmysłach już nie słucha, ale którym niejako z urzędu należy się dożywotni props.

Lecz w 1997 roku Kazik wydał cholernie popularny i okropnie nierówny, przydługi album, który tak czy siak promowały między innymi dwa spośród najbardziej ekscytujących krajowych singli kiedykolwiek wydanych. Napędzany zacinającym się George'em Clintonem tytułowy raczej każdy konsument rodzimej popkultury zna na pamięć, ba – zacytowałby od deski do deski. Ten genialny strumień świadomości, bodaj najadekwatniejsze wcielenie w życie metody "zlewu" rozpropagowanej przez Totart, mimo wszystko ustępuje skalą artystycznej transgresji trzeciemu (formalistyczną beztreściowość a la Ramones "Maćka…" grzecznie przemilczę) singlowi z 12 Groszy. Na tle obdarzonych wewnętrzną polirytmią, zapętlonych egzotycznych bębenków rozjeżdżają się pijane smyki, zaś syn Staszewski formułuje swój refren-manifest (antycypujący też społeczną sympatię dla oscarowej Idy) w stylu zaklęcia-mantry, przyczynek do swojej najgłębszej rozkminy, w której zmierzył się z najtrudniejszym tematem dla każdego refleksyjnego człowieka, a mianowicie rozliczeniem jednorazowości ludzkiego losu i jednostkowej odpowiedzialności za niego.

Mistyczna, alchemiczna odsłona dubowo zjaranego, przestrzennego bitu w zwrotkach zapowiada przemyślenia natury podniosłej i uduchowionej, ale Kazelot dotyka ważkich spraw po swojemu, z firmową abstrakcją, obleśnością i luzem dostępnym tylko osobom znajdującym się "w stanie nieważkości" (copyright Zbigniew Boniek). Pokolenia młodych Polaków wertowały tuziny słowników w poszukiwaniu znaczenia słowa "mękistacja", ale znamienna dla poetyckich walorów utworu jest stopniowo wzrastająca dramaturgia i podwyższanie sobie samemu poprzeczki w nazywaniu nienazywalnego. Toteż o ile pierwsza zwrotka płynie jak "typowy Kaziol", o ile już druga wciąga pierwszą (el) dupą za pomocą bijącej po oczach, bezpośredniej retoryki ("niezgłębione są pokłady ludzkiej niekumacji" i nieśmiertelnie zaintonowany "Mirek Szadkowski"), o tyle kosmologiczny progres do zwrotki trzeciej po dziś dzień wydaje się fenomenem nieodgadnionym, strefą 11, NIE DO WIARY i Moon & Antarcticą polskich tekstów. To co się dzieje hipertekstualnie kiedy "Nawet nie wiesz ile rzeczy może w tobie się chować / Okazuje że można się jednak odblokować" [składnia!] nawiązuje wprost do siebie, do ewolucji tekstowej słyszanego właśnie tracka – ciężko jakoś skomentować. Chwalmy Pana.
(Porcys, 2015)

Melassa (2000)

No i znowu Kazik rozczarował. Cholera, to jest taki koleś, który narobi apetytu, a potem się okazuje, że nie warto było mieć nadziei. Okładka nowej płytki Kazika, psychodeliczna, z rozmytą czerwienią na przedzie, pozwalała oczekiwać od niego dojrzałego materiału. Najwyższy już czas udowodnić, że jest się prawdziwym artystą, a nie tylko idolem ogolonych na krótko jełopów spod monopolowego! Kolaboracja z Mazzollem była świetnym wstępem do takiej metamorfozy; album 12 Groszy przetarciem szlaku na nowej ścieżce. Trudno więc się dziwić, że Melassy oczekiwano ze sporym napięciem. Po raz kolejny okazało się jednak, że Kazik nie potrafił stworzyć dzieła; znów otrzymaliśmy zbiór nędznych, pseudo-pastiszowych pioseneczek.

Ale najbardziej wnerwia to, że do końca można było się łudzić. Bo Melassa zaczyna się naprawdę spoko. Włączam sobie płytkę, a tam jakiś menel zostawia wiadomość na sekretarce telefonu Kazika. "Tyś jest mój Bóg / Uzdrawiasz mnie / Ty jesteś mym lekarzem / I wszystkie żebra już zdrowe są / I cieszę się z rodziną / Samolot do nieba / Szczęśliwej podróży / Podróżuj po niebie drogi przyjacielu Kaziu / Podróżuj wraz z żoną i z całą rodziną / Dużo zdrowia życzy szykowny samolot do nieba / Szczęśliwej podróży / Zostańcie wszyscy z Bogiem!". Ten jakże śmieszny monolog płynnie przechodzi w kawałek tytułowy, stworzony przez Olafa Deriglasoffa. Dubowy rytm, zakręcone sample, fragmenty jakichś zapowiedzi wyjętych żywcem z koncertu Kazika. Sam zainteresowany wyjaśnia wreszcie lekceważącym tonem: "Zespół nazywa się Melassa, powstał dziś rano". "Świetnie!" – pomyślałem. Wprawdzie pomysł na występ wyimaginowanego zespołu wyraźnie zaczerpnięty jest z Sierżanta Pieprza, ale zawsze to jakaś interesująca koncepcja na wydawnictwie Kazika.

Niestety, niewiele więcej oferuje ta płyta. Bo już następny numer, "Jeśli Nie Chcesz", zanudza na śmierć, przywołując przeciętną szarzyznę dotychczasowych osiągnięć Staszewskiego. "Nie chcesz wojska – wtedy tam nie idź", rapuje on na tle elektro-hardcore'owego podkładu. Kazik rozwiąże twój każdy problem, tylko wsłuchaj się uważnie w jego teksty. "Komandor Tarkin" jest żałosny, z beznadziejną parodią wodewilowej melodyjki i tysięcznym tekstem o korupcji w politycznych elitach. Wprawdzie do wytrzymania są "Cztery Pokoje" – efekt współpracy z Edytą Bartosiewicz – gdzie całkiem śmieszny tekst Kazik podaje w sposób naśladujący styl mówienia Władysława Gomułki. Da się też jakoś przeżyć kolejny kawałek, "Mars Napada", głównie ze względu na jego kabaretowe walory.

Następuje szczytowy moment Melassy, jedyny tak naprawdę w pełni udany jej fragment. Najpierw przerywnik "Miliarderzy", kpiący z głupoty teleturnieju prowadzonego przez Huberta Urbańskiego. Staszewski udaje Huberta, Deriglassoff to "Ela", grająca o siedemdziesiąt miliardów dolarów. Przyznaję, rzeczywiście śmieszne. No i zaraz potem wchodzi piękna pieśń o upływie czasu i przemijaniu – "Gdybym Wiedział To, Co Wiem". Partia fortepianu Leszka Możdżera nadaje temu utworowi smaku, dostojności, ale i szczerości. Więcej takich poważnych motywów, panie Kazimierzu!

Ale na więcej nie było po prostu Kazika stać. Dwa, trzy dobre kawałki to stanowczo za mało, by mówić pozytywnie o całości. Reszta Melassy brzmi jak żenująco słabiutkie odrzuty z sesji. Mierne "Ja Tu Jeszcze Wrócę", komediowe "Mazzieh (African In Paris)", czy debilne "Randall I Duch Hopkirka". Ręce opadają. Na dodatek jeszcze trochę zrzynki z Beatlesów: "Do U Remember" to "Martha My Dear", a całkiem przyjemna "Jesień" (trzeci konkretny utwór w zestawie) to, rzecz jasna, "I'm So Tired". I tak można wymieniać. Słuchacze po raz kolejny dostali od Kazika guzik z pętelką zamiast porządnej, przemyślanej muzyki.

No i tyle. Zawsze mówiłem, że gdyby poskładać dobre utwory Kazika z jego różnych solowych krążków, to może by się uzbierało z pięćdziesiąt minut interesującej kompilacji. Natomiast nowe "dziełko" wokalisty znów okazuje się niewypałem. A więc: "Szczęśliwej podroży / Podróżuj po niebie drogi przyjacielu Kaziu / Szczęśliwej podróży / Zostańcie wszyscy z Bogiem!".

Tak, zdecydowanie, zostańcie.
(Porcys, 2001)