JULIE LONDON

 

Julie Is Her Name (1955)

Opowiem wam bajkę na dobranoc. Dawno temu była sobie kobieta, która łamała męskie serca jak żadna inna. Jedynaczka, emanowała artystokratyczną wyniosłością gestu, mroziła lodowatym spojrzeniem, a zarazem kusiła jedwabistym timbre. Nikt nie mógł się jej oprzeć. Nazwałbym ją archetypiczną femme fatale, ale ten topos zakłada realną interakcję między drapieżcą i ofiarą. Tymczasem w jej przypadku trudno w ogóle mówić o jakichś fabularnych zdarzeniach – Julie pozostawała raczej niedostępną ułudą, bardziej pożywką dla wyobraźni, niż nosicielką faktycznych kłopotów, za które niejeden dałby się przecież w ciemno pokroić. O nie, Julie nigdy nie dawała tego rodzaju frajdy, nie była nieokrzesana; to odwrotna fantazja, porcelanowa lalka ze szkoły artystycznej, której pogmatwania nigdy nie rozumieliście. To ten typ dziewczyny, która nigdy nie oddzwaniała i która sprawiała, że traciliście rezon i zostawialiście aż dwie wiadomości. A ilekroć widzieliście ją na ulicy albo kiedy kolega mówił wam "taak, ostatnio widziałem ją w barze, chodzi teraz z takim jednym gościem...", rujnowało to wasz weekend. I chociaż czasem wyznawała, że kocha, że jest cudownie, że nic nie poradzi na miłość, bo jest w nastroju na miłość i cieszy się, że jesteście, to potem niepostrzeżenie przemijała z wiatrem. Lecz jej hipnotyczny czar i nawiedzony erotyzm miał w sobie tak ogromną klasę, tak nieodparty magnetyzm, że nawet największym twardzielom zwyczajnie miękły nogi.

"To nie sen kochasiu, to prawda" (Tytus, Romek i A'Tomek). London (a właściwie Peck) naprawdę istniała. Fotomodelka, aktorka i wokalistka wydała ponad trzydzieści płyt z beznamiętnymi, acz nienagannymi technicznie wykonami jazzowych standardów. Wszystkie zyskały sławę w równym stopniu z powodu zdjęć roznegliżowanej Julie na okładkach, co z powodu jej barwy głosu i sposobu śpiewania. Łączył on dwie strony tego samego medalu w spójny komunikat: drogi alkohol, ekskluzywne perfumy i uwodzicielski blichtr ze smutkiem, dekadencją i pewnym rodzajem interpretacyjnej nieobecności. Żadna dama wcześniej nie odczytywała tak muzyki pop – Dietrich była zbyt kabaretowa, Day zbyt musicalowa, Holiday zbyt bluesowa. Jeśli Blossom Dearie antycypowała indie-popowy "quirky" urok, to meloszept London napoczął ścieżkę, którą podążały potem wszystkie znudzone luksusowym życiem, mroczne "władczynie umysłów", od Marianne Faithfull i Nico przez Sade i Madonnę circa Bedtime Stories, aż po Beth Gibbons i Alison Goldfrapp. Jednocześnie jej ascetyczny, tajemniczy, intymny, a w gruncie rzeczy depresyjny vibe to wielki antenat estetyki slo-core'owej. Debiut pozostaje ikonicznym albumem Julie. Wspiera tu ją tylko duet: Barney Kessel (gitara) i Ray Leatherhood (bas). A mawiają, że prosta forma to forma najtrudniejsza. Na tym longplayu każda pieśń jest diamentem.
highlight
(2016)