JOSHUA REDMAN

 

Moodswing (1994)

Nie znajdziecie w tej dwusetce rapera Redmana, bo moim zdaniem nagrywał nurtujące, ale trochę nierówne albumy. Załapał się za to jazzman Joshua, który na "Moodswing" serwuje najszlachetniejsze w swojej refleksyjności saksofonowe motywy dekady. Zwięźle akompaniuje mu na pianinie Brad Mehldau, a obok odzywa się rasowa sekcja (basista grał rok później na "Family" Roya Hargrove'a – też polecam). Jak ktoś słusznie zauważył, "Moodswing" to tak bardzo tradycjonalistyczne, konserwatywne i de facto wtórne granie, że wręcz brzmi jak album ze sprawnymi coverami standardów. Natomiast przy takiej analizie umyka nam pewien istotny fakt. Otóż dwudziestopięcioletni wówczas Redman przedstawił dość indywidualny, swoisty, ostrożnie hymniczny sposób układania poruszających tematów. Otwierający płytę, bolesny "Sweet Sorrow", emanujące zadumą "Faith" czy elegancka bossa nova "Alone In the Morning" – to tylko pierwsze z brzegu przykłady. Ktoś powie – e tam, miałki smooth do windy nam tu wciskasz. A ja się upieram, że gdyby "Moodswing" nagrał na początku lat 60. jakiś Wayne Shorter, to uznawano by dziś tę płytę za klasykę balladowego post-bopu. I co mi pan zrobi.
(T-Mobile Music, 2012)