JOHN FAHEY

 

The Transfiguration of Blind Joe Death

Pozwolę sobie taktycznie uniknąć rozkminiania postaci Faheya, ponieważ jestem jeszcze w trakcie wielomiesięcznej już lektury How Bluegrass Music Destroyed My Life i stwierdzam, iż dla mnie jest zbyt wcześnie. Póki co nie podejmę się "krytycznej racjonalizacji" mitu tej skali, osobowości o takiej charyzmie. Spróbuję natomiast skrótowo odnieść się do Transfiguration na gruncie czysto estetycznym. Otóż odnoszę wrażenie, że chociaż Fahey nagrywał później albumy na papierze ambitniejsze, bogatsze, rozleglejsze "wertykalnie i horyzontalnie", no generalnie ujmując bardziej "epickie", to nigdy nie był już tak esencjonalny, treściwy i potężny "siłą spokoju". W tych miniaturach na gitarę i gościnne banjo tkwią tak niewyczerpywalne zasoby mądrości, pogodnej rezygnacji i głębokiej akceptacji, że chwilami można się zasłuchać i zapomnieć, że w ogóle słuchamy "płyty z muzyką", bo to raczej filozoficzna, stoicka medytacja komunikowana poprzez rytmiczne i melodyczne trącanie strun.

Jednocześnie brak tu choćby krzty zadęcia – oto Fahey stoi nagi, skromny, bezbronny i próbuje cierpliwie poszerzać pozornie ubogą paletę dostępnych środków wyrazu na swoim instrumencie. Każdy tutaj track zasługuje na szczegółową analizę pod kątem unikalnego stroju, technik artykulacyjnych i zmiennych nastrojów. Oczywiście można wskazać jego bezpośrednich następców w nurcie prymitywizmu (Kottke, Basho, Lang) oraz wielu późniejszych kontynuatorów z kręgu indie/post-rocka (Grubbs i O'Rourke, Pajo, Montgomery, Elverum, M. Ward, Weeks, Chasny, Blackshaw czy ostatnio William Tyler). Ale ważniejsze od nazw i nazwisk jest to, że dzieło Faheya to żywe, spontaniczne, oddychające świadectwo kontinuum historii muzyki XX wieku – od międzywojennego bluesa, przez ragtime, bluegrass i country, ale także flamenco i poważkę, aż po muzykę polinezyjską i hinduską. I dlatego kto wie, czy nie mówimy o koronnym artefakcie nagraniowym w dziejach kapryśnego i przez to nieuchwytnego fonograficznie zjawiska zwanego "folk".
(2017)

Fare Forward Voyagers (Soldier's Choice) (1973)

Rok temu w tej rubryce omawiałem dzieło Sandy Bulla. Fahey to ogólnie podobna linia. Rzecz o dekadę późniejsza i bez perkusji – tylko gościu siedzi z pudłem i sobie brzdąka. Chociaż w sumie nie żartujmy – trzy kwadranse zawracania gitary w pojedynkę, w czasie rzeczywistym, bez overdubów i montażu – szacun już za samą stronę wykonawczą. Poza imponującą techniką, John prezentuje też wyborny zmysł wyrazowy, praktycznie prowadząc pełną narrację przy pomocy surowego wiosełka – i nie czuje się specjalnie braków w tej opowieści. Również realizator się spisał, bo nadzwyczaj czytelny jest tu sound. No, brzmi to krystalicznie w każdym rejestrze. I w tych oto okolicznościach przyrody nasz mistrzunio, uznawany powszechnie za najwybitniejszą postać w dziejach "Americany", miota się między kameralistycznymi, demonicznymi nieco pasażami, rozbudowanymi, wielodźwiękowymi akordami i "kowbojskim" podciąganiem strun. A albumik ten artysta uznał niegdyś za swoje osiągnięcie życia, którym prawdopodobnie jest, jak i również definiującym dokonaniem instrumentalnego avant-folku. Także jeśli ktoś jara się fingerpickingiem Jamesa Blackshawa to niech sięgnie, bo Blackshaw owszem szuka Boga, ale jest maleńka różnica między tymi co szukają, a tymi co dodatkowo znajdują.

PS: A swoją drogą jakże nie ma Polski. Mój tata był w Amsterdamie akurat, wszedł do pierwszego napotkanego (!) sklepu płytowego, poprosił o tę pozycję i sprzedawca po prostu zdjął ją z półki. Doznałem troszkę.
(Porcys, 2008)