JEAN-JACQUES PERREY

 

Prélude au sommeil (1958)

Jest taki moment w "Prélude au sommeil", gdzieś pod koniec trzynastej minuty, a więc mniej więcej w połowie dwudziestopięciominutowego utworu. Powoli ustępują szare, mgliste obłoczki, które zbliżały się i oddalały niczym cmentarne zjawy. I wtedy wkracza ten rosnący pochód, niby dziecinna banalna drabinka nutek. W towarzystwie dwu "złowrogich" akordów pobrzmiewa ona iście "szpiegowsko", niczym soundtrack do tej sceny w czarno-białym thrillerze, gdy ktoś na kogoś niecierpliwie czeka, a ktoś obok się gdzieś skrada. Ale to tylko inicjalne wrażenie. Sporo myślałem o tym motywie i wnioski nasuwają mi się same. Otóż Perrey uchwycił tu uczucie rzadko brane na warsztat przez twórców muzycznych, bo niesamowicie trudne do przyszpilenia. Uczucie zdziwienia.

Nazywając sprawę z manierą i egzaltacją właściwą prezenterom radiowej Trójki: to moment niezwykły. A w swojej niezwykłości przywodzi mi na myśl dwa inne magiczne momenty, z którymi jestem dość zżyty. Rozpadające się na fortepianowe drobiazgi outro "A Last Straw" Roberta Wyatta i szkolną rozgrzewkę wokalno-instrumentalną Stereolab w "Black Ants in Sound-dust". I o ile w pierwszej sytuacji zakładam pewien zbieg okoliczności, "krążą energie" i układ planet, to już drugi przytoczony KEJS jest zapewne rezultatem świadomego działania Gane'a i Sadier. W końcu samplowali oni Perreya nie raz, a aż trzy razy na Transient Random-Noise, w dodatku tytułując kolejne nagranie "Jenny Ondioline" (od nazwy i nazwiska konstruktora proto-syntezatora z lat 40., który J-J rozpropagował i opanował w stopniu celującym). Więc tu akurat nie wierzę w przypadki.

Zmarły (w wieku 87 lat) dosłownie przed trzema tygodniami Francuz to od dekad ulubieniec "wszelkiej maści frików i fraków" (musiałem kiedyś zaadaptować tego bejskiego suchara), miłośników "przygód w muzyce", dziwnych instrumentów i technologicznych innowacji. Poza Stereolab samplowała go cała ekstraklasa rapu, a Beastie Boys zatytułowali album na jego cześć. Jednak wspominając dorobek Perreya zwykle zwraca się uwagę na jego aktywności z lat 60. – pseudo-kiczowate (tak naprawdę mega odkrywcze i pionierskie) eksperymenty z Moogiem w ramach sławnego duetu producenckiego z niejakim Kingsleyem. Ewentualnie na epkę Mr. Ondioline - chyba w znacznej mierze z powodu okładki. Ale chociaż mam ubaw z ich słuchania, to nic dla mnie w katalogu Perreya nie może się równać z jego rzadko przytaczanym, a tyleż skromniutkim, co epokowym debiutem z 1957 roku.

"Preludium do snu" to nie tylko jak na proto-ambient przystało dzieło programowe, bo stworzone w celu kojenia skołatanych nerwów pacjentów szpitali psychiatrycznych. To nie tylko "południk zero" new age'u, chilloutu, "łagodnego" drone'u czy "synthgaze'u" (serio, cokolwiek ze statycznymi plamami tonalnego dźwięku jest spadkobiercą: "In Church" M83, "Feedback Zwei" Whitmana, pamiętny wstęp do "Watcher of the Skies" Genesis itd.). To także przypomnienie, że dawno temu "nagranie płyty" mogło mieć zupełnie wsobny wymiar. Oto niedoszły lekarz Perrey zasiada do Ondioline i szczerze oczarowany możliwościami instrumentu decyduje się na nieco zawstydzoną, uduchowioną (skojarzenie z poetyką kościelnych organów) wypowiedź w czterech odsłonach, grając na klawiszu tak, jak Nick Drake potem śpiewał: do siebie. Być może nigdy już nie powstał album czulej redefiniujący samotność jako funkcję autoterapeutyczną.
(2016)