IGGY POP

 

Iggy and the Stooges
Raw Power

Mordy, ja respektuję relewantność "I Wanna Be Your Dog" i Fun House, ale "byłem w Pace, byłem kurwa w Orchowie, byłem w jebanym Sokole i tam naprawdę działo się kurwa gówno" – jakieś saksofony, dżemy, farmazony, CHUJE MUJE. "A tu jest naprawdę pieprzony git, nie". "Ale nie pluj na mnie". Raw Power? Już sam tytuł się "ładnie przedstawił przed nam tutaj w tej chwili słuchaczom przed milionami słuchaczy". Rzekłbym, iż wczesne single ROLKÓW, White Light/White Heat i ten oto krążek wyciskają maksimum istoty rokendrola z rokendrola – którą stanowi natychmiastowa ewokacja lepkiego, syfnego, bezpowrotnego upodlenia. Bo kiedy wciskacie "play" i waszym uszom ukazuje się "Search and Destroy", to YOUNG IGI i jego LEPSZE ŻBIKI nagle CWAŁUJĄ i DRAŁUJĄ jakby nazywali się co najmniej POPARZENI KAWĄ TRZY. To był moi drodzy "uczciwy nihilizm", kategoria praktycznie wyparta ze świadomości obecnej post-kultury.

Później jest tylko odrobinkę gorzej – tracklista generalnie z cyklu "one classic cut after another". Osterberg w swoim "peaku biologiczno-intelektualnym" ( :D ), brutalne riffy Williamsona i "syberyjska" sekcja Ashetonów jak u ZDOBYWCÓW PEWNYCH OSKARÓW. Ktoś mógł pogubić się w wersjach mixów jak Shields z ostatecznie odwrotnie wytłoczoną reedycją Lvlss, ale robię wyjątek i załączam remix Popa/Dickinsona z 1997 roku, gdyż w porównaniu do oryginalnego mixu Bowiego (z całym szacunkiem, pamiętajmy BOWIEM, że "Jim, there's nothing to mix" – co za uroczy nieogar z tego Jima) zwyczajnie NISZCZY. Pytają państwo "co tak mało punka w tym rankingu" – w ogóle punk to nie jest zbytnio albumowy genre, ale najgłębsza odpowiedź brzmi inaczej: ponieważ po Raw Power nic "punkowszego" już raczej NIE ZABANGLAŁO :|

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=0nRJFsdUvqA (evocative moment: kiedy na refrenie gościu pół-skanduje "And I'm the world's forgotten boy / The one who's searchin', searchin' to destroy" to jego dionizyjska sztuka mnie serio wzrusza i gotów byłbym uwierzyć, że wielokrotnie zmarł na scenie za grzechy nas wszystkich)

Bonus ("bo-nus! bo-nus!"): https://open.spotify.com/user/dimitri_vinogradov/playlist/1ERDkBRrt0NOCqP5JQgLmC?si=so7E5Sk4QuKfeFxI_Kneig
(playlista z nagraniami, w których Bowie śpiewał, grał, komponował, produkował i miksował dla innych i z innymi)
(2018)

WIELKA PŁYTA: Iggy Pop – "The Idiot" / "Lust for Life" (1977)
 

Iggy Pop ogłosił się kiedyś pasażerem. Mądrzy ludzie mawiają, że w takim razie jego kierowcą musiał być David Bowie.

Kiedy tydzień temu oddawałem do publikacji przegląd dwudziestu czterech regularnych albumów w dyskografii Davida Bowie (link - http://www.t-mobile-music.pl/opinie/24-x-bowie,11813.html ), czułem, że czegoś w tym artykule brakuje. I nie chodziło mi ani o nieco przeceniany w pewnych kręgach soundtrack do serialu "The Buddha of Suburbia", ani o sławne koncertówki "David Live" i "Stage", ani wreszcie o szybki rejs po najciekawszych kompilacjach sygnowanych nazwiskiem artysty (a było ich mnóstwo). Miałem na myśli dwa albumy zrealizowane w przeciągu jednego roku z Iggym Popem, czyli "The Idiot" i "Lust for Life", oba wydane w 1977 roku, które choć sygnowane pseudonimem nieokiełznanego amerykańskiego wokalisty, w znacznej mierze są dziełami Bowiego i stanowią absolutnie niezbędne dopełnienie jego "berlińskiego" tryptyku składającego się z "Low", "Heroes" i "Lodger". Dodatkowa okazja to zapowiedziany na koniec kwietnia kolejny już fonograficzny comeback Iggy'ego i The Stooges (http://www.t-mobile-music.pl/newsy/zapowiedzi-plyt/iggy-pop-wcale-nie-umiera,11749.html ), który chociaż należy traktować chyba nieco z przymrużeniem oka, bo z oczywistych względów to już nie to samo, co w epoce "Fun House" (link – http://www.t-mobile-music.pl/koncerty/relacje/off-festival-polowanie-na-dinozaury,9228.html), to jednak jest niezaprzeczalnym świadectwem niewyczerpanej żywotności tego kończącego za miesiąc 66 lat scenicznego łobuziaka. Myślę też, że warto omówić genezę tych dwóch dzieł razem, bo są w sumie dwiema nierozerwalnymi stronami tej samej monety – orłem i reszką wspólnej, gwałtownej i intensywnej przygody artystycznej dwóch wyjątkowych muzyków.

Jeśli w 1976 roku Bowie był – jako się rzekło w zalinkowanym wyżej artykule – wrakiem człowieka, to co dopiero można powiedzieć o Iggym? Ten patentowany ćpun, rockowy straceniec i doszczętnie upodlony frontman-bandyta znajdował się wówczas na absolutnym życiowym dnie i w rezultacie wielu perypetii po drugim rozpadzie The Stooges trafił do kalifornijskiego szpitala dla psychicznie chorych. Z Bowiem kumplowali się już od paru lat – do pierwszego spotkania doszło w 1971 roku, a potem zafascynowany postacią i preferowaną estetyką Jimmy'ego Osterberga ("to był nihilistyczny rock, a nihilizm mnie pociąga", wspominał z uśmiechem David) został współproducentem sesji "Raw Power". Co więcej, zasłuchany w timbre pochodzącego ze stanu Michigan wokalisty, Bowie sam adekwatnie obniżył rejestr swojego śpiewu. Zdaniem Micka Ronsona ta obsesja miała w sobie coś niezdrowego. "On nie chciał brzmieć jak Iggy – on chciał BYĆ Iggym", wspominał glamowy gitarzysta. Nic więc dziwnego, że w 1976 roku Bowie był jedną z niewielu osób, które odwiedzały niesfornego pacjenta w psychiatryku i chyba jedyną, która autentycznie wierzyła jeszcze w jego drugą młodość, w jego realny powrót do muzycznej aktywności, we wskrzeszenie jego poturbowanej i na tamtym etapie kompletnie wykolejonej kariery. Kiedy zabrał go ze sobą – najwyraźniej w celach terapeutycznych – na trasę promującą "Station to Station", panowie dość szybko zrozumieli, że są na siebie skazani i postanowili przenieść się do Berlina Zachodniego, by tam oczyścić zniszczone organizmy z uzależniających toksycznych substancji i odnaleźć jakże upragniony spokój ducha.

Po przeprowadzce spacerowali całymi dniami, uwielbiali na przykład zgubić się gdzieś wśród drewnianych berlińskich domków i poczuć, jak stopniowo zrywają ze znienawidzoną Ameryką ("Los Angeles powinno być zmiecione z powierzchni Ziemi!", wypalił kiedyś rozsierdzony David), odwiedzali też czasem wschodnią część miasta. Ta diametralna odmiana miała wkrótce zaowocować fazą wzmożonej kreatywności muzycznej. W biografii Popa zatytułowanej "Open Up and Bleed" Paul Trynka odważył się nawet porównać tę kooperację do legendarnego pobytu Van Gogha i Gauguina w Żółtym Domu w Arles. Tyle, że u panów Jonesa i Osterberga nie doprowadziło to do obłędu i załamania nerwowego. Wręcz odwrotnie: specyficzna atmosfera niemieckiej stolicy – choć niewątpliwie niepokojąca i po swojemu przygnębiająca – ostatecznie zgodnie z założeniem miała na nich uzdrawiający wpływ. Zresztą zdaniem żądnych sensacji żurnalistów papużki nierozłączki nie tylko ze sobą mieszkały i nagrywały, ale też... sypiały. Cóż, teoretycznie Bowie parę lat wstecz deklarował się homoseksualistą, a Popowi zdarzyło się obracać w środowisku gejowskim w San Francisco. Ale plotki o seksualnej relacji wesołych kompanów spod Hauptstrasse 155 wydają się jednak lekko przesadzone, bo choć żaden z nich nie stronił od erotycznych eksperymentów, to podobnym domysłom zaprzeczają wszyscy, bez wyjątku, świadkowie berlińskiego epizodu. Nawet Angie, żona Bowiego – która owszem była o Popa zazdrosna, ale w innym sensie. Poświęcał przecież zdecydowanie więcej uwagi Iggy'emu i podczas jednej z jej wizyt w Berlinie zakomunikował jej, że chce rozwodu.

Historia "The Idiot" (obaj artyści byli fanami słynnej powieści Dostojewskiego) zaczyna się nieco wcześniej. Bowie kreślił pierwsze szkice piosenek układanych z myślą o Popie jeszcze w Stanach, a wstępnych rejestracji utworu "Sister Midnight" (skomponowanego przez Carlosa Alomara) dokonano w Londynie w trakcie trasy. Od początku miał też jasną wizję estetyki albumu, odcinającą się od stricte rokendrolowych, żywiołowych korzeni Popa. "David zamierzał z moją płytą zrobić rzeczy, które chodziły mu po głowie, ale nie chciał ich publikować pod własnym nazwiskiem", podejrzewał Osterberg. I na razie nie było mowy o żadnym konflikcie – panowie rozumieli się bez słów, a Iggy potrafił intuicyjnie docenić awangardowe skłonności Davida. Inicjalna koncepcja zakładała stworzenie elektronicznego (!) albumu w studiu Musicland pod okiem pioniera disco Giorgio Morodera (!), co Pop jak najbardziej aprobował. Ale chociaż sesje otarły się o Monachium, to całkiem podobnie jak w przypadku "Low" rozegrały się w głównie w podparyskim Château d'Hérouville (gdzie sekcję rytmiczną uformowali Michel Santangeli i Laurent Thibault, później zdublowani przez zawezwanych naprędce George'a Murraya i Dennisa Devisa – nadwornych sidemenów Bowiego), a ślady zmiksował Tony Visconti w berlińskim studiu Hansa. Co zaś do ostatecznie ulepionej stylistyki, to może oddajmy głos Iggy'emu oraz Brianowi Eno. Według pierwszego "The Idiot" to "połączenie Jamesa Browna i Kraftwerk". Drugi natomiast stwierdził, że album ten "brzmi jakby słuchacz miał głowę obudowaną betonem" – i był to komplement.

Jimmy i David pracowali głownie nocą, w ciemności – w rezultacie "The Idiot" musi budzić nieodparte skojarzenia z mrokiem, nie tylko ze względu na obwolutę (zainspirowaną, podobnie jak okładka "Heroes", berlińską szkołą ekspresjonistycznego malarstwa Die Brücke). To bezdyskusyjny Lord Vader wśród projektów Bowiego: odhumanizowane, toporne, przerażające w swej monotonii lejtmotywy "Sister Midnight", "Dum Dum Boys" czy "Mass Production" zostały tu zatopione w nocnych, odpychających, proto-industrialnych teksturach dźwiękowych. Na tym tle Iggy śpiewa zupełnie inaczej, niż to miał w zwyczaju ze Stooges: miast ryczeć, przeważnie mruczy i wyje niczym przebudzony wampir, jakby obwieszczając apokalipsę poprzez obolały, acz beznamiętny w wyrazie soul. Co ciekawe nasi bohaterowie próbowali zawrzeć w tym materiale odrobinę humoru: kanciasty groove z bitmaszyny w "Nightclubbing" miał w krzywym zwierciadle odbijać dynamikę niektórych kompozycji Gary'ego Glittera, "Tiny Girls" to mrugnięcie okiem w stronę sympatyków Jacquesa Brela, a tutejsza wersja "China Girl" (o ileż mniej przystępna od singlowej z 1983 roku) dryfuje troszkę jak zagubiony lament Micka Jaggera. Nie zmienia to jednak faktu, że błędnie klasyfikowana czasem jako nowofalowa (nie ma tu prawie nic z histerycznego, nadpobudliwego impetu definiującego ten nurt), ta płyta to frapująca kładka między dekadenckim art-rockiem, a gotycką odmianą post-punka spod znaku Joy Division (wszyscy pamiętają, czego słuchał Ian Curtis tuż przed samobójstwem). Dzieło trudne i zrazu mało zachęcające, ale na dłuższym dystansie niesamowicie wciągające spójnością gęstego soundu i hipnotycznymi właściwościami chłodnych, acz demonicznych riffów. Zagubione arcydzieło w dorobku Bowiego i w moim odczuciu paradoksalnie być może artystyczne apogeum Iggy'ego – mimo, że tak mało reprezentatywne dla jego popkulturowego, ikonicznego wizerunku.

Praca nad "Lust for Life" wyglądała nieco inaczej. Bowie załatwił Popowi kontrakt z wytwórnią RCA i pomógł zorganizować trasę koncertową. Skompletował mu też zespół akompaniujący. W roli sekcji zatrudnił dwóch szalonych braci Sales, których poznał w Stanach, dorzucił szkockiego gitarzystę Ricky'ego Gardinera, który wziął udział w nagraniu "Low", no a siebie obsadził za pianinem. Wtedy między towarzyszami zaczęły się tarcia – tak na szczeblu personalnym, jak i ideowym. Zachęcony promocją "The Idiot" Iggy poczuł większe prawo do samostanowienia i decydowania o kształcie następnego albumu. Rozpoczęła się przyjazna, ale jednak chora rywalizacja – kto dołoży więcej do repertuaru, kto odciśnie na nim mocniejszy ślad... Iggy był "w drajwie" twórczym i pozwalał sobie na zmienianie melodii zaproponowanych przez Davida. Nagle zebrane na boku szkice Bowiego uległy znacznemu przeredagowaniu na etapie działań studyjnych. O ile dotąd sprawował on autorytarną pieczę nad całością, to teraz role zostały wyraźnie podzielone – Iggy pisał teksty, a muzyką dzielili się wszyscy uczestniczy sesji. Bowie tracił kontrolę nad jej przebiegiem, poprosił więc o pomoc Carlosa Alomara – portorykański gitarzysta miał zdyscyplinować coraz bardziej chaotyczne poczynania zespołu, co z braćmi Sales na pokładzie nie należało do łatwych zadań. Jednocześnie był podniecony wybuchem kreatywności Iggy'ego – zachodziło tu sprzężenie zwrotne, panowie stymulowali się nawzajem. Ponoć w owym okresie Pop śnił ciągle o zemście, o rewanżu, o kontrataku. "Lust for Life" przesiąknięte jest takim podprogowym komunikatem – "ja wam jeszcze pokażę". Wam? A może konkretnie Davidowi?

Któregoś dnia Bowie usłyszał w niemieckiej telewizji fragment kawałka wykonywanego przez orkiestrę dętą. Po chwili chwycił za ukulele (!), zagrał na szybko rzeczony riff i rzucił do Popa: "napisz do tego tekst – nazwij go <<Lust for Life>>". Ten na poczekaniu zaimprowizował strumień świadomości, zahaczający o postać Johnny'ego Yena z powieści "The Ticket That Exploded" Williama Burroughsa, którego obaj panowie wtedy pasjami czytali. Bowie kręcił głową z niedowierzaniem: "nie widziałem nigdy kogoś, kto potrafiłby tak nagle z głowy wymyślić tak dobry tekst piosenki". Wkrótce jednak perkusista Hunt Sales oficjalnie "przejął" ten numer, zaopatrując go w wybuchowy, wzorowany między innymi na "You Can't Hurry Love" The Supremes bit. Tak powstała jedna z najlepszych piosenek do samochodu w dziejach, ale co ważniejsze – istna kwintesencja energetycznego rokendrola i kluczowe ogniwo objaśniające wpływ wczesnych Rolling Stonesów na punk rocka; hymn bardziej punkowy duchem, niż lwia część stricte punkowych klasyków. Album "Lust for Life" to wszakże znacznie więcej, niż piosenka "Lust for Life". Wpływ grupy Jaggera i Richardsa słyszalny jest też w niewybaczalnie surowym "Sixteen", parodystycznym "Success" czy przenikliwie porywistym "Some Weird Sin". Ten ostatni podręcznikowo wyjaśnia z kolei duchowe pokrewieństwo Stonesów z debiutem The Strokes. Nigdy nie przepadałem za przesadnie prymitywnym riffem "The Passenger" ręki Gardinera (w odbiorze nie pomogły też przaśne polskie przeróbki), ale nie da się ukryć, że w połączeniu z tekstem i wokalem Popa to jego idealna wizytówka, pieśń flagowa. Zarówno "Tonight", jak i "Neighbourhood Threat" są tu (podobnie jak "China Girl" na "The Idiot") intrygująco zadziornymi pop-rockowymi szkieletami, na bazie których za parę lat Bowie będzie umiał wybudować mutacje znacznie przystępniejsze. Sklecone na poczekaniu "Fall In Love With Me" (tu akurat Gardiner za bębnami, Tony Sales na gitarze, Hunt na basie) nieświadomie chyba przepowiada skok Elvisa Costello z "My Aim Is True" do "This Year's Model".

Zdjęcie okładkowe pstryknięte Iggy'emu tuż przed rozmową z reporterem BBC miało odzwierciedlać normalne, cywilizowane oblicze wokalisty – chociaż każdy chyba wyczuwa ironiczny wymiar tego wizerunku w kontekście niewątpliwie drzemiącej pod tym ciepłym uśmiechem, tu zaledwie uśpionej bestii. Osterberg mawiał, że w Berlinie przeżył najszczęśliwsze chwile swojego życia, ale niestety zaraz po premierze płyty wrócił do kokainy. Podobno ani okładka, ani sama zawartość płyty nie podobały mu się. Co gorsza wydanie "Lust for Life" zbiegło się ze śmiercią Elvisa Presleya i album dość szybko zniknął z półek sklepowych, nie doczekał się też zbyt wielu recenzji. Desperackie próby ratowania promocji poprzez trasę okazały się niewypałem. Iggy świadomie bądź nie dokonał – który to już raz? – sabotażu własnej kariery. Mimo to warto pamiętać, że berlińska przygoda urodziła unikatową, fascynującą kartę w jego dorobku. Rzadko kiedy w historii rocka nad wspólnym przedsięwzięciem pracowali dwaj muzycy obdarzeni tak potężnymi osobowościami, że z powodzeniem można tu mówić o "przeroście charyzmy". Kiedy w poniższym, doskonałym zresztą wywiadzie zdziczały Iggy przypisuje swojej sztuce cechy dionizyjskie, to ma oczywiście rację. Ale szacunek dla Bowiego za to, że trącił w nim intelektualną, cywilizowaną strunę. Ujarzmił bestię zupełnie nic nie tracąc z jej magnetyzmu i jakby wtłoczył te dionizyjskie tendencję w staranną, apollińską formułę.

http://www.youtube.com/watch?v=5CxyDX8kN6s

(T-Mobile Music, 2013)

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=D_uF6ObhDks (evocative moment: 0:32 – Jimmy streszcza swój przejmujący los w paru wersach: "I never got my license to live / They won't give it up / So I stand at the world's edge / I'm trying to break in..." i wtedy czuć tę niewysłowioną chemię, telepatyczne porozumienie z Davidem, który trzyma gęste, kipiące riffy za zęby... wspanialszy ŻYWY rokendrol być może już nigdy nie powstał – choć Strokes występami telewizyjnymi próbowali nawiązać do tego ideału)
(2018)