HOT HOT HEAT

 

Make up the Breakdown (2002)

Płyta bardzo doceniana przez muzyków – i nie bez przyczyny. Często redukowani do roli zwykłej kapeli z cyklu "new rock revolution", Kanadyjczycy tasują tu każdą piosenkę formalnie, nierzadko za nic mając zwyczajowy schemat zwrotka-refren. Outro może przerodzić się pięciogłową bestię, a refreny wcale nie dominują w zakresie chwytliwości. To jedna z niewielu płyt, na których mój ulubiony moment właściwie zakrawa na reggae (sławne "don't worry now" w "Bandages") – inną jest na przykład "Cupid & Psyche" Scritti Politti. A potem był wielki upadek – rekord Guinessa w obniżeniu poziomu z płyty na płytę.
(T-Mobile Music, 2011)

Jest ich czterech, pochodzą z miejscowości Victoria w Kanadzie i chyba nie zamierzają się opieprzać. Wcześniej tego roku wydali EP-kę Knock Knock Knock, dając sygnał wszystkim uważnie śledzącym niezależną scenę popowcom, że nadchodzi niezła masakra. Teraz obietnica stała się faktem wraz z długogrającym debiutem Make Up The Breakdown. Dziesięć krótkich piosenek, składających się na tę półgodzinną płytkę, jest w stanie dosłownie zarazić swoją świeżością, rozsadzającą energią i, nade wszystko, niespotykaną ilością zawartych tu hooków. Żeby nie pozostać gołosłownym: idę o zakład, że po wysłuchaniu synkopowanego mostka w "Bandages" ("Don't worry now / Don't worry now / Don't worry cause it's all under control") nie będziecie mogli się opędzić od tej melodyjki do końca dnia – następnego dnia – tygodnia. Sam nie bardzo lubię takie reggae'owe zagrywki gitary, ale ten kawałeczek zwyczajnie żre, zażera cholernie i już mnie nie ma / jestem kupiony.

Hot Hot Heat zrobią karierę na takich diabelsko chwytliwych numerach, nie może być innej możliwości. Jeśli już nie zrobili – przecież za Oceanem wymienia się ich wśród ostatnich objawień, wydali albumik, jest spoko. Jakoś dodatkowo mają u mnie punkty (abstrahując od muzyki) za taki młodzieżowy luz. Na pierwszy rzut oka zaliczyć ich wypada do całego garage rock revival, bo nie czeszą piór, jeden gość nosi krawat, a wokalista Steve Bays wyje bardzo modsowo. Lecz świat byłby niesprawiedliwy, szufladkując Kanadyjczyków razem z zeszłorocznymi rewelacjami. (W ogóle to jest jakaś paranoja: przecież Liars reprezentują art-funk, Interpol wzięli się normalnie z innej bajki, a Vines to są jakieś cioty.) Mają oni do powiedzenia więcej, niż przeciętny piwniczny zespół wzorujący się na Wire, korzystają z szerszej palety inspiracji. Jakiś czas temu krytykowałem Jacka Endino, ale tutaj się przyczynił do klarownego, plastycznego, choć zadziornego brzmienia, brawo.

Fakt, że Bays nie tylko śpiewa, ale i gra na klawiszach, nie pozostaje bez znaczenia dla ogólnej impresji, jaką pozostawia Make Up The Breakdown. Jest to zatem coś miększego, coś barwniejszego. Takie tune'y, jak zabójczo przyswajalny "No, Not Now", wspomniany dynamit "Bandages", prowadzony przez nisko osadzony motywik syntezatora killer "Talk To Me Dance With Me", czy finałowy majstersztyk "In Cairo" straciłyby wiele ze swej mocy pozbawione tych keyboardów. Steve trąca pojedyncze nutki jak małe dziecko, czasem wysmaży trójdźwięk i jest z siebie zadowolony. Fajnie, że technika gościa nie wykracza poza moją własną, nie czuję się gorszy. Momentami powoduje to całkiem śmieszne akcje, jak w "Aveda", gdzie kolesiowi zachciało się solówki a la wczesny Yes, ale umiejętności pozwoliły jedynie na kilkakrotne powtórzenie prostego wzoru. Haha. Nie, ale Steve to dobry chłopak, ja znam. Ma teksty w stylu "You are my only girl / But you're not my owner girl!", to dobry chłopak.

Gdy zasłuchany gapiłem się tak na okładkę Make Up The Breakdown, strzelił mi do głowy pomysł, że lepiej nawet, niż do rock revival, czy nowej fali, porównać Hot Hot Heat do zespołów Merseybeatu. Dlaczego? Otóż koperty debiutów Searchers, Gerry And The Peacemakers, czy Swinging Blue Jeans przedstawiały, podobnie jak omawiany album, czwórkę muzyków i kolorowy podpis z nazwą grupy i tytułem krążka. Porównanie mieści się w granicach przyzwoitości, gdy pomyślimy o rodzaju muzyki – beztroskim, radosnym, porywającym popie. A jeśli już taka charakterystyka, to niedaleko stąd do XTC (refren "Get In Or Get Out" – toż to pure XTC) lub The Jam: tu przynajmniej pokrywa się napięcie, nowofalowy nerw. Wyliczankę zakończmy na naszych darlings, Dismemberment Plan. Dobrze, niech już będzie, mimo, że skojarzenie jest to dość odległe. Ale zgoda, bo generalnie Bays, DeCaro, Hawthorne i Hawley zmieszali całą tradycję niezal-popu w jednym kotle i wyszła im smakowita potrawa. Powtarzam: nie przestaniecie nucić do Sylwestra przynajmniej.
(Porcys, 2002)

Evevator (2005) 0.8

Znów nie wiem jak zacząć nawet. W prostych, żołnierskich słowach, to będzie tak... Dawno temu, za górami, za lasami, hen w 2002, Hot Hot Heat wydali pierwszy longplay Make Up The Breakdown. Ale nie chodzi o to, że energiczne new wave, że świeżość i młodzieńczość. Te kawałki, co do jednego, były tak wykurwiście inteligentne, popowo chwytliwe i bossowsko unikalne, że powinny skutecznie zniechęcić zastępy startujących w tej branży zespolików przed dalszym parciem ku karierze. Ej no ale KURWA tamta płyta. Ktoś słyszał? Przecież ona była tak dobra że aż męczyła i się z trudem znajdowało potrzebę słuchania jej po raz setny, bo wiadomo było, że znów wymiecie.

Now enter the follow-up Elevator. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakiś wykonawca zaliczył *taki* spadek na skali jakości. Przeciera się uszy ze zdumienia, bo mamy do czynienia z odwrotnością, zaprzeczeniem, lustrzanym odbiciem debiutu na zasadzie lewa-prawa: wszystko co tam urzekało i ekscytowało, tu nudzi i żenuje. Przejścia akordowe, aranże, konstrukcje piosenek, hooki: wszystko. Mi to się nie chciało wierzyć po prostu jak se włączyłem. Dla mnie to nie jest HHH, tylko inny band podszywający się nazwą pod HHH, jak spamer na forum podszywa się pod regularnego użytkownika, czy coś. A może inaczej: jakaś sprytna kapela wykupiła od nich nazwę, by wydać pod nią swoje wypociny? I to kapela pokroju, hm, Wheatus? College'owe gówienko z MTV w każdym razie. Sami dopasujcie porównania. Aż boli mnie gdy to mówię, ale Elevator to rozczarowanie roku. Gdyby ktoś 3 lata temu uprzedził mnie "ale wiesz, ich sofomor cię załamie słabością", zaśmiałbym się. Młode laski edukujące się o muzyce z TV i radia będą kojarzyć HHH z tym krążkiem i kręconymi (ee?) włosami wokalisty. Smutność tej konkluzji! Co-tu-się-dzieje. Dlaczego, dlaczego. Nie rozumiem świata.
(Porcys, 2005)

Happiness Ltd. (2007)

Gdy pięć lat temu kanadyjska ekipa zaprezentowała się światu longplayem Make Up The Breakdown, na serio powiało rewelacją. Chwilę zanim alternatywna młodzież zajechała na śmierć ich taneczne kawałki podczas hucznych indie-rockowych imprez, odzierając je tym samym z odkrywczości i spontanu, obcowanie z tamtym debiutem przynosiło mi same pozytywne wrażenia – nakręcało energetycznie dzięki śmigającym rytmom, ale też ekscytowało zawadiackim sprytem chuligańsko uzależniających melodii. Potem przyszedł album drugi, Elevator, wydany już dla dużej wytwórni. Był zatrważająco słabą kompromitacją roku. W krótkim czasie zespół obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, zalety wymieniając na wady. Spuśćmy zasłonę milczenia. Trzeci duży krążek formacji ostatecznie potwierdza, że panowie wypalili się z weny. Choć tym razem jest znośnie i strawnie – nie mamy do czynienia z żenadą w stylu poprzednika. Lecz niestety – przeciążone obfitymi smykami czy dzwonami pieśni lokują się blisko mdłego mainstreamowego rocka z kiepskich hollywoodzkich filmów, które cechuje anonimowość i nijakość. A za tysięczny cytat z perkusyjnego intro "Be My Baby" należy się grzywna w wysokości całego dochodu ze sprzedaży. Kariera zakończona.
(PULP, 2007)

***

Chwytliwa melodia to potęga! Dziesiątki zespołów wzbiły się na sam szczyt dzięki znajomości tej reguły; setki poległy zapominając o jej doniosłości. Melodia jest wartością uniwersalną, oddziałującą na każdego. Jest ponad podziałami gatunkowymi, czy wiekowymi. Dzięki melodii łatwo można „opowiedzieć” piosenkę znajomemu. Hot Hot Heat znakomitym tego dowodem.

Wszyscy kumple, którym puszczałem Make Up The Breakdown wyrażali się o płycie w dość podobny sposób. Świeżość, melodie, świeżość, melodie, świeżość. Zresztą, nie spotkałem jeszcze osoby, która w konfrontacji z nawiedzonymi piosenkami Hot Hot Heat nie czuła by się urzeczona. Wcale się nie dziwię, bo sam od momentu kupna albumu chodziłem jak zaczarowany, wciąż nucąc, jeden po drugim, te piekielnie zabójcze motywy. I zapewniam, że jest to przyjemność, jakich mało na tym świecie.

Zespół pochodzi z Kanady, która notabene wykazała w ostatnich latach wielki rozwój sceny niezależnego popu, by wymienić Sloan, New Pornographers, Destroyer, czy Broken Social Scene. Wygląda na to, że coś wisi nad tym krajem w powietrzu, co pozwala pisać wpadające w ucho, lecz niezwykle inteligentne i oryginalne piosenki. Hot Hot Heat po raz pierwszy zebrali się razem w 1999 roku, w miasteczku Victoria. Wtedy chłopaki robili coś na kształt „punku z syntezatorami zamiast gitar”, najwyraźniej zainspirowani brzmieniem zimniejszej odmiany nowej fali. W miarę upływu czasu wykrystalizował się trzyosobowy skład: Dante DeCaro na gitarze, Dustin Hawthorne na basie i Paul Hawley na perkusji. Przełomem okazało się zaangażowanie wokalisty z prawdziwego zdarzenia, który na dodatek pobrzdąkiwał trochę na klawiszach (dobra dobra, tak to wygląda z boku, ale koleś jest wyćwiczonym klasycznym i jazzowym pianistą!). Tym kimś był Steve Bays, urodzony frontman, z miejsca stając się liderem nowego wcielenia grupy.

Zaistnienie na rynku Vancouver i okolic zajęło kwartetowi ponad rok. Wczesne single i nagrania z płyt kompilacyjnych zebrano później na dysku zatytułowanym Scenes One Through Thirteen (2001, Ohev; reedycja w 2003). W międzyczasie doszło do podpisania kontraktu ze słynną w alternatywie wytwórnią Sub Pop. Opowiada DeCaro: „Zdaje się, że w Sub Pop o nas słyszeli. I to chyba coś dobrego. No i zaproponowali nam – przyślijcie demo. Więc przysłaliśmy demo. Wtedy odezwali się ponownie – przyjeżdżajcie do nas na koncert. Więc przyjechaliśmy do Seattle i zagraliśmy na żywo. Na występie obecni byli właściwi ludzie. Następnym krokiem była umowa”. Debiutem w barwach rzeczonej firmy była EPka Knock Knock Knock (2002, Sub Pop). Zapewniając zespołowi spory rozgłos, pozwoliła jednocześnie na ukończenie i wydanie jeszcze w 2002 roku długogrającego albumu, Make Up The Breakdown (2002, Sub Pop).

Jak dokładnie opisać to, co grają teraz Hot Hot Heat? Zapytany o to DeCaro, żartuje: „Kilkunastoletniemu dzieciakowi powiedziałbym: wyobraź sobie Roberta Smitha śpiewającego na Prozacu i dodaj sekcję rytmiczną Led Zeppelin, z piosenkami napisanymi przez The Clash. Lecz mojej cioci oznajmiłbym krótko: och, brzmimy jak The Beatles”. Ta wypowiedź doskonale sumuje dość unikatowy styl zespołu. Niewątpliwie podstawą i główną inspiracją dla muzyków jest nowofalowa popowość, cechująca nagrania Elvisa Costello (gdzieś tak z okresu This Year’s Model), XTC, czy The Jam. Do tego panowie dorzucają pulsujący, taneczny rytm, zupełnie jak z dyskoteki dla fanów gitarowych dźwięków. Głos Baysa barwą rzeczywiście przypomina lidera The Cure, ale jego entuzjazm i młodzieńczość nieco kłócą się z tradycyjnym wizerunkiem tej formacji. Dlatego pomyślcie raczej o radośniejszych chwilach z Wild Mood Swings, czy Kiss Me Kiss Me Kiss Me, a nie o Pornography i Disintegration. Inne skojarzenie a propos wokalisty: Colin Newman z Wire. Wydaje się, że wiele z punkowej agresji Hot Hot Heat zawdzięczają właśnie krzykliwym interpretacjom śpiewnym.

Ale ta mikstura, określana przez krytykę jako „dance punk”, tudzież „heat wave”, straciłaby całą swą moc bez tych natchnionych melodii, które dosłownie wrzynają się w mózg i nie sposób uciec od nich już po jednym przesłuchaniu. W ciągu pół godziny czwórka młodych Kanadyjczyków potrafi dostarczyć więcej wrażeń, niż markowy film sensacyjny. Kilkuczęściowy Naked In The City Again na trzech minutach buduje niezwykłą dramaturgię. No, Not Now brzmi jak zwariowany hymn rozrywkowej młodzieży. Refren Get In Or Get Out jest wręcz stworzony na „inne” listy przebojów. Zdecydowanie najlepszy na płycie Bandages to perła: cudnie rozwijający się, zwichrowany, rozedrgany hit, zwieńczony niezapomnianym mostkiem, sprytnie wplatającym w całość powiew reggae. I mógłbym tak dalej wymieniać, bo wszystko prezentuje się tu równie pysznie. Smaku dodają też wstawki jakby „od czapy”, weźmy zupełnie prog-rockowe pasaże organów w Aveda (skojarzenie z wczesnym Yes natychmiastowe), lub najprawdziwszy charleston w Talk To Me Dance With Me. Tańczyć też do tego można! Ach, i byłbym zapomniał, każdy zdrowy chłopak w okolicach dwudziestki zrozumie teksty w rodzaju „Says she’s got it all / I don’t wanna be the one to tell her that she don’t”, prawda?

„Sądzę, że Make Up The Breakdown jest wspaniałą pierwszą płytą, gdyż świetnie oddaje atmosferę naszych występów”, mówi Bays. Trudno ocenić, na ile jest to zasługą słynnego Jacka Endino (kręcił gałkami podczas sesji), ale rzeczywiście, momentami świeżość tej muzyki kojarzy się z luzackim, wykonanym bez żadnych stresów koncertem. A tych goście z Hot Hot Heat grają ostatnio wyjątkowo sporo. Dzielili trasę z brooklyńskimi mistrzami art-funku: Liars, Les Savy Fav, Radio 4 i French Kicks. I nadal wymiatają jak najęci. Co potem? Nieco zirytowany DeCaro wyjaśnia: „Po zakończeniu tego tournee mamy zamiar zarezerwować sobie jakiś miesiąc na odespanie. A później, hm, zdaje się, że będziemy znów koncertować i wydawać następne płyty...”. O, widzę, że życie w rockowym bandzie okazało się odrobinę wyczerpujące? Trudno, nie wypada odmawiać, kiedy ludzie chcą Hot Hot Heat na żywo. Zresztą, dla mnie to zupełnie zrozumiałe, sam bym się wybrał.
(Tylko Rock, 2003)