celinedion-gybe.png

GODSPEED YOU! BLACK EMPEROR

 

All Lights Fucked on the Hairy Amp Drooling

Może tajmingowo adekwatnie do geopolitycznych napięć, ale jakoś bez większego rozgłosu wyciekł "zagubiony" pre-debiut GY!BE, na rzut ucha to trochę proto-Ariel, a trochę proto-Animale, więc może przepiszemy historię Paw Tracks na nowo.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

F# A# oo (1997)

Jakież to szczęście, że bodaj najbardziej apokaliptyczną płytę w dziejach nagrali tacy wizjonerzy, nieustraszeni w odpowiednim dopasowywaniu środków do podjętej tematyki. Zanim GY!BE postanowili kameralistycznie zorkiestrować maksymalistyczne konwulsje zapożyczone z symfonii Glenna Branki, spełniali się w bardziej wycieniowanych akcentach. Podany grobowym basem monolog otwierający "The Dead Flag Blues" prowadzi do pogrzebowych łez smyczków. Dalej są: posępny wjazd pociągu na stację, kowbojski slo-core skażony bezpowrotnym pesymizmem i przedwojenny, spowity sepią folk. "East Hastings" mozolnie buduje brudne crescendo, by rozpłynąć się w morzu odpadów nagrań terenowych. W "Providence" nagle wyłania się dzwonkowy motyw na 7/4 - tu najbliżej było Kanadyjczykom do Tortoise (post-rockowa etykietka nabiera spójności), ale późniejsze marszowe wyładowania i zniekształcone obrazy dźwiękowe należą już do innej bajki. Całe F# A# oo sprawia wrażenie radioaktywnego - aż strach słuchać tego albumu częściej niż raz na parę lat.
(T-Mobile Music, 2012)

Slow Riot for New Zero Kanada (1999)

Prawie pół godziny i tylko dwa indeksy. Dwie zmierzające do crescendo, majestatycznie narastające, przesycone bezdennym smutkiem i strachem impresje. Tę drugą przedziela poruszająca (choćby i ze względu na reżyserię, jeśli treść kogoś nie przekonuje) rozmowa z ulicznym prorokiem-poetą (a przy okazji bezwstydnym plagiatorem, ale to już inna bajka). Apokalipsa w pigułce rzadko rezonowała równie przekonująco. Plus piękna obwoluta ozdobiona błyszczącym na złoto biblijnym cytatem po hebrajsku.
(T-Mobile Music, 2012)

Lift Your Skinny Fists Like Antennas to Heaven (2000)

Dwupłytowy kolos, którego wprawdzie odkurzam okazjonalnie (na co komu apokalipsa w życiu codziennym, wystarczy posłuchać wiadomości), ale zawsze wtedy opada mi szczęka. Kanadyjski kolektyw nie tylko zebrał tu swoje wszystkie wcześniejsze doświadczenia, ale i odważnie poszerzył horyzonty (by wspomnieć chociaż sławetną inkorporację niemalże hip-hopowego beatu). Tak - to ani nie jest ich najbardziej przygnębiające dzieło (kłania się F# A# oo), ani najbardziej zwarte treściowo (wygrywa epka Slow Riot...), ale z pewnością jest najbardziej eklektyczne.
(T-Mobile Music, 2011)

INFLUENCED BY x 5:
💿 Beach Boys: "Fire"
💿 Pink Floyd: Meddle
💿 King Crimson: Red
💿 Glenn Branca: "Lesson No. 1 for Electric Guitar"
💿 Labradford: s/t

INFLUENCE ON x 5:
💿 Explosions In the Sky: Those Who Tell the Truth Shall Die...
💿 Unwound: Leaves Turn Inside You
💿 Isis: Panopticon
💿 Have A Nice Life: Deathconsciousness
💿 Deafheaven: Sunbather
(2020)

Yanqui U.X.O. (2002)

W kontekście naszego pięknego kraju funkcjonuje kilku najprawdopodobniej wybranych przez los artystów, którzy dotąd nie zaznali rzeczowego, fachowego komentarza. Godspeed You Black Emperor należą do tego grona. Sposób, w jaki twórczość tego skądinąd zjawiskowego ansamblu została nad Wisłą (nazwisko?) zinterpretowana, zanalizowana i oceniona jest nie tyle kompromitujący, co zwyczajnie go nie ma. Żyjemy w abstrakcyjnych, odrealnionych nieraz warunkach i nie robi już wrażenia tysiąc absolutów, które każdy dzień zsyła na nasze głowy. Wyliczać? Raczej w formie felietonu by się przydało, 10 Najbardziej Beznadziejnych Wypowiedzi Osób Powszechnie Uznawanych W Polsce Za Autorytety W Ramach Tak Zwanej Niezależnej Muzy, sprawdź to dzieciaku. Poprzestańmy tylko na tym, że gdzieś hen za oceanem, bardziej na północ, kilkunastoosobowa grupa uduchowionych kontestatorów zbiera się regularnie w celu zarejestrowania na dźwiękowy nośnik efektów wspólnej improwizacji. Następnie ten nośnik wydaje. A potem kilku naszych polskich burżujów za darmo dostaje egzemplarze tej twórczości, nazywając ją "napuszonym gównem" i kwitując bzdurą w stylu "Glenn Branca robił to 25 lat temu". Hahah. Ahahah. Ahahahahah. Hah. Wody.

Kanadyjski kolektyw młodych ludzi pogrążonych w milenijnej depresji i czarnym smutku trzy lata nagrywał swój debiut, ale gdy w 1998 roku ujrzał on światło dzienne, padliśmy na kolana. Naprawdę, F#A#oo jest dziełem dziś już klasycznym. I wyrażam tu sąd obiektywny. Bo oczywiście, mógłbym zdradzić, że zdanie otwierające tę płytę to dla mnie z wielu względów "coś więcej", a w ogóle w moich okolicach, nazywanych jeszcze "klanowymi", pierwszy Godspeed to rzecz kultowa, obiekt nocnych doznań mistycznych, zwierciadło śmierci. Haha. Ale bez tych uniesień powiedzmy sobie wprost: powleczenie w gotycką poświatę repetycyjnych, hipnotycznych motywów, zinstrumentowanie ich w duchu maksymalizmu i okraszenie plejadą wybijających się nagrań plenerowych zrodziło niewysłowioną magię i wniosło do kanonu niezal-rocka nową świątynię, która zdołała zjednoczyć w cierpieniu wszystkich wtajemniczonych. Mówiąc po ludzku: nie mając F#A#oo w swojej kolekcji, tracicie wiele, mięczaki.

Idea zespołu składającego się z dwudziestu (w porywach) członków od zarania prowokowała pytania o trasę jego ewolucji. Tymczasem na te pytania Godspeed odpowiedzieli rok później niemal półgodzinną EP-ką Slow Riot For New Zero Canada, perfekcyjnie sprowadzając swoją muzyczną esencję do postaci skonkretyzowanej, serwując dwie zwarte kompozycje z rodzaju orgazmicznej konstrukcji "Careful With That Axe, Eugene", przedzielone słynnym monologiem Blaise'a Finnegana, w którym uliczny prorok wypowiada kilka dosadnych słów na temat skrępowania przez system i na specjalną prośbę recytuje swój anty-globalistyczny poemat. Na papierze wygląda to na zupełne gówno, ale stała się sprawa niewiarygodna i fragment ten przeszedł do historii jako jeden z najbardziej wstrząsających manifestów napięcia schyłku wieku, podobnie jak i płytka, wspaniała, uznana przez niektórych za mistrzostwo GYBE! w kategorii "focused".

Mając na koncie dwa tak porażające dzieła, Kanadyjczycy wyrobili sobie markę instytucji, lecz znaki zapytania były jeszcze większe przed albumem następnym. Teoretycznie (znamy to z historii) teraz nasi pogrzebowi grajkowie powinni byli się wyłożyć. I pomysł zmajstrowania podwójnego wydawnictwa przy powszechnie znanej tendencji grupy do "piętrzenia rockowego patosu" nie nastrajał optymistycznie. Jakimś cudem jednak, mimo wszystkich odwrotnych znaków, Lift Your Skinny Fists Like Antennas To Heaven okazał się wybornym potwierdzeniem wyjątkowości Godspeed. Podzielony na dwie części, ukazywał, jak zauważano, przeszłość i przyszłość formacji. Dysk numer jeden powielał koncepcję znaną ze Slow Riot, udoskonalając ją tylko formalnie i aranżacyjnie. To natomiast, co działo się na dysku drugim, było zupełnym odlotem, eksperymentującym i ryzykownym przemieszaniem gatunkowym w obrębie wcześniej wytyczonych ram. Niezależnie od sporów, czy znalazły się wśród tych bez mała stu minut dźwięki niepotrzebne, Skinny Fists są również klasyką.

Uff. Celowo zgromadziłem sobie na biurku obok monitora te trzy albumy, w oryginalnych egzemplarzach. Tajemnicza mroczna droga przez pustkowie, hebrajski napis na złoto, boskie dłonie sprawiające światłość... Oj rzadko który wykonawca może poszczycić się takimi osiągnięciami. Ale kiedyś musi przyjść kres. Dwa lata milczenia, wypełnione edycjami pobocznych projektów (Set Fire To Flames, A Silver Mt. Zion), przeniesienie wykrzyknika z końca nazwy do jej środka, wreszcie wydanie czwartej płyty. Godspeed You! Black Emperor, po trzykrotnym zwycięskim marszu obfitującym w niesamowite, kreatywne wynalazki, poddali się. Yanqui U.X.O jest dla nich dokładnie tym, czym ( ) dla Sigur Ros: łabędzim śpiewem frazesów, popłuczynami po superostwie, potknięciem po bezbłędnym szlaku kilku poprzednich lat. Ale dla tak ważnej i wybitnej grupy, potknięcie powoduje zapadnięcie. Z hukiem runął wielki geniusz i niejeden przy upadku chciałby takiego huku. Runął kolos na glinianych nogach, bo całe to przedsięwzięcie nigdy nie miało ustalonego kierownictwa, błądziło po omacku, z rozpędu, i zbiegiem okoliczności trafiało w sedno.

Po raz pierwszy w swej historii Godspeed nie wiedzieli, którą wybrać z dróg. Niby wszystko jest na miejscu: polityzująca otoczka (tytułowe "yanqui" to chyba jakieś bomby, czy coś), skrząca dynamika, kontrasty ostrości, dostojny nastrój, zapożyczenia z Glenna Branki (ahem). Pierwsza część "09-15-00" to właśnie taki typowy Godspeed szczytujący. Ale też wszystko to mieliśmy na Lift Your Skinny Fists. Dodatkowo, legendarna selektywność przebogatej aranżacji, niegdyś obejmującej warstwy żarzących gitar, bębnów, skrzypiec, ksylofonu, podwójnej sekcji i jeszcze spreparowanej przez masę efektów spłaszczona tu została do dość bladej soczewki, nie robiącej wrażenia na znających wielogłosowość niektórych chwil Antennas To Heaven. Taka produkcja (notabene: Steve Albini) ograniczyła rozległe możliwości, niezmierzone horyzonty, jakie zdradzał album z 2000 roku. Część druga utworu stanowi tylko liche dopełnienie, miniaturę ocierającą się o kameralną muzykę poważną, ze smętnymi smyczkami w roli wiodącej.

Przywiązanie do tradycji floydowej, obecnej u GY!BE od dawna, mamy w dwóch dłuższych kompozycjach. Wstęp pierwszej odsłony "Motherfucker=Redeemer" to pojedyncza wysoka nuta dzwonka, kierująca wprost do otwarcia "Echoes", podczas gdy rozsadzająca melodyka gwałtowniejszych partii dwudziestominutowego epiku "Rockets Fall On Rocket Falls" przywodzi na myśl raczej "Atom Heart Mother". Zawierają one pozornie wszystko to, co Emperor są w stanie wydusić ze swoich instrumentów, a jednak zostawiają z poczuciem niedosytu i to dość znacznego. Niby GY!BE postarali się o nieśmiałe próby nowych kąsków: usłyszałem nawet taneczny beat, jakby odpowiednik hip-hopowego w "Broken Windows, Locks Of Love Part III" z poprzednika. Crescenda jak zwykle zachwycają tempami, ale symfoniczna kakofonia to tylko namiastka starej przejrzystości. Intermezza nawiązują do statycznych eksperymentów wczesnego Tortoise. Wszystko mało.

Jednak już największą niespodzianką jest finał tego generalnie średniego albumu. Drugi rozdział "Motherfucker=Redeemer" wyłania się z fal drgającego w oddali hałasu. Znienacka dwie gitary basowe porządkują teren w sygnaturze 7/4 (panowie, bit do "Forehead" się kłania), wojskowe drumy wybijają na werblu motyw zagrzewający do walki, a rozsierdzona gitara balansuje między proporcjonalnym arpeggio i śniętym shoegazerem. Mamy tu zarazem najciekawszą paletę brzmień na całym Yanqui, przeprowadzonych sterylnie, osobno. W okolicach czwartej minuty zapodają chory motyw, sumujący ich psychodeliczne poszukiwania. Jakby chcieli udowodnić, że to jeszcze nie koniec. Raz jeszcze do opisu ich muzyki można użyć przymiotnika "apokaliptyczny". Końcowy hałas narasta, by urwać się nagle wraz z całym bagażem kosmicznych emocji ostatnich dziesięciu minut.

Ale szkoda, że to tylko musztarda po obiedzie. Po ponad godzinie wymęczonej i nudnej płyty, zaczynającej po prostu denerwować swoją przewidywalnością, GY!BE serwują muzykę przyszłości, swoją najwybitniejszą kompozycję, wstrząsające zakończenie albumu, który powinien chyba być ich ostatnim, bo generalnie się skończyli. Podobno choremu polepsza się tuż przed śmiercią.
(Porcys, 2003)

'Allelujah! Don't Bend! Ascend! (2012)

Yyy, czy wspominałem już o apokalipsie?