GENESIS

 

#52
TONY BANKS
Rock progresywny generalnie na tej liście pomijam. Christgau celnie to kiedyś ujął, że prog-rock to nie są hooki, tylko "pasaże". Pasaże nieraz fascynujące, ale głupio tak wystawić Frippa czy Emersona w konkurencji piosenkowej. Aczkolwiek z Genesis sprawa jest nieoczywista, bo ta grupa wprawdzie zaczynała od teatralnej odmiany "prog-folku", ale przeszła przez zwartego art-rocka i etap niemal funk-soulowy, a skończyła na łebskim popie, który zawojował chartsy. Był to team złożony z osób piekielnie utalentowanych muzycznie – dość powiedzieć, że np. bębniarz był jednym z najwybitniejszych bębniarzy w historii rocka, a jednocześnie doskonale, niezwykle rozpoznawalnie śpiewał i układał śliczne ballady oraz chwytliwe taneczne hiciory. "Ale co, ale jak".

Jednak z całego mocarnego składu na miano "maestro" najbardziej zasługuje pianista. Uzasadnienie tego na podstawie indywidualnych creditsów byłoby nawet za proste. Owszem, Tony na własną rękę zmajstrował kilka perełek w modelu zwrotka-refren, ale jeszcze ciekawsze wydaje się śledzenie jego wkładu w kompozycje sygnowane zespołowo. Po przeczytaniu dwóch biografii i wielu artykułów o Genesis, stwierdzam, że jeśli wyłuskacie u nich jakiś fragment, motyw, motywik, PASAŻ, który w jakiś sposób "przekracza", "przeskakuje", to prawdopodobnie maczał w nim palce Banks. Pamiętajcie – w dłuższych suitach też było sporo MODUŁÓW piosenkowych. Ktoś to wszystko musiał ogarniać. Więc z szacunkiem mi tu.
wybrana piosenka:
"Cul-De-Sac" / Genesis
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Foxtrot

Jeszcze zanim dojedzie do "Supper's Ready", czwarty longplay formacji (i drugi w jej legendarnym dream-teamie składowym) ma sporo łakoci do zaoferowania. Katedralna introdukcja "Watcher of the Skies" prowadzi do firmowej dla zespołu metody budowania dramaturgii na jednym powtarzanym dźwięku basu, który stopniowo jest ogrywany akordami "okalającymi". Barokowy szyk "Time Table" przykuwa uwagę nienaganną finezją i ewoluuje ku romantycznym uniesieniom. Wieloczęściowa, dystopijna mini-opera "Get 'Em Out by Friday" bywała nazywana "Supper's Ready" w pigułce – faktycznie pęka w szwach od bieżąco modyfikowanej treści (ach te skoki dynamiki, ekspresji, interpretacji, AGOGIKI <palacz>). Nawet w mniej nieodzownych "Can-Utility and the Coastliners" i "Horizons" nieco wyautowany, przyczajony w tej konfiguracji Hackett "staje na opuszkach", żeby nie stracić słuchacza. Lecz wszystkie te przystawki bledną w obliczu dania głównego.

Znamy z historii mnóstwo przypadków, gdy ktoś się na coś napina, pręży muskuły, powodowany chorą ambicją chce coś udowodnić światu i sobie, w efekcie popada w drastyczną PRETĘCHĘ i na końcu wychodzi mu "patetyczny bękart" (never forget), czyli MIŚ KLOPS. No więc "Supper's Ready" jest tego stereotypu geometrycznym przeciwieństwem. Znam tę suitę od jakiejś piątej klasy podstawówki i śmiem wątpić, czy napotkałem w ROZRYWCE konstrukcję przekraczającą absurdalny pułap 20 minut, która mogłaby się z nią równać. Wspominam etapy jej zgłębiania – wpierw paraliżuje kontrastowa logika samych przejść, sklejek, cięć (włącznie z obleśnie ekscytującym zepsuciem nastroju w postaci "Willow Farm"), potem RACZĘ SIĘ kunsztem motywicznym i doprowadzeniem idei rockowego teatru do granic śmieszności, wciąż wychodzącej obronną ręką. A na samym końcu, z lotu ptaka i w optyce "big picture" porusza filmowa fabuła – od przeczuwania duchów na samym 0:01, po finałową scenkę gdzie Pan Panów i Król Królów zabiera swe dzieci do NOWEGO JERUZALEM. Odwieczna walka dobra ze złem nigdy nie została wypreparowana w tak kapryśny i zarazem idealnie proporcjonalny sposób. Jesteśmy wszyscy jej częścią na co dzień, rzadko tylko mamy okazję być jej NAUSZNYMI świadkami.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=szJq1lwnkNw (evocative moment – ułożyłbym chętnie top 10 takich momentów, ale na teraz wskazałbym melodykę słów "I know a farmer who looks after the farm / With water clear, he cares for all his harvest / I know a fireman who looks after the fire..." z Gabrielem śpiewającym niczym w TELEKINEZIE)
(2018)

The Lamb Lies Down on Broadway

Dobra, o Lamb można imho albo napisać TOMISZCZE, albo krótki blurbik, który niczego nie wyczerpuje. "Tu nie ma żadnego środka" (Norbi). Wybieram bramkę numer dwa. I bez owijania w bawełnę powiem szczerze ("szczerze powiem, panie redaktorze" – Grzegorz Lato) – abstrahując od niedoścignionego "Supper's Ready", to z mojej perspektywy w kategorii relatywnie zwięzłych, "ujarzmionych" form piosenkowych, cała droga zespołu zmierzała do tego punktu szczytowego, wiążącego historycznym węzłem to co przed nią i to co po niej. Zresztą zarówno pod względem "jakości" ("drużynie wyraźnie nie brakuje dziś jakości"), jak i ewolucji stylistyki. Dwupłytowy, koncepcyjny literacko KOLOS to jakby przekazanie sztafety – z jednej strony kulminacja całej art-folkowej teatralności i pewnej wręcz quasi-poważkowej podniosłości która go poprzedzała, a z drugiej profetyczna zapowiedź wyrazistszego rytmicznie i "napiętego", "jędrnego" konstrukcyjnie popu, do jakiego coraz mocniej okrojony skład dotrze w przyszłości.

Zaufajcie mi, spędziłem ćwierć podstawówki na zasłuchiwaniu się w tę kasetę (!) – w tych ponad dwudziestu trackach usłyszycie wszystko to, co band robił do tej pory, tylko że sprowadzone do maksymalnie skondensowanego wywaru i (jeśli tylko na szczeblu pewnej ponadczasowości motywiki) po prostu (jakkolwiek dziecinnie to brzmi) "lepsze" od poprzednich prób, bo na żadnym innym dziele Genesis nie mieli tylu rasowych pieśni, co to zagościły w oficjalnym kanonie rocka. A obok tkwią zasiane ziarenka nowoczesności, które wkrótce wykiełkują na And Then, na Duke, nawet na Abacab i potem jeszcze w okresie komercjalizacji doby MTV. Długo pianę by tu bić o kulisach tych sesji, ale wyczerpany psychicznie Gabriel sięga po przejmujący wachlarz interpretacji – w swoim pogmatwanym libretto (ewokującym szalone, niedokończone i poszatkowane przez wytwórnię filmy hollywoodzkich "auteurs") odgrywa milion ról i na apel "stary, bądź sobą" zapewne odpowiedziałby wtedy "jasne, którym?". No i Eno – jego "wyjście z klatki" to taka nieśmiała przymiarka do Another Green World.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=eWgphYPf0PA (evocative moment: trzeba przepłynąc w skupieniu przez całe półtorej godziny, żeby zrozumieć, dlaczego takie zakończenie opery ma w sobie pierwiastek oczyszczający i dlaczego w refrenie tak wydawałoby się prostolinijnego rokendrola zostaje odbywana najprawdziwsza polifonia, archetyp metody kompozycyjnej Wrens na Secaucus)
(2018)

And Then There Were Three (1978)

Zostało nas tylko trzech

Jest drugi dzień świąt, a mi ciągle chodzi po głowie jedna piosenka.

Nie, to nie kolęda, choć wystarczyło na moment włączyć odbiornik telewizyjny, by wręcz nie móc opędzić się od Kayah w wersji gospel, Małgorzaty Walewskiej na operowo czy Patrycji Markowskiej w duecie z ojcem... Nie mówię też wcale o nieśmiertelnym "Last Christmas", aczkolwiek gdybym miał świadomość happeningu zespołu Kwadratowi, to kto wie... Otóż grupa podczas występu w warszawskiej klubokawiarni Chłodna 25 przez dwie godziny wykonywała jedynie słynny przebój Wham! (szkoda, że dowiedziałem się po fakcie – całość do odsłuchu tutaj – LINK: http://www.youtube.com/watch?v=_ST1ofaYQsk ). Ale moja mała obsesja dotyczy nagrania, którego bezpośrednio nic nie wiąże z Bożym Narodzeniem.

Tydzień temu kolega napisał mi, że penetrując dyskografię Genesis trafił na album "And Then There Were Three" z 1978 roku i jest nim zachwycony. Poczułem się dziwnie. Z jednej strony to muzyka mojego dzieciństwa. Tak się składa, że i mama, i tata uwielbiali Genesis. Mama twierdzi, że to jeden z zespołów, które najczęściej leciały u nas w domu na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ja nie pamiętam tego zbyt dokładnie, ale rytuał ów musiał odcisnąć wyraźne piętno na mojej muzycznej wyobraźni i wrażliwości. Bez nadmiernej psychoanalizy czuję się bezpośrednio ukształtowany przez te dźwięki, przez ten specyficzny sposób budowania motywów, przez takie a nie inne zmiany akordowe i wielowątkowe konstrukcje utworów. Z drugiej zaś strony – traf chciał, że całościowo nie wracałem do "And Then..." przez dobrych kilkanaście lat! Tak wyszło, że jako dawny fan (środkowa podstawówka to był u mnie szczytowy etap zainteresowania formacją – czytanie biografii, katowanie kolejnych płyt do upadłego) w dorosłym życiu wracałem do tematu Genesis sporadycznie. A jeśli już, to do perełek z okresu Gabrielowskiego, do "Duke'a" czy solowych hitów Collinsa. Dlatego gdy natchniony notką kolegi odkurzyłem kasetę z "And Then..." i posłuchałem tego materiału od deski do deski, to miałem niezwykle rzadkie wrażenie. Niby znałem na pamięć każdą nutę, ale z powodu tak długiej rozłąki, nuty te zabrzmiały szalenie świeżo. I może stąd to emocjonalne kopnięcie.

Album sportretował grupę w intrygującym momencie przejścia między wyrastającym z folku teatralnym progresywnym rockiem pierwszej połowy dekady, a złotą erą popu, czyli wybitnie przebojowymi dla Genesis (i Collinsa) latami osiemdziesiątymi. Teoretycznie taki pomost budowany był już stopniowo na dwóch krążkach nagranych po odejściu Petera Gabriela, w składzie czteroosobowym, jeszcze z gitarzystą-wirtuozem Steve'em Hackettem. Ale "A Trick of the Tail" i "Wind and Wuthering" (obie z 1976 roku), choć na własnych prawach urocze i pełne doskonale skrojonych, epickich narracji, muzycznie dość konsekwentnie kontynuowały program poprzedniczek. Mimo wyraźnie podkreślonego rysu melodycznego, był to ewidentny rock progresywny, czyli dyscyplina, przy której człowiek przyzwyczajony do szybkiej akcji musi uzbroić się w cierpliwość, bo obok fantastycznych wybuchów trafiają się dłużyzny, momenty przestoju, pauzy potrzebne do wycieniowania dramaturgii. Cóż, taki urok tego stylu. Natomiast przygotowane już w trio "And Then..." (rok 1978) jedną nogą stoi wprawdzie w prog-rocku (charakter i klimat warstwy motywicznej), ale drugą żwawo ucieka ku estetyce popowej (zwarte struktury kawałków, zredukowane do samego konkretu i pozbawione niepotrzebnych łączników między kolejnymi częściami). Kraksa tych dwóch rozpędzonych jakości zwłaszcza w najbardziej dynamicznych fragmentach przyniosła format marzeń – coś jakby wycisnąć esencję z najsłynniejszego wcielenia Yes. To ideał progresywnego popu – granie potwornie inteligentne, ale też bezczelnie zaraźliwe i odnoszące się raczej do intuicyjnego odbioru, niż akademickich analiz.

Poza zamykającym tracklistę "Follow You Follow Me", singlu obliczonym na pociągnięcie sprzedaży – miłym, ale błahym w porównaniu z resztą płyty – "And Then..." to seria ciosów, które nie pozostawiają chwili wytchnienia. Tony Banks i Mike Rutherford są tu w szczytowej formie kompozytorskiej. Obiektywne opus magnum to "Burning Rope", siedmiominutowy koncert pop-rockowy, samym czterdziestosekundowym wstępem pożerający wszystkie istniejące dokonania kapeli Tool, by znienacka urodzić diamentowy refren, oplatany później serią niewybaczalnie pięknych pasaży. Mamy kosmiczny riff na otwarcie "Deep In the Motherlode" (sposób jego poprowadzenia budzi skojarzenie ze partyturowymi klasykami), iście zeppelinowskie zagrywki w "Scenes from a Night's Dream" (w instrumentalnym mostku dosłownie słyszę środkowego Page'a), mistrzowsko operujący kontrastami (od piekielnych wyładowań po niebiański falset) "The Lady Lies" czy potężny, festiwalowy zaśpiew w "Snowbound". Zmiany tempa, metrum i tonacji oraz serwowanie tych samych melodii pod różne kombinacje harmoniczne – wszystko na porządku dziennym. Ale te piosenki trwają po trzy i pół, cztery, pięć minut. Więc stężenie treści trochę mnie obezwładnia.

A uwolnić nie mogę się od numeru otwierającego "And Then..." czyli "Down and Out". Cała opisana wyżej filozofia gry w maksymalnie energetycznej pigułce. Poraża pomysł na zwrotkę. Podział rytmiczny to łamigłówka. Z początku 5/4 jest trudne do wychwycenia, z powodu przedtaktów na zakończenie każdego kółeczka. Później akcenty stają się jaśniejsze i zaczynam się zastanawiać – jak coś tak niesymetrycznego może tak zapieprzać? Bo nie życzę nikomu stanięcia na drodze tego groove'u – to podskakujący walec, rozjeżdżający wszystko co ma przed sobą. Ale fenomenem jest inny, równie paradoksalny drobiazg – bas ciągle gra ten sam dźwięk, chociaż akordy migają jak w kalejdoskopie, a obiegi syntezatora pełnią rolę pałeczki, którą akordy sobie przekazują jak w harmonicznej sztafecie... Z tego labiryntu wyłania się nagle mocarny refren, jakiego nie powstydziłyby się tuzy power-popu w rodzaju Super Furry Animals na przykład. Wizualizuję sobie wtedy krzyżówkę McCartneya z "Abbey Road" i Pink Floydów między "Dark Side" i "The Wall" – to elegancki, staranny, acz nabuzowany temat z podniosłym przeciążeniem harmonicznym w połowie. Collins, notabene kapitalny wokalista obdarzony natychmiast rozpoznawalną barwą, jako bębniarz przeszczepia tu na grunt Genesis swoje jazzowe doświadczenia z Brand X i pozwala sobie na odrobinę fantazji w przejściach, choć łoi w gary agresywnie i bezlitośnie. A na finał powtórka z intro – sekwencja trzech akordów, którą po latach zakosiła Annie Lennox w jej wersji "No More I Love You's" (oryginalnie duet The Lover Speaks). Zresztą, sprawdźcie sami:

http://www.youtube.com/watch?v=TDtkxmXMXVk

Po "And Then..." był "Duke" (1980) czyli dalszy ciąg podobnej historii, tym razem napędzany miłością Collinsa do czarnego popu z okolic Earth, Wind & Fire. A następnie "Abacab", longplay realizowany przez wybitnego producenta Hugh Padghama... Ale w tym miejscu urwę, chociaż cały dorobek Genesis aż prosi się o jak najszybszą rehabilitację, bo to jeden z najbardziej niedocenionych bandów wszech czasów. Dla alternatywnej publiki panowie byli i są synonimem pretensjonalnych zgredów, nudnych dinozaurów i (nawet słusznie) źle ubranych gości z fatalnymi fryzurami – słowem wszystkiego, co najgorsze. Tymczasem w ostatnich latach wykonawcy z kręgu indie tacy jak Fiery Furnaces, Dungen, Decemberists, Animal Collective czy u nas Microexpressions dość klarownie czerpali z wynalazków Genesis i jakoś uchodziło im to na sucho, a nawet wzbudzało podziw krytyki. Warto więc przypomnieć sobie, kto robił to pierwszy i jednak bez wątpienia znacznie lepiej.
(T-Mobile Music, 2011)

"In Too Deep" (1986)
Prawie wszystko, co w miarę przypominało format radiowej piosenki na Invisible Touch, zostało singlem. A wśród nich takie petardy jak nagranie tytułowe, "Land of Confusion" albo "Tonight, Tonight, Tonight". Katowałem ten krążek w okresie przedszkolnym i wciąż uważam go za kopalnię motywów niepodobnych do niczego innego. Ale emocjonalnie została mi słabość tylko do "In Too Deep". To jakby puszczona w zwolnionym tempie ballada sophisti, teoretycznie flaki z olejem. Praktycznie trochę też, chociaż refren ma jakąś uczuciową ostateczność, finalność. Dość niepozornie, ale po tym refrenie nie ma już nic do dodania. Zwłaszcza kiedy na koniec Collins antycypuje w sobie wewnętrznego Kevina Shieldsa i postanawia zapętlić już i tak solidnie wyczerpaną melodię na wieczność, a dokładnie na ostatnie 70 sekund pieśni.
Pure B O R Y S C O R E.
(2019)