FARBEN


zobacz też:
JAN JELINEK
GRAMM

Textstar (2002)

Jan Jelinek przechodzi sam siebie, w sposób, w jaki nigdy wcześniej nie przeszedł. Co ten gość wyprawia? Wielu powie wam, że jest zwyczajnie geniuszem, artystą na tyle wrażliwym i kreatywnym, by stawiać sobie coraz trudniejsze zadania. I je realizować. Perfekcyjnie. Berlińczyk nagrywa od początku pod trzema nazwami. Jako Gramm może pochwalić się albumem Personal Rock. Zeszłoroczna płyta Loop-finding-jazz-records, sygnowana własnym nazwiskiem, przez wielu uznana była (bardzo słusznie!) za absolutnie pierwszorzędną próbkę gęstego microhouse’u i wywindowała mistrza do grona gwiazd współczesnej niezależnej elektroniki. Ale rok 2002 przyniósł pełnowymiarowy debiut Jana jako Farben. Płytę Textstar. Mimo, że nietypową, to stanowiącą jego opus magnum, szczytowe osiągnięcie formy, którą sam przecież nieustannie kreuje. 

Nietypową, gdyż na jej tracklistę składa się dziewięć utworów wybranych z czterech epek, które ukazały się w latach 1999-2002 pod szyldem firmy Klang Elektronik (specjalna winylowa wersja wydawnictwa, zatytułowana Starbox, zbiera całą ich zawartość, zamykającą się w piętnastu numerach). Jednak rezultat końcowy jest olśniewający. W zupełnie niesamowity sposób kolekcja ta brzmi jak oddzielne dzieło, z własną dramaturgią i narracją. A na dodatek dosłownie każdy fragment rzuca słuchaczowi wielkie wyzwanie, oscylując między wspaniałym easy-listening, dubowym światem podwójnych znaczeń i poszukującą, majaczącą psychodelią. 

Jak to zwykle bywa: wielkość tych dźwięków polega na głębokim paradoksie. Dlaczego tak rytmiczna, taneczna, i momentami wręcz atrakcyjna parkietowo muzyka ma w sobie tyle głębi, intymności, senności? Spośród trzech królów gatunku, Jan wybrał drogę chyba najtrudniejszą. Herbert bawi się w eklektyzm, łączy style, żywe aranżacje i wokale; Akufen z kolei woli metodę zwariowanego kolażu: żongluje, wkleja, wykleja. Tymczasem Jelinek jest minimalistą. Przekształcił format house’u w coś, co organicznie nie ma z house’m wiele wspólnego. To, że potrafi być niesamowicie kreatywny, zaledwie powtarzając krótkie frazy w nieskończoność, jest dowodem jego świeżości i wyjątkowości. 

Mógłbym analizować każdą najmniejszą zagrywkę niemieckiego speca od technicznych czarów, wspomnę tylko o trzech. Zimne, intelektualne post-disco w postaci "Beautone" kręci tak bardzo, trzymając się raptem dwóch zwartych riffów. "Silikon" znów zatapia w syropicznej konsystencji ambientowego dania. Lecz kawałkiem, który sprawił, że na parę dni zapomniałem o świecie dookoła, jest "Farben Says: So Much Love". Może opis, wspominający o jednym, wibrującym akordzie syntezatora, paru klikach i zmysłowym kobiecym głosie oznajmiającym cicho: "Mate, I need new haircut" (czy jakoś tak) nie zrobi na was wrażenia, ale lepiej zaraz posłuchajcie tego brylantu, to się wtedy zrozumiemy. Tu, ale także w wielu innych momentach tej przecudownej układanki, jaką jest Textstar, Jelinek zmusza mnie do użycia bardzo mocnego, acz zasłużonego słowa. Majstersztyk. 
(Clubber.pl, 2002) 

Wracałem z jakiegoś całonocnego melanżu. Dochodziła szósta. Autobus był niemal pusty. I nic dziwnego: weekend, za oknem jeszcze ciemno. Pamiętam, że byłem bardzo śpiący. Zamarzyłem sobie zasnąć jeszcze przed świtem, oszukać dzień i odgrodzić się od niego grubą kołdrą. Nareszcie dotarłem do domu, przemęczony, słaniający się na nogach. Wślizgnąłem się cicho do pokoju, zrzuciłem ubranie i padłem na łóżko. Wtedy przyszedł mi do głowy dziwaczny pomysł. Czemu by tak nie Textstar? Sklejone oczy zamknęły mi się same. Znalazłem się w świecie mikro-dźwięku. Perfekcyjnym, precyzyjnym. To tak, jakby wzory matematyczne zaczęły kołysać biodrami. Usłyszałem minimalne stuknięcia, nieludzko adekwatne szczegóły, wyciszone blipy. Każdy element zdawał się być dobrany tak inteligentnie. W piątym kawałku po raz pierwszy od dawna poczułem fizyczną rozkosz za sprawą muzyki. Na zamszowym tle syntezatora i szpilek beatu, dziewczyna szeptała zmysłowym głosem, niczym jakaś Pola z MTV, "Mate I need new haircut". Mimo wszystko, jest to muzyka taneczna. To znaczy: lubię, heh, Sophie Ellis Bextor, ale wolę to. Do dziś nie rozumiem, jak ten koleś zdolny był nadać podrygującym rytmom tak intymne oblicze. Inwencja Berlińczyka przekracza dopuszczalne normy. Jelinek jest dobry, Jelinek jest przerażająco dobry. 
(Porcys, 2002)

Wspominałem już Jana Jelinka, a to jego najbardziej "taneczny" projekt – nagrania są napędzane stałym perkusyjnym pulsem w 4/4. Oczywiście mimo tego fundamentu założenia pozostają takie, jak przy pozostałych ujawnieniach Jana i nie mają nic wspólnego z parkietową zabawą. Tu chodzi o głęboką psychologię, a może nawet psychoanalizę – zanurzanie się we wspomnieniach, podróż do wnętrza odczuwania, scalanie okruchów z przeszłości w wyrazisty kształt. A jednocześnie delektujemy się samym dźwiękiem, czujemy jego fizyczną obecność, dotykamy uchem poszczególnych pasm. "Beautone", "Live at the Sahara Tahoe, 1973" czy "So Much Love" to pamiętne "hity" z "Textstar", ale równie dobre są mniej znane tracki ukryte na winylowej edycji zatytułowanej "Starbox". Ileż on w tym czasie tego naprodukował...
(T-Mobile Music, 2011)

Komu jak komu, ale akurat stałym czytelnikom Porcys chyba nie musimy przedstawiać postaci Jana Jelinka. Sympatyczny okularnik gościł w naszym portalu praktycznie od samego początku. Recenzowaliśmy jego albumy, umieszczaliśmy je w podsumowaniach rocznych i dekady, aż w końcu uwzględniliśmy go w drugiej edycji ekskluzywnego zestawienia Porcys's Guide to Pop. Z okazji dwudziestolecia sygnowanej nazwą Farben, legendarnej kompilacji Textstar (i jej pełnowymiarowej wersji Starbox) oraz w związku z tegoroczną, czerwcową, poszerzoną o bonusy reedycją tego wydawnictwa postanowiliśmy złożyć artyście kolejny skromny hołd. Tym razem sięgnęliśmy do rzadko tu obecnego formatu komentarzy track-by-track. Intrygujące, że obszernymi fragmentami pozornie najbardziej popowy, taneczny i niezobowiązująco chwytliwy materiał producenta to w istocie kolejne w jego katalogu dzieło stricte konceptualne. I nie chodzi tylko o intelektualną dekonstrukcję parkietowego groove'u, lecz również o post-strukturalną polemikę z hipertekstem kontekstowo intertekstualnych tekstów oraz znaczeniami znaczonych znaków. Wielowątkowy press release powołuje się na house'ową redukcję soulu poprzez utopijnie post-modernistyczą metodę hip-hopowego samplingu, na tradycję rave'ów frankfurckich i berlińskich, na polaroidy i CMYKi, na Isaaca Hayesa i Ornette'a Colemana, wreszcie na Marksa i Engelsa. Miejmy to z tyłu głowy, ruszając nóżką.

B2 Live At The Roxy, 1984
Tytułowe, konsekwentnie na epce czasogeolokalizacyjne "fantasmangorie" (pamiętny Maliniak w Czterdziestolatku) snuje tu Jasiek na modłę wczesnego Mateusza Herberta. To jeszcze microhouse jako house – jeszcze nieco kwadratowy, lekko trzeszczący, ale już ze skłonnościami do soundowej pedanterii. Dlatego podobnie jak pokrewne rytmicznie "Love Oh Love" czy "Beautone" pasowałby świetnie na 100 Lbs. Przejrzysta konstrukcja oferuje dwa TRYBY, stanowiące typową w tej estetyce APRIOPRIACJĘ narracji piosenkowej. Tryb pierwszy to jakby klucząca obojętnym basem, dość statyczna "zwrotka". Zaś tryb drugi – bez basu, z samymi treblami (organy i synthy) – imituje intrygującą niepewność zawieszenia "refrenu". Mieli być gościnnie The Dramatics (myślę wtedy – ach to zamiłowanie typa do fikcyjnych bandów, oczywiście będących nim samym*), to są. A reszta wniosków nasuwa się sama. Jak słusznie podpowiada naczelny JELINKOLOG RzeczYpospolitej, red. Skowyra: "posłuchałbym mashupu Live At The Roxy Dominoes (Farben vs Avalanches) popełnionego przez MŁODEGO (właściwie SUROWEGO) MARKA".
*kontynuowane niżej

C2 Suntouch Edit
Technicznie biorąc znów mamy przekładaniec z dwóch odmiennie zapętlonych ekscerptów. Wibrujący moduł oparty na rozedrganej synkopie pulsu (zwróćmy uwagę na rozjeżdżające się akcenty sampla i cykaczy), a potem właśnie zdyscyplinowany tajmowo, narastający "fade-in", nieco rozwinięty tonalnie pod koniec nagrania. Brzmi to wszystko jak ruiny, szkielet, wręcz ektoplazma house'u...? I tak samo jak w "Bayreuth" słychać tu pana "mój wydafca jest złodziejem" – czyli giganta gatunku, niejakiego Stefana Betkego z 1 Pole. Bardziej rzeźba, dłutowanie w rejestrach, niż klubokawiarnia.

E1 Silikon
Zgodnie z tytułem DŻONY wydaje się nam tu sugerować, iż "plastic is fantastic". Skojarzenie z wieczornymi kałużami Personal Rock, wydanego rok przed ep-ką Beautone z czerwonym polaroidem na okładce to jedno. Ale równie ewidentne skojarzenie z gładkim luksusem późniejszego o kilka miesięcy Loop-Finding-Jazz-Records to drugie – mistyczne bity, "gładkie i długie". To niewątpliwie część identycznego etapu, może nawet z "tych samych sesji" (domowych), kto wie. Do głowy natychmiast przychodzi "Legends / Nugroove TM" czy inne "Drift". Przypomina się też to, co red. Zagroba wspominał na tych stronach o Textstar: "Somnolencja gwarantowana. Idealne okoliczności: jesień, mrok, apartament w Genewie, łóżko wodne, pod pierzyną, białe ściany, szwajcarski zegarek na ręku, audiofilskie słuchawki". Cóż, "kiedy dobry humor znowu niszczy zła energia, puszczam ASMR". Gdy w 2002 pisałem tutaj o "fizycznej przyjemności odczuwania dźwięku" przy projekcie Farben, nie znałem tego terminu...

F1 T.Microsystems
Najwyraźniej artysta mocno lubi ten track, bo powrócił DOŃ na T+ (czytaj: TI PLAS). Otwierające "bez mała ileśtam" (Peja) minut (a dokładnie dwie) to niestety, DARE I SAY, trochę wydmuszka – zmierzający donikąd, oderwany od sensu skrawek basu, niczym ślepo zaprogramowany bot lub robak. Później chora mgiełka zbliża całość do klimatu co mroczniejszych PASSUSÓW Personal Rock – na przykład "Type Eins", choć w szczególności przywołuje barwy pokrewne do "St. Moritz". Dla niedzielnych fanów elektroniki średnio się kleją te plamy, a co gorsza ostatnia minuta to gołe smażenie (oleju) z winyla. Ale trudno odmówić temu eksperymentowi intrygi i tajemnicy.

G2 Love To Love You Baby
Tu według mnie żarty się kończą – dla YOURS TRULY to najniższy stopień podium całego Starbox. Bogactwem muzycznej opowieści w tym arcydziele można obdarzyć kilka srogo przereklamowanych elektronicznych longplayów ostatniej dekady. Jelinek objawia się tu w roli nadzwyczaj zręcznego żonglera próbkami, nakładając ich na siebie kilka w funkcji niby repetycyjnej, a jednak bezdyskusyjnie narracyjnej i dramaturgicznej, czym ląduje NIEOPODAL Akufena z My Way (jak rzadko kiedy, może dodatkowo w "Raw Macro"). Ale właśnie: słowo "dramaturgia" ma tu nadrzędną rangę. Sieciowy research dotarł bowiem do źródeł tej sampledelii i faktycznie facet czerpie tu z utworu "Treat Me Like a Man" grupy The Dramatics! "ILJE DRAMATESCU, rumuński piłkarz". Cytując kultowy blogowy wpis Clifforda Wednesdaya: "I co, kurwa, głupio ci?!". No jasne, strach się bać, kogo ziomo WYREZAŁ w innych epizodach – a może owi DRAMATURDZY są patronami wielu kompozycji DŻEJ DŻEJA? Przypomnijmy, że to samozwańczy szef prawie anonimowego "towarzystwa na rzecz emancypacji sampli", więc nie zdziwi mnie nic. Po sonicznej warstwie spodziewałbym się raczej dialogu z imiennikiem sygnowanym nazwiskiem Donny Summer. Ale zostawiając na boku te zawiłości i przypisy do przypisów ("tabelki do tabelek"), powiedzmy to raz a głośno: JOGI BABU, BRAWO JASIU.

H1 As Long As There's Love Around
Po raz ostatni na albumie odzywa się vibe Loop-Finding-Jazz-Records, tym razem w postaci zmysłowego chill outu. Ale wyraźniej niż w którymkolwiek momencie płyty z żółtą obwolutą – to czystej wody romantyczna muzyka tła do delektowania we dwoje. Zresztą tytuł zaświadcza o siedmiominutowej grze wstępnej, której właściwe miejsce jest na plejce SILKY SMOOTH. Jeśli Christgau mawiał o tematyce Stonesów na Exile "sex as power, sex as love, sex as pleasure, distance, craziness, release", to nasz okularnik dorzuca od siebie "sex as elegance". Ba, idzie tu w intelektualną szermierkę z Greenem Gartside'em circa "The Word 'Girl'" – oto namacalne łóżkowe napięcie staje się ideałem teoretycznej elegancji. Aranżacyjnie pomagają w tym stopniowo rozwijane wielogłosy i zagęszczane cykadełka perki. Znakomite intro do zamykającej cykl (i box), chyba najbardziej otwarcie erotycznej odsłony w całej dyskografii genialnego Niemca.

Textstar+

Muskeln
Jak słusznie zauważa Tomasz – rzecz wydana wcześniej na jakiejś "fantomowej kompilacji" ("...erekcji", pozostając w nastroju), niestety średnio mnie zachwycająca. Żeby nie było tak różowo, kolorowo i landrynkowo, bo ile można słodzić... Pracka w sumie brzmi jak jakiś odrzut Rechenzentrum – a zatem poza stłumionymi kropkami basu zawiera praktycznie zero melodii, harmonii, tonu. Odruchowo spoglądam więc krytycznie, ale może powinienem analitycznie. Może to jakiś żart, kpina, drwina? A może regularny szkic do "Sahara Tahoe", który potem został wzbogacony i rozbudowany? Tak czy siak, z dwóch monotonnych bonusów na T+ przyjaźniejsze i milsze dla ucha wydaje mi się znane już ze składaka Clicks + Cuts "Raute".
(Porcys, 2022)

Farben Presents James DIN A4 (2014)

Tymczasem gość trochę niepostrzeżenie odkurzył swoje najwspanialsze wcielenie, by zaprezentować kolekcję remiksów nagrań pół-anonimowego, "technicznego" artysty-krajana (ponoć kolegi). Wyczuwam tu delikatną, konceptualną prowokację - wygląda na to, że jak zwykle skromny okularnik ukrywa się za kimś innym dla zmyłki, w istocie rozgrywając coś własnego. Podstawą nadal jest bit 4/4, choć nie są to microhouse'owe "taneczne hity" jak z pamiętnego składaka singli Textstar. Niby pokrewny klimat, ale też abstrakcyjnie niedefiniowalny kolaż przesubtelnych, rozwodnionych, lepkich soundów. JJ to nie tylko wyborny nu-jazzowy "architekt wnętrz" - także coraz odważniej drąży samą materię dźwiękową, wykorzystując elementy musique concrete w sposób, który mógłby zachwycić jakiegoś Drew Daniela (stylistycznie nigdy wcześniej Jan nie zbliżył się tak bardzo do Matmos z A Chance to Cut…). "Potwierdzenie klasy" to niedomówienie i półprawda - chwilami tym zbiorkiem JJ w najbardziej niepozornym z możliwych scenariuszy obudził się za jakieś 20 lat i mamy szczęście, że możemy z nim tam pobyć.
(2014)