EDAN

 

Beauty And The Beat (2005)

Casus Zakrockiego polega na tym, że jest geniuszem słowa i nowatorem prozy, aczkolwiek nieczęsto, niejednokroć przestrzela oceny tak, że aż oczy bolą. Plaid 8.5? Chyba za pierwszy kawałek i może jakieś skrawki w połowie, ale za całość to chyba lekka przesada. Lost And Safe 7.9? LOL. Na debiucie, posługując się intrygującą, eksperymentalną metodą kolażu kolesie wykreowali abstrakcyjny zestaw strasznych, neurotycznych impresji. Następnie, sięgając po identyczne narzędzia, udało im się wyciąć kolekcję uspokokokokakojącą, wręcz chill-outową. A na trzecim wydawnictwie sięgnęli po gitary akustyczne i wyszły im blade, nijakie szkice, gdzie co drugi folkowy skład daje lepiej na próbach. No nic, z Edanem mam kłopot o tyle, że reszta załogi P – tak jak Bolek i Lolek, Tytus, Romek i A'Tomek – jak rzadko kiedy uważa inaczej. Niewiele poradzę, bo przy całym respekcie dla ziomala i jego ambicji na gruncie fuzji rapowej ekspresji z psychodelicznymi podkładami Beauty And The Beat jawi się krążkiem znakomitym, lecz tylko na papierze. Sample poza superoskim "Fumbling Over Words That Rhyme" dobrane są na chybił/trafił, nawijka bossowska nie ma wsparcia w gorących hookach i stąd sama zaczyna wkrótce nużyć. Ratowanie się riffem "Hey Joe" dużo nie pomaga. Dla mnie Grekowe "ale coś że Buck nie na liście?" można odwrócić do Edana z powodzeniem. Jak by to komentator sportowy ujął? Kapitalny zamysł! Gorsze wykonanie. Prawda Włodziu? Prawda Władziu.
(Porcys, 2006)

 

EDDY CURRENT SUPPERSSION RING

 

Rush to Relax (2010, garage rock) !5.6

Eddie cośtam cośtam i nie słucham takiej "muzy", ale solidne w chuj i fajnie, że nawet ja mogę tu coś wyłuskać ("I Can Be a Jerk").

 

EDWARD ELGAR

 

Wariacje "Enigma" (1899)

Dziś dla odmiany szczypta amatorskiej numerologii. Odcinek dwudziesty drugi – czyli są dwie "dwójki", więc może to dobra okazja, bo z takim zamiarem nosiłem się już od początku tego skromnego cyklu. Chodzi mi o "cichutki okrzyk podziwu" w stronę radiowej Dwójki – stacji, która od dawna ma znaczący udział w pogłębianiu mojej partyturowej pasji. Zresztą wielokrotnie ("wielokrotnieeee... można powiedzieć... przymykałem oko..." – btw trochę z perspektywy paru lat solidna antycypacja "wierszy pisanych nocą") w rozmaitych rozmowach (...na "spotkaniach w rozmaitych opiniotwórczych kręgach nt. sytuacji w różnych krajach") podkreślałem, że Dwójka to aktualnie de facto jedyna stacja w Polsce, której słucham "w czasie wolnym", "z własnej, nieprzymuszonej woli", w samochodzie i w domu, ponieważ jako jedyna nie obraża mojego poczucia estetyki i "szacunku do samego siebie".

Oczywiście – jak zawsze – to tylko kwestia mojego prywatnego gustu, moich zupełnie subiektywnych preferencji i oczekiwań. I jasne, że każdy radiowy format rządzi się swoimi prawami, ma kompletnie odrębne zamiary, inne targety, inne środki wyrazu, celuje w osiągnięcie innych efektów, co potem jest w inny sposób oceniane i rozliczane. Tym niemniej – jak wyżej. Pomijam już takie "detale", jak wyczuwalną na kilometr kulturę intelektualną, wyjście naprzeciw naturalnej potrzebie rozwoju, traktowanie słuchacza jak odbiorcy z chęcią wyjścia poza strefę komfortu, brak umizgów i tzw. "smyrania się po pupciach", wreszcie przyjemność z samego słuchania ładnej polszczyzny. Ale po prostu dla mniejszych, większych i również dla niedzielnych pasjonatów Dwójka to niekończący się podręcznik poważki, w najzwyklejszych momentach najzwyklejszych dni, o najzwyklejszych porach, serwujący realną lekcję za realną lekcją z historii muzyki. To są jakby parametry nie do przecenienia. W żadnym innym miejscu nie da się w środku dnia włączyć odbiornika i usłyszeć czegoś LIPSKIEGO KANTORA, Chopina, Rachmaninowa, Reicha, Szostakowicza, Debussy'ego, Dvoraka czy Elgara.

Właśnie, Elgar. Przedwczoraj wieczorem "wracałem z zakupów", kiedy bodaj w audycji Filharmonia Dwójki wybrzmiały Wariacje "Enigma". Pomyślałem, że jakoś ładnie to się składa z odcinkiem sprzed tygodnia o Jacqueline du Pré. Brytyjski kompozytor wpierw został radcą prawnym, ale potem zrozumiał swe prawdziwe powołanie. Gdy tworzył Wariacje, można było już o nim powiedzieć: "jeden z najbardziej doświadczonych, przez długi czas niedoceniany...". Lecz tą niezwykle osobistą, orkiestrową pracką 42-letni wtedy Edward Williams nie tylko przebojem wbił się do "classical gry", ale i według niektórych uratował historyczny sens brytyjskiej powagi, która przez poprzednie 200 lat (gdzieś od Purcella) ucięła sobie jakby lekką drzemkę. Kolejne z czternastu części utworu zostały poświęcone przyjaciołom artysty (muzykom, poetom, architektom, no i żonie). Powstał cykl tętniący całą gamą emocji, acz osnuty wokół przewodniego – jak sam Elgar mawiał – "mrocznego przesłania". Z wykonań znowuż poleca się Barbirollego, o którym wspominałem tydzień przy Koncercie wiolonczelowym tego samego kompozytora. A zatem posłuchajmy. I słuchajmy Dwójki, bo warto.
(2017)

Cello Concerto (1919)

Genialna (i też "prześliczna", jak u Skaldów niejaka Anna Wójtowicz) wiolonczelistka zmarła 30 lat temu po długiej walce ze stwardnieniem rozsianym. Była fenomenem, a niektóre z jej porywających, dość "idiosynkratycznych" i bardzo emocjonalnych wykonów to już abecadło popkultury, na podobnej zasadzie jak – dajmy na to – Bach w interpretacjach Goulda. W świecie poważki, gdzie w powszechnym odbiorze status solistów bywa trochę niejasny, Jacqueline stała się ikoną, postacią kultową. W jej repertuarze szczególne miejsce zajmuje Koncert wiolonczelowy autorstwa Elgara, z którego wideo zamieszczam niżej w wersji Philadelphia Orchestra pod dyrekcją Daniela Barenboima. A tak o utworze zdarzyło mi się kiedyś pisać na Porcys:
(2017)

Możecie kojarzyć Elgara dzięki jego Wariacjom "Enigma", w których sportretował muzycznie swoich najbliższych, wijąc wątki wokół "niewidzialnego", "ukrytego", tytułowo "zagadkowego" motywu. Ale to był Elgar wczesny, jeszcze od początku lotnictwa, a właściwie z przedostatniej dekady XIX wieku. Koncert wiolonczelowy to z kolei najpóźniejsze wielkie dzieło kompozytora, pochodzące z 1919 roku. Zaskakująco intensywnie mroczny i elegijny, nawiązujący do koszmaru zakończonej dopiero wojny, był utworem wtajemniczającym w zagadnienie śmierci. Mityczne wykonanie to: na instrumencie solowym Jacqueline du Pré, w tle Londyńska Orkiestra Symfoniczna, a całość zamachał John Barbirolli. Mało jest wykonań uważanych za "ultimate", bo, jak wiadomo, poważka opiera się na wyścigu wykonań. Ale to, co zrobiła wtedy du Pré (cholernie dosadna, wyrazista, "wczuta" jak Danuta u Władka, interpretacja) sprawiło, że niejeden wiolonczelista zawiesił swój instrument na kołku. Wirtuozka zmarła przedwcześnie z powodu choroby i często, na zasadzie "urban legend", wiązano te fakty, łączono kropki. Osobiście widzę tu jednak związek taki, jak między smutkiem Freddiego w słowach "I don't want to die / Sometimes wish I'd never been born at all" a jego AIDS.
(Porcys, 2010)

EGYPTIAN LOVER

"I Cry (Night After Night)" (1984)
Może powtórzę to, co skomentowałem kilka miesięcy temu podczas RAP ALBUMS CUP, gdy On the Nile reprezentowane właśnie przez "I Cry..." przegrało z przygodami Slick Ricka: "Ech, ale jednak szkoda Broussarda, bo akurat jego wpływ na *aktualny* krajobraz rapowy wydaje się znacznie donioślejszy (z całym szacunkiem dla narracyjności Waltersa). Osobiście wracam do On the Nile regularnie, a Adventures traktuję jako zacne 'nagrania historyczne' 🤷‍♂️ ". Niewiele przesady jest w stwierdzeniu, że topos tonącego w przepychu (...syntezatorowej produkcji), ale dotkliwie zranionego kochanka ("Drake i pochodne") w hiphopie ma tutaj swoje korzenie. Gdyby Kraftwerk i Prince mieli dziecko... A fascynacja Egiptem jeszcze w tym podsumowaniu powróci, nie bójta się.
(2019)

808 STATE

90 (1989)

Znowuż mogę odesłać do writingu ziomków – tym razem "serrrrdecznie witam panie Tomaszu" w Addendum do porcysowego Guide to Pop. Znajdziecie tam prawie encyklopedyczne hasło, którego nie będę tu powtarzał, z wynotowanymi inspiracjami i wpływami (aczkolwiek lista w brytyjskiej klubowej elektronice praktycznie się nie kończy – nie wiem, pomyślcie o czymkolwiek z tego rozdania co było później, na przykład o... Leftfield). Ale sofomor manchesterskiego teamu to znacznie więcej, NIŹLI punkty za pochodzenie i zasługi. W ten sposób rozpatrywałbym debiutanckie Newbuild, które Paul Cooper w znakomitej recce określił kiedyś mianem ...And Nico acid house'u i wprost przyznał, że "to nie jest muzyka do słuchania, a do doświadczania" (trochę klimaty "o nie, nie na telefon pan dzwoni – to jest proszę pana przekaz"). Posiadam egzemplarz Newbuild i zajmuje w mojej kolekcji szczególne miejsce: piekielnie RELEWANTNE wydawnictwo, którego monotonia mnie przerasta.

Z kolei Ninety, uuuuu, mordeczki... Po ów srebrny dokument "pokolenia rave'u" (które celebrowali Wyspiarze i Europejczycy, a które kompletnie "nie odpaliło" w Ameryce) sięgam z własnej nieprzymuszonej woli często i gęsto, zawsze z radością. Oczywiście zagrywka saksofonu na tle proto-Timelessowej błogości synthpadów w "Pacific 202" to najbliżej jak koledzy byli crossoverowego hiciora i fuzji "instrumentalnego techno" z MOR-muzakiem (i przy okazji symboliczne poczęcie Matta Cutlera). Natomiast praktycznie każdy z pozostałych tracków zapiera dech motywiczną strategią i panoramicznymi aranżacjami. Przesuwane fazowo frazy dzwonków i hipnotyczna żeńska gadka w "Magical Dream", schizoidalne igranie z samplami na modłę post-Art of Noise w "Ancodia", bondowskie wręcz (pre-Mission Impossible?) zbudowanie noir-dramaturgii w "Cobra Bora", dobrze naoliwione robotyzujące kulminacje w "808080808", new-age'owy przepych słodko-kwaśnych smaków w "Sunrise"... Chyba żadne wydanie Biblii nie dawało takiej czystej frajdy.

highlight – youtube.com/watch?v=vjv7t7HVa-w (evocative moment: najważniejsze dla mnie MGNIENIE w dziejach ekstazy rave'u czyli pitchshiftery w mostku od 3:05 do 3:18 wyrażające to, co najtrudniej wyrazić za pomocą muzyki, a mianowicie zdziwienie – ale też bym się SROGO zdziwił, gdyby ktoś pokazał mi nagle na parkiecie portal do świata równoległego)

EIKO ISHIBASHI

Japońska multiinstrumentalistka i wieloletnia już polimatka post-jazzu Eiko Ishibashi, która między inymi działała z Jimem O'Rourkiem, znów zaprosiła go do kolabo na For McCoy (wydanej cyfrowo w 2021, a teraz dopiero fizycznie) i nie dajcie się zmylić opisom, że to jakaś awangarda, kolaże, trzaski. Nope, dla fanów Tortoise, Jagi czy nawet późnego Metheny'ego/Maysa to uzdrawiający balsam przez skórę.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

 

EINOJUHANI RAUTAVAARA

 

Cantus Arcticus (1972)

Z czym kojarzy się Finlandia? Duże ilości wódki spożywanej w milczeniu, lukrecja dodawana do każdego produktu, względnie Jari Litmanen. Odwiedziłem też raz Helsinki i architektonicznie poczułem wtedy silne wibracje a la Sztokholm – tyle, że wszystko było jeszcze droższe. A muzyka? Luomo, Värttinä, metal w milionie odmian. Partytury? Za niekwestionowanego narodowego kompozytora #1 uznawany jest Sibelius, zaś z drugiej połowy XX wieku poleciłbym zwłaszcza żyjącego Magnusa Lindberga, no i właśnie Rautavaarę, zmarłego rok temu. Obaj swego czasu trafili nawet do mojego top 200 lat 90. Einojuhani ze swoją siódmą Symfonią "Angel of Light", ale jego chyba najbardziej flagowym dziełkiem pozostaje wcześniejsze o dwie dekady Cantus Arcticus.

Aby nakreślić adekwatny kontekst należałoby zapewne sięgnąć do subgenre tzw. "field recordingu" zwanego nieraz BIRDSONG, na czele z takimi klasykami podgatunku, jak np. Rossignols francuskiego badacza Jeana C. Roché. Choć można też po prostu przywołać hobby Messiaena lub (pozostając we Francji) kultowe otwarcie Dead Cities... M83. Tak czy owak tego krótkiego koncertu na ptaki i orkiestrę słucha się wybornie – wpierw lekko "filmowe", "hollywoodzkie" pasaże smykowe "w HI-FI" idealnie lepią się z tym świergotem, a później (na początek drugiego movementu) budzą już niepokój, jakby wkradały się znienacka Ptaki, tyle że te od Hitcha. Ponoć w zależności od wykonu wsamplowane są inne rejestracje innych ptaków i ten aleatoryczny detal też mnie ujmuje.
(2017)

Symphony No. 7 (Angel Of Light)" (1994)

Znajomy zarekomendował to późne dzieło Fina (rocznik 1928) jako "przebijające pokrewne duchem ówczesne premiery Pärta, litewskich minimalistów czy Tavenera". Ja miałem skojarzenie z koncertami Rachmaninowa, ale nie stylistyczne, tylko pod względem atmosfery. Czteroczęściowe, trzydziestoośmiominutowe dzieło nieraz niebezpiecznie balansuje na granicy uduchowionej melancholii i tandetnego efekciarstwa hollywoodzkich soundtracków (może z wyjątkiem żwawszego drugiego movementu). Na szczęście nigdy nie spada w otchłań new age'owego kiczu, bo partytura mieni się tonalnymi niuansami i cieszy ucho tęczową kolorystyką.
(T-Mobile Music, 2012)

 

EL COCO

 

"Cocomotion"

A propos Neu!, 40 lat temu ukazało się kokainowe "Hallogallo" disco tandemu z Los Angeles. Rinder = Dinger (motorik boogie), Lewis = Rother (funkowe wah-wah na gitce). Start/stopowa dekonstrukcja smykowego aranżu (pomyślcie o riffach Gilla na Entertainment!) wciąż DEPRYMUJE urodą. Plus fetysz audialny: pulsujący szmer hi-hatu w prawym kanale. Z numerem zapoznał mnie DJ Westchnień Obiekt jesienią 2007 przy pierwszej imprezie Disco Intimissimo w Saturatorze. Zresztą nasza ówczesna profilówka na Myspace (!) była parafrazą legendarnej okładki debiutu Neu! I tu koincydencja z rubryki towarzyskiej: za moment Tomek bierze ślub. A potem startujemy z weselem. Sto lat młodej parze!
(2017)

 

ELASTICA

 

"Car Song"
Sławetne komplikacje dotyczące praw autorskich trzech numerów z debiutu Elastiki położyły się cieniem na reputacji grupy. "Waking Up" wiernie kopiowało przewodni motyw "No More Heroes" Stranglers, a dwa inne kawałki ściągnięto od Wire: opener "Line Up" z "I Am The Fly" (identyczna konstrukcja tematu), a "Connection" z "Three Girl Rhumba". (OK, przyznaję, iż zrzynanie wprost tego ostatniego riffu to profanacjaaa! Nie ma lepszego riffu! Najlepsza piosenka w dziejach, kropka! A raczej wykrzyknik! Świętość! Go undeeeeer! Yeah.) Ten element punkowo-nowofalowy rzeczywiście wypływa na wierzch, a widoczne są też odleglejsze inspiracje (przykładowo, "Indian Song" jedzie na egzotycznych bębenkach rodem z "Love You To"), lecz esencjonalnie Elastica była specyficzną (bo trzy panienki plus koleś) kapelą brit-popową. Justine Frischmann długo dzieliła łóżko z Albarnem, który potem po bolesnym rozstaniu dla niej napisał "It's over / You don't need to tell me" oraz kilka innych łzawych wyznań na najbardziej eksperymentującej, neurotycznej płycie zespołu. Nie dziwota więc, że momentami Elastica brzmiała jak wczesny Blur w wersji damskiej.

"Car Song", mój prywatny peak self-titled albumu z 1995 roku, eksploruje w charakterystycznie angolski, cyniczny sposób zagadnienie powiązań między seksem i samochodami. "You could call me a car lover / Cos I love it in a motor", podrywa zaczepnie i z wiadomym podtekstem Justine. Deklaracje zmierzają do konkretów: "Let's go siesta / In your Ford Fiesta". (Hey, Justine. Nie było rymów do Escorta?) Refren wyjaśnia sprawę explicite: "Here we go again / I'm riding in your car" (!!) i "Let me count to ten / Cos it's gone way too far". Uhm, obviously. Wreszcie błyskotliwa popkulturowa puenta: "In every little Honda / There may lurk a Peter Fonda". I powiedzcie mi, że to nie jest złośliwy humor Damonowy w czystej postaci! Lepiej jeszcze, że kręci równie spowinowacona z ówczesnym chłopakiem warstwa muzyczna, stylistycznie jak wyjęta z Parklife. Wokół topornego, synth-gitarowego hooka z klasą osnuto czuły, cienki chórek, rozmiękczający drive typowo londyńskim warsztatem, by w chorusie powtórzyć go z dwiema nałożonymi na siebie, inteligentnymi melodiami. Dla fanów brit-rocka czy wyspiarskiego feelingu ogólnie, to jest cel prędkich poszukiwań. Aha, gitarzystka Donna, laska druga z prawej na zdjęciu z okładki. Słodka.
(Porcys, 2004)

 

ELBOW

 

Asleep In The Back (2001)

Recenzent powinien mieć pomysły na recenzje. Inaczej popada w rutynę, zaczyna zwyczajnie nudzić. Tak, każda recenzja z oddzielnym pomysłem na jej napisanie. Tak właśnie powinno być. Aha. Właśnie tak. Cholera, nie mam pomysłu na recenzję Asleep In The Back Elbow. No nie mam. Nie będę tego ukrywał. Zupełnie nic mi nie przychodzi do głowy. Ale nie w sensie, że nie potrafię opisać muzyki, czy coś. Płyta jest całkiem przyjemna. I chyba nie ma nic trudnego w opisaniu tych dźwięków. Chodzi o to, że nie mam pomysłu. Więc zrobię recenzję o braku pomysłu na recenzję. Podobnie do tego, co niegdyś Nosowska zrobiła w "Teksańskim". Proszę bardzo.

Brzmienie. Po prostu je opiszę. Suche słowa. Nie czuję dziś weny. No dobrze. Ballady. W przeważającej większości są to ballady. Ciekawie zaaranżowane. Bo obok akustycznej gitary, sekcji i głosu kolesia, który podpisał się Guy, pojawiają się też jakieś skrzypce, jakieś pianino i saksofon. A więc warstwa brzmieniowa – jest spoko. Tak. Ale oni jakoś robią z tych ballad transowe kawałki. Weźmy takie "Little Beast". Porypana ballada, nie? Tajemniczy utwór raczej. Ale jednak ballada. W ogóle Elbow tak balansuje między zwykłymi, spokojnymi piosenkami ("Red", "Powder Blue"), a czymś odrobinę bardziej skomplikowanym (otwierający całość "Any Day Now" to w ogóle jakaś mroczna "niby-mantra", podobnie jak "Bitten By The Tailfly"). Dobra, starczy.

Melodie poszczególnych kawałków. Jest naprawdę dobrze. Proste, a jednak nie banalne. Moja ulubiona to ta z "Don't Mix Your Drinks". Nocna ballada, niby nic wielkiego, ale jednak wokalista wznosi się tu na wyżyny. No i ta gitara w środku. Szkoda tylko, że tak krotko trwa. Poza tym interesująco się robi w "Little Beast", "Presuming Ed (Rest Easy)" (momentami) i "Scattered Blach And Whites". Zwykle są to senne klimaty, w których raz na jakiś czas mamy do czynienia z ostrzejszym wejściem. Po chwili wszystko wraca do normy – nastrój, który dla jednych może być przegięciem w stronę flegmy, choć może inni coś w tym odkryją.

Porównania. No, kolesie chcą bardzo być Coldplayem. O tak, bardzo chcą. Być może dowiedzieli się, ile kasy przyniosło Parachutes. A może po prostu lubią tak grać. Dość, że momentami słychać to aż nadto. Na przykład "Powder Blue". Coldplay jak z kuriera wycięty! Ale też coś z rocka progresywnego. Słychać sporo klimatów floydowych na tej płycie. Melodia refrenu w "Any Day Now" to wolniej zaśpiewane "I know what I like" z pieśni pod tym samym tytułem (Genesis oczywiście). Lata siedemdziesiąte to właśnie nudziarskie rozwijanie tych samych motywów, jak w "Newborn". Ogólnie można dopisać Elbow do ambitniejszych brytyjskich zespołów gitarowych, które kombinują na drodze melancholii i spokoju. Tylko częste porównania z Radiohead – nie za bardzo to rozumiem.

Podsumowanie. Asleep In The Back to rzecz miła, nie przeszkadza mi. Z całą pewnością nie zaśmieca rynku. Oczywiście, nie jest to żadne zjawisko, ale jak na debiut to naprawdę coś porządnego. Życzę im jak najlepiej. Może jeszcze o nich usłyszymy. Uff, skończyłem.
(Porcys, 2001)

 

ELECTRIC SIX

 

Fire (2003)

Sekstet z Detroit robi wokół siebie wielką wrzawę, ale nie potrafi utrzymać równego poziomu na debiutanckiej płycie. Kariera Electric Six rozpoczęła się w zeszłym roku, gdy ogromny sukces odniósł ich disco-rockowy singiel Danger! High Voltage, zwariowana mieszanka tanecznych rytmów rodem z prywatki lat siedemdziesiątych i ostrego gitarowego łojenia, przyprawiona jeszcze pikantną solówką saksofonu. Stąd oczekiwania na cały album były naprawdę spore. Szkoda, że Electric Six nie spełnili pokładanych w nich nadziei. Gdzie popełnili błąd? W podejściu. Riffy w rodzaju tego z Dance Commander są całkiem fajne, ale paradoksalnie mają więcej wspólnego z hair-metalem lat osiemdziesiątych, niż bieżącymi dokonaniami dance-punku. Trochę cięższego Bowiego (She's White), odrobina new romantic (I Invented The Night) i zrzynki z Def Leppard wiosny nie czynią. Bo strategia Electric Six to trochę taka zasłona dymna: próba podłączenia się pod nurt przeżywający swoje pięć minut. Funkowo robi się tylko w zwrotce Electric Demons, momentami groove pojawia się też w Naked Pictures i Improper Dancing. Reszta zbytnio zatrąca wiejską rockerką. Niewątpliwie, Electric Six zarażają energią, mają siłę przebicia i rozpoznawalny głos wokalisty. Ale niestety, nic więcej z tego nie wynika. Zwyczajnie brakuje dobrych kawałków, ot co. Trzy gwiazdki głównie za pogodę ducha.
(Clubber.pl, 2003)

 

ELECTRIK RED

 

How to Be a Lady: Volume 1 (2009, r&b) !5.6

Są jak En Vogue dla lat dwutysięcznych, dekady niespotykanej dotąd emancypacji i społecznego usamodzielnienia płci pięknej. A bezpodstawna duma i wyniosłość "kobiet nowej generacji" bywają irytujące. Zresztą Lil Wayne dosłownie *zabija* te "twarde laski" luzacką olewką w remixie singlowego "So Good". Ale The Dream potrafi konkretnie przyjebać parę razy. Zastanawiam się nad jego polityką: czemu trwonić highlighty na różnych krążkach, skoro można by z nich zebrać jeden prężny longplay? Widocznie idzie w ilość, nie jakość. I teraz jako mąż Milian znów pewnie zrobi jej całą płytę, znów z kilkoma wzlotami.

ELECTRONIC

"Getting Away With It" (1991)

Nie żebym był jakimś zagorzałym fanem tego projektu i nie podzielam zachwytów Paula Lestera z ówczesnej recki w "Melody Maker", że to "one of the greatest albums ever made", natomiast bardzo sympatyczna płytka obchodzi dziś okrągłe 30. urodziny. Ciekawy koncept – dwóch wciąż jeszcze wtedy kluczowych dla alternatywnej sceny w UK muzyków "po przejściach i z przeszłością" postanawia doszlifować do perfekcji formułę "indie goes europop". Nadal jest w tym według mnie sporo świeżości i uroku – OŻENEK precyzyjnej architektury ibizowych rytmów z tęsknymi liniami melodycznymi wyszedł im zupełnie "bez kantów" ("tylko bez kantów mi tu!" – Piłsudski). A tekstowo chyba materiał idealnie oddający ten specyficzny, nieuchwytny VIBE między bolesnym rozstaniem, a stojącymi już otworem perspektywami na ułożenie sobie życia na nowo.

I może trochę przekornie, ale zapostuję sobie niekoniecznie reprezentatywny, acz mój ulubiony SONG z tego albumu, którego o dziwo na oryginalnej edycji... wcale nie było – bo został wydany na osobnym singlu i włączony do tracklisty dopiero przy wznowieniach. Ależ dream team dla brytofili tutaj mamy – poza wokalistą Sumnerem (który ułożył spoko zwrotkę) i gitarzystą Marrem (który skomponował cudownie chwytający za serce refren) gościnnie na słowach i chórkach występuje kolega Tennant oraz są jeszcze dwie osoby, które jakby przenoszą cząstkę magii Lexicon of Love (bo tam się udzielali) – Anne Dudley odpowiadająca za firmowy aranż smyków oraz David Palmer za zestawem perkusyjnym. Z takim personelem raczej trudno o skuchę, więc powstał BEZSKAŹNY EVERGREEN, jakoś wyciskający syntezę z New Order, Smiths, Pet Shop Boys i ABC.

#happy30th #unhappy30th #whatever30th
(2021)

 

ELEVENTEEN ESTON

 

Delta Horizon (2014)

Wracając jeszcze na moment do Floydów - ta debiutancka kaseta Johna Tannera z Australii to w znacznej mierze przewrotna odpowiedź na pytanie dlaczego The Endless River tak niedomaga. Przecież linkowany poniżej numer mógłby być współczesnym odczytaniem jakiegoś "Terminal Frost", przefiltrowanym przez mgiełkę popkulturowych urojeń. Dlaczego Davidzie, dlaczego. Aha, Eleventeen Eston... Cóż, instrumentalny "hypnagogic pop" żyje i ma się dobrze, zaś w Not Not Fun pojawił się poważny konkurent dla Rangers. "A jeśli nie wiedziałeś, to teraz już wiesz".
(2014)

 

ELLIE GOULDING

 

Lights (2010, synth-pop) !4.8

Białogłowa ma potencjał, którego nie wykorzystuje. Progresywna, intrygująca zwrotka pierwszego singla "Under the Sheets" zaświadczy. Reszta tracklisty miota się raczej w matowych impersonacjach Kate Bush na modłę nastoletniej tańcbudy. Żałuję. Bo "I'll Hold My Breath" to chwilami "Last Christmas" lat dziesiątych.

 

ELUVIUM

 

Similes (2010, ambient/post-rock) !6.3

Dla sceptyków to pewnie ledwie skrzyżowanie ballad YLT czy Kozelka z ambientową przestrzenią, ale... Po pierwsze taka krzyżówka z definicji nie może być zła, a po drugie przez kilka sekund rodzi ona jakąś ułudę czegośtam, więc grzechem narzekać.

 

EM

 

Kilka wyjść (2004)

Anomalny, osobliwy budynek Metropolitan zerka z ukosa na stary, zmęczony politycznymi naleciałościami hotel "Victoria". Plac Piłsudskiego doskonale kreuje symboliczną zależność między oboma konstrukcjami: otwarta, szeroka połać przestrzeni bruku reprezentuje dystans kulturowy epoki PRL-u i bieżącego kapitalizmu; usytuowany z boku Grób Nieznanego Żołnierza pilnuje historycznej powagi. Zaprojektowany przez słynnego brytyjskiego architekta (i inspiratora imion psów) Normana Fostera, przypominający od frontu zbliżenie dwóch złączonych rybich skrzeli tudzież przekrój gąsienic gigantycznego czołgu, obsypany masakrycznie prestiżowymi nagrodami w skali międzynarodowej, ekskluzywny biurowiec emanuje światowością i "Zachodem". Wewnątrz, drogie sklepy i siedziby świetnie prosperujących korporacji mieszczą elegancko ubranych biznesmenów. Duety kulturalnych, uśmiechniętych strażników obstawiają wejścia A, B i C na dziwacznie wyodrębnionym dziedzińcu. Lecz, jakkolwiek ewokując systemowe przeobrażenia oraz dotknięcie szczerze "amerykańskiego" poziomu, wyabstrahowanie z otoczenia i zimna, bezduszna aura Metropolitan zmuszają do refleksji nad zagubieniem jednostki bądź zanikiem uczuć w finansowo zorientowanych realiach. 

Przyjrzyjmy się tekstom trójmiejskiego zespołu eM. "Na białych chmurach / W białych garniturach / Na białych marmurach / W białych garniturach". "Dzisiaj nie mam nic już do powiedzenia / Kiedy nie mam jej (nic do powiedzenia) / Wtedy nie ma mnie (nic do powiedzenia) / Wtedy nie ma mnie". "Nie odchodź / Jeszcze czas / Pod nami miasto gwiazd / Nie odchodź / Jeszcze czas / Pod nami miasto gwiazd". "Lato / Czerwone słońce / Piasek we włosach i morze / Lato / Czerwone słońce / Piasek we włosach i morze". "Jesień / To płaszcze, to wrzesień / Spacery po żółtym lesie / Jesień / To płaszcze, to wrzesień / Spacery po żółtym lesie". "Tu wszystko się kończy i zaczyna / Gdańsk, Sopot, Gdynia / Tu wszystko się kończy i zaczyna / Gdańsk, Sopot, Gdynia". "Jak bardzo potrzebuję cię / Czy to wiesz? / Jak bardzo potrzebuję cię / Czy to wiesz?". W miarę mijania płyty, zagadnienia przenoszone są od miłosnych zapewnień w stronę świeckiej eschatologii. Choć zestawiony obok "Wake me up when we get to heaven / Let me sleep if we go to hell" autor linijek "Nic tam nie zabiorę / Bo nic tam nie może się przydać / Czy myślisz czy myślisz czy myślisz / Że stamtąd coś widać?" wypada dość blado: Tim he ain't. 

Z wszystkich tych katastrofalnych liryków, "W Mojej Głowie" wydaje się na pierwszy rzut oka najgorszy, skoro refren powtarza obsesyjnie: "W mojej głowie / W twojej głowie / W mojej głowie / W twojej głowie / W mojej głowie". Ale uważniejsza, dociekliwsza analiza odsłania ukryty interpretacyjny teren. Wstrząsające rozważania "Czy wiesz że to tylko nowy sen? / A wydawało mi się już / Że nie odwrócę ciągów słów / Zdarzeń przypisanych barw / Dźwięków / Więc to wszystko świat! / Może jest to jakby gra / I tworzymy to coś / W nas / Na ekranach dusz jak treść / Ciągle przesuwamy się" to husserlowskie, solipsystyczne wątpienie, że, być może, każdy z nas rozgrywa wewnątrz siebie własną rzeczywistość, a prawda obiektywna nie istnieje. W tym kontekście wyśmiany tysiąckrotnie chorus nabiera świeżych znaczeń. Jakichkolwiek znaczeń. Kompozycyjnie, "W Mojej Głowie" to najbardziej udany fragment płyty. Gitary wymieniają "pytanie-odpowiedź" w kanałach, sporadycznie serwując skonkretyzowany, zaczepny hook. Względnie solidna nitka wokalu przykuwa atencję. Intensywny performans maskuje brak pomysłu na rozwinięcie tematu. 

Wciąż, "W Mojej Głowie" daleko do rewelacji. A z pozostałymi numerami jest tylko gorzej. Piosenkowo, Kilka Wyjść to studium powielania repetycyjnych wzorów rodem z Pablo Honey w ciotowskiej oprawie. Closer "Za Mało Mi Nocy" stylizowano na epickość "Blow Out". Debiutancki singiel, "Tramwaje Jak Komety", to standardowy casus wydrążonej z treści muzycznej piosenki na 0. Bezpłodne, mdłe "rockowe" smęty w typie sikającego "Zapachu Kobiety" aspirują do miana popłuczyn po odrzutach z sesji pobocznego projektu technicznego Myslovitz. Jeśli te kawałki celują w sprawną kopię Z Rozmyślań Przy Śniadaniu, to marny zamiar legnie w gruzach. Ludzie miast eM potrzebują nareszcie docenić ładnawe harmonie głosowe w "Zwykłym Dniu". Kawałek tytułowy wprost oferuje progresje ze "Sprzedawców Marzeń". Równoległe, aczkolwiek mniej wyraźne odniesienie to Negatyw. eM dzielą z ekipą Mietalla metodę denerwującej, przerysowanej, pretensjonalnej bezpretensjonalności, ale przy Mariuszu Daleckim, serio, Waluś dysponuje charyzmą. Przestrzenie wygenerowane z mglistego reverbu i smyków w "Z Oddali" są ciekawe przez siedem, dziesięć sekund. Potem zostają bezużyteczne. 

Sensacyjnie, "Koniec I Początek" odsyła hen do Kenta z Isoli (precyzyjnie konstrukcja przypomina "Biancę"), co wyznacza strefę graniczną ich inspiracji: właśnie tyle płyt kolesie dotąd poznali. Bo aż bije w oczy, jak mało muzyki ci goście słyszeli w swoim życiu. Cure, kilka wyspiarskich gitarowych kapel, może R.E.M. Naprawdę, zaryzykowałbym, że nie znają Pet Sounds, przykładowo. Tak sobie strzelam. Postać basisty ratuje im parę punktów, za paniczne dążenie do urozmaicenia tkanki aranżacyjnej: jego partie wspomagają ubogie unisona wioseł, proponując często zagrywki około-kwintowe, umiarkowane odchyłki skalowe, cokolwiek. Osamotniony bassman prezentuje cień europejskiego gryzienia materii instrumentacji, próbując rozsadzić od środka ściany stojącego dźwięku. Inteligentne wejście na obiecujący riff w "Kiedy Nie Ma Jej" sensownie rozwija motyw, ale wtedy niefortunnie znienacka następuje szturm tekstów Daleckiego, a o tym już było wyżej. 

Teoretycznie, materiał (albo automatycznie, wystarczy nazwa) decyduje o ułomności zjawiska eM, natomiast sedno sprawy to problem oblicza artystycznego. Zdjęcie chłopaków przedstawia czwórkę skromnych młodzianów przestraszonych salonów stolicy: dwóch brit-popowców, nowofalowca i nu-metalowca. Ich "osobowości", "indywidualności", są równie zajmujące, co tego rozdawcy ulotek mijanego przez was codziennie rano. By ująć kwestię zwięźle: ten sam krążek mógłby zrobić dowolnie zebrany na ulicy kwartet przechodniów, między zakupami a sprzątaniem domu. Szybko, dokonajcie castingu w centrum Wawy i zobaczycie. Zakład. I za rzeczony stan nie są wcale odpowiedzialni członkowie eM. To nie ich wina, że urodzili się bez iskry bożej, bez błysku. Kilka Wyjść to wpierw, i przed wszystkim, porażka tych, którzy na eM stawiali. Od radiowej premiery "Tramwajów Jak Komety" jasne przecież było, że łatwo znaleźć dziesiątki wartościowszych polskich bandów do promocji. Lecz formacja odniesie stosunkowy sukces, gdyż, oczywiście, proste rockowe piosenki będą podobać się zawsze. Mike, loool.
(Porcys, 2004)

 

EMERALDS
 

Does It Look Like I'm Here? (2010)

Kosmische musik, Schulze, Göttsching, sreczing... Wcale po mojej myśli. Więc czego zabrakło do zachwytu? Nie wiem. To raczej nieuchwytna, delikatna materia, w której albo się ma to "coś", albo nie. Ale i tak manewr odbieram pozytywnie.
(2010)

Ponoć kiedyś legendarny redaktor Krzysiek Zakrocki zapytany o najlepszą jego zdaniem płytę Autechre, odparł: "EP7, ale sam się z tą opinią nie zgadzam" (nawiasem zauważmy, jak ta sprzeczność idealnie oddaje ducha twórczości rzeczonego duetu). Mieliśmy też na dziesięciolecie Porcys rubrykę pt. "Autokorekta", w której weryfikowaliśmy oceny ze starych recenzji w archiwum. No więc to jest właśnie ten kejs – polemika z samym sobą sprzed dziesięciu lat. Choć nie jakiś obrót o 180 stopni. Ceniłem warsztat tria i umiejętność precyzyjnej mimikry mitycznej estetyki szkoły berlińskiej. Widziałem ich nawet live i byli spoko. Ale spoglądałem na to zjawisko protekcjonalnie (patrz wyżej), traktując ten revival analogowych arpeggiatorów jednak jako sympatyczną, acz przelotną modę, jako symptom retromanii.

Tymczasem moje potrzeby percepcyjne od lat stają się coraz bardziej "immersyjne" i dziś rozumiem coś, co wtedy teoretycznie słyszałem, choć w praktyce trochę bagatelizowałem. Otóż owszem, Emeralds oraz niezliczone solowe projekty McGuire'a, Hauschildta i Elliotta nie były w dekadzie 10s bieżącym substytutem progresywnej elektroniki z 70s (tę funkcję pełniły raczej – jako się rzekło – ziomki takie jak Lorenzo Senni). Ale nie było to też ślepe naśladownictwo "dla lansu". Bardziej krytyczna analiza na modłę (post)strukturalną. Jeśli więc na przykład New Age of Earth Ashry uznamy za Sarrasine Balzaca, to w tym układzie Does It... byłoby niczym innym, jak po prostu "S/Z" Barthesa (notabene dobrze się przy tym czyta). Czyli wnikliwymi studiami nad oryginalnym tekstem i wynikającą z nich reinterpretacją, w której marginalizowana jest rola autora, a akcent przeniesiony na to, co do procesu dekodowania narracji wnosi odbiorca.
(2020)

EMERSON, LAKE & PALMER

Tarkus

Dobrze, ustalmy to na wstępie: sofomor ELP to najwybitniejsze dzieło z rozdania progresywnego, które dziś się już kompletnie nie broni... od strony popkulturowej. Innymi słowy: Keith, Greg i Carl NIE BYLI COOL. I nie chodzi tylko o image czy sceniczną "koturnowość" (lol dziecinada), bo to samo można zarzucić choćby Yes. Bo ELP, kurczę, NAPRAWDĘ nie byli cool :/ Trio tworzyło trzech wirtuozów, którzy w bezprecedensowy sposób postanowili, że "wpierdolą się do rock gry, nikt ich tutaj nie wprowadzał" i "spierdolą panu święta" (Czaban, pozdrawiam serdecznie, Czaban). Zostawmy stronę B, złożoną z zapasowych FARMAZONÓW, których nikt nie słucha, a przyjrzymy się bliżej suicie tytułowej. To co panowie tu "odjeebaaał, odpieeerdoolił taki syf... manianę..." to jest po prostu POPIERRRDOOLONEEE (Czaban, pozdrawiam serdecznie, Czaban). Jeśli "muzyka młodzieżowa" u progu 70s była jakimś konkursem talentów, to po trzech minutach "Tarkusa", czyli po instrumentalnej erupcji "Eruption", zanim jeszcze pyknie pierwszy piosenkowy segment, na scenę weszli zniesmaczeni prowadzący i z wkurwioną miną grzecznie poprosili o zejście z estrady.

"Sorry, nie umiecie się bawić", prawdopodobnie rzekli ówcześni odpowiednicy Prokopa i Hołowni. A jurorów zamurowało i poprosili o przerwę na kreskę. Co ciekawe jest w tym właśnie sporo cyrkowej rozrywki, która przy odpowiednim przećpaniu "mogłaby rozruszać i umarlaka". Ale rock miał być pokoleniowym buntem, potęgą ekspresji i "jazdą bez trzymanki", a tu jakieś gamonie się popisują nie tylko artykulacyjnie, ale i z gracją Wandali zmasakrowali parametry metryczne, modulacyjne, ostinata, ronda i kadencje. Jeśli spędziliście pół podstawówki na katowaniu z WALKMANA tego kabaretu, to niestety ścinki dialogów organowo-basowo-perkusyjnych będą was nawiedzać akurat wtedy, kiedy najmniej tego chcecie, zaręczam. OKEJ, SŁUCHAJCIE... (https://www.youtube.com/watch?v=VAtQ4jYrANA&t=1m24s), wydurniam się – to jest piękna muzyka, po prostu najwyraźniej wymyślona i nagrana przez osobników cierpiących na zespół niespokojnych nóg, harmoniczną nerwicę natręctw i sporadyczne ataki rytmicznej epilepsji.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=WKNOlDtZluU (evocative moment: słynny KOCIOKWIK od 2:06 do 2:40 – do dziś nikt nie wie, NA CHUJ oni to zrobili :( )
(2018)

 

EMIGIE

 

"Niedziela jest"
Kiedy ostatecznie dobije przeźroczystość wydrążonych, plastikowych bitów komercyjnego polskiego hip-hopu wypełniających antenowy czas telewizyjnych i radiowych stacji, Emigie pomoże odnaleźć sens w kontynuowaniu rodzimego rapu, dostarczając więcej intelektualnej rozrywki i zdystansowanej ironii, niż jakikolwiek kolejny quasi-gangsterski skład aspirujący do momentalnej popularności. Lustra Strona Druga to mimo wielu wad oddech odcieniem lirycznej prawdziwości i głębokiego brzmienia lo-fi w potopie nachalnych, odrzucających sztucznym nadęciem blokerskich bzdur. "Niedziela Jest" wybija się jako najbardziej spełniony, całkowicie dopracowany kawałek Emigie, przynajmniej spośród tych które znam.

Majaczący, kameralno-jazzowy sample gitarowego zawijasa inauguruje wyluzowany, acz podskórnie niepokojący vibe. Produkcja Czystej Formy dokonuje wyrafinowanego zabiegu manipulowania nastrojem, balansując między mroczną neurozą hipnotycznego basu, przygnębiającą stagnacją miarowego syntetycznego dźwięku i pozornym imprezowym uczestnictwem zewnętrznej automatycznej maski flowu. W pół drogi między "Warszafką" Fisza i "Popsnot" Viktora Vaughna, numer legitymuje się sporą liczbą teksturalnych subtelności (sygnał telefonu, ostrożnie prowadzone smyki, psychodelicznie pośpieszne szepczące skrecze, poświadomie powtarzane "a gdzie wasza?", odległe szumy). Chore, choć kontrolowane napięcie trzyma za zęby rozmytą, pół-senną, ewokatywną, reminiscencyjną narrację.

Emigie od niechcenia rzuca wersami, angażując się w odtwarzany świat z takim pietyzmem, że pozwala niemal odczuć paranoiczną aurę niedzielnego wieczoru "grubych ryb" ("Z lewej Hubert Urbański i dwie laski / Wszystko wkoło jak obrazki / Przyznam ci się że od palenia konopii / Włącza mi się opcja people watching / Szukam bohatera / W kącie Manuela z Big Brothera / Cyckami przywiera do ściany jakiegoś frajera / Jest niedziela"). Co najlepsze, jest w stanie podać nawijkę w zniechęconej, zmęczonej manierze wyobcowanego obserwatora, wzmagając efekt ambiwalencji zależności od opowiadanej historii ("Może to szkoda że / Nie jaram się chłopakami / Bo teraz taka moda"), aż puentuje ją: "W końcu się przyznała / Że jest z małego miasta". Niewiele utworów lepiej oddaje atmosferę nocnych świateł warszawskich snobistycznych klubów, z precyzją każdego flesza.
(Porcys, 2004)

 

EMIL BLEF

 

Mam Taką Twarz, Że Ludzie Mi Ufają... Billing (2008)

Solowy debiut Blefa spotkał się z dość letnim, żeby nie powiedzieć – chłodnym, przyjęciem środowiska. Czepiano się zwłaszcza samego MC – jego tekstów i samej dyspozycji za majkiem. Chciałbym rzec – "do dziś tego nie rozumiem", ale ja to rozumiem. Bo mamy tu do czynienia z raperem niepozornym. EB nawija z deczka offbitowo i pozostawia sobie dużo swobody na akcentację – to chwilami bardziej opowieść "gadana", niż równe, symetryczne serie jak z automatu. Ponadto, jego dobór rymów jest bardzo nieoczywisty. Charakterystyczne dla gościa "przesuwanie frazy" ("Przepuściły tyle ważnych zdań, tyle ważnych treści / Z czystego egoizmu / Chociaż mogły je pomieścić" i tym podobne) mniej cierpliwego słuchacza zniechęci, ale na dłuższą metę wynagradza, bo mało kto w tym kraju pozwala sobie na takie zabiegi. To zachwycające słyszeć, jak poza dwoma numerami radzii sobie Blef bez Mesa obok – krążąc wokół prostolinijnych deklaracji uczuciowych, fatalistycznych analiz przeszłości i filozofii czystej wiary w życie. Rezultat wypada czarująco. Na szczęście wątpliwości nie budziła warstwa muzyczna. Zaproszeni producenci ze sporą dozą świeżości zagospodarowali dość wyeksploatowaną z pozoru dolinę u stóp jazzu, sophisti-smooth-popu (w "Przyjdź Wieczorem" oczekuję tylko na wejście Sade) czy urban soulu (z kolei "Dzień Mijał W Dobrym Tempie" odsyła do wczesnego D'Angelo). Chory bitbox oferuje "Tik Tok" w "Tolerancji W Ciemnych Okularach". Życzyłbym też każdemu raperowi z NY albo z Kalifornii tak wysmakowanych, przestrzennych, ładnych, LOUNGEOWYCH (ten termin przywołuje tu sam Mes), niebanalnych podkładów, jak "Mam Taką Twarz", "Wake Up" lub "Nie Wystarczy Wejść Do Studia". Owszem, złośliwcy wytkną istotnie nieco odstające wałki – fakt, zbyt coelhowska jednak "Inicjacja" czy średnio pasujący do reszty refren "Stawki Są Wysokie" obniżają trochę ocenę całości. Ale nawet jeśli ktoś tych słabszych fragmentów nie trawi i ma awersję do maniery czy dykcji Emila, to trudno będzie mu zaprzeczyć, że to jedna z niewielu polskich płyt, które się na nic nie spinają. Nawet na przesadne wyluzowanie. Dla każdego flexxipo-maniaka to pozycja absolutnie obowiązkowa, a na dłuższe samotne spacery po mieście – rzecz "jak znalazł".
(Porcys, 2010)

 

EMMA BUNTON

 

"Maybe"
Ta, a więc właśnie po raz drugi zobaczyłem teledysk do świeżego singla Emmy z jej nowej, drugiej solowej płyty Free Me. Emma to dziś moja ulubiona post-Spicetka, choć w początkach działalności sławetnego girlsbandu typowałem Posh. (Faktycznie to wariowałem na punkcie Vicky, ale to było zanim urodziła etatowemu wykonawcy rzutów karnych angielskiej reprezentacji pierwsze dziecko i sporo zbrzydła.) Natomiast Baby była baby, aż zadeklarowała publicznie, że pragnie być postrzegana jako "sexy bitch". Clipy "What Took You So Long" (kultowa przebitka "I sucked you all night" w drugiej części refrenu, odkryta przez nas dumnie pod koniec liceum) oraz "Take My Breath Away" z krążka A Girl Like Me próbowały urzeczywistnić ten zamiar, dla pozytywnych skutków. Na video do "Maybe" Emma kręci swoją emmą i eksponuje opalone uda w towarzystwie zastępu tancerzy. Natomiast sama piosenka to porcja zwykłej, acz solidnej popowej konfekcji, hojnie zorkiestrowanej i dynamicznej, okraszonej w dodatku chorusem kojarzącym mi się z mostkiem "You Make It Easy" Air. Racja, nie wzmiankowałbym w ogóle tej panny, gdyby nie dwie drobnostki. Po pierwsze, Emma to obecnie mój top lasek na świecie. Po drugie, może ktoś mi wytłumaczy zagadkę z miejscem 96 na liście połówki dekady ILM? How did THAT get in there? Exactly. Sam bym się chętnie dowiedział. Ale przecież nie będę kupował płyty Emmy Bunton, ludzie. Jak się komuś nudzi, to może mi sprezentować.
(Porcys, 2004)

EMMANUELLE PARRENIN

Maison Rose

Zamiast szerszego nakreślenia kontekstu francuskiej sceny folkowej ("auvergnate", anyone?) albo biograficznego rysu naszej DELIKWENTKI (dom rodzinny o poważkowej PROWENIENCJI, kursy baletu, mroczne wątki z utratą słuchu), niestety muszę powielić trick zastosowany przy opisie Solid Air. Podobnie jak w przypadku tamtego albumu, na pierwszym (i ostatnim w XX wieku – kobieta powróciła dopiero w 2011) solowym krążku Paryżanki znajduje się jeden diament, przy którym zawsze rozpuszczam się jak kostka masła i resztę materiału mogłoby wypełniać "pierdzenie żaby" (KONIA Z RZĘDEM temu, kto wie skąd to), a i tak musiałbym dać Maison Rose do top 100 lat 70. Chodzi o ukrytą pod indeksem drugim "Plume blanche, plume noire" – śmiem twierdzić, najśliczniejszą PIOSNKĘ folkową w DZIEJACH KOSMOSU. Emmanuelle objawia się w niej jako nadludzkiej urody leśna RUSAŁKA, która lekką ręką niemal niezauważalnie i kompletnie bezpretensjonalnie ALTERNUJE między 4/4 zwrotki i układem 4/4 + 3/4 refrenu, uzyskując efekt emocjonalnego "utykania" na 1/4 taktu. Przy okazji wynajduje też i streszcza w trzyminutowej tabletce wszystko to, co kiedykolwiek było dla mnie intrygującego i wartościowego w Joannie Newsom (głównie co bardziej kunsztowne pasaże z Milk-Eyed Mender) – co ma sens, biorąc pod uwagę, że grała na harfie i LIRZE KORBOWEJ (dobrze, że nie na SUCE BIŁGORAJSKIEJ <palacz>).

I teraz wiecie – TO CO PAN POWIEDZIAŁ TO JEST TAAAK, ale oczywiście (analogia z KAZUSEM Johna Martyna) cały longplay jest wart Waszych uszu. Ba, znajdziecie tam szereg naprawdę urokliwych SONGÓW, sporo eksperymentów (drone'y included) oraz ziarnka, które w kameralnym folku XXI wykiełkują nie tylko u Joanny – Parrenin prognozuje też kolażowy idiom Books ("L'écharpe de soie" – aż chciałoby się dorzucić "the lemon... of PINK"), ambientową mgłę panny Grouper ("Après l'ondée") czy obrzędowy vibe wczesnych Animali (choćby "Ballade avec Neptune"). Sęk jednak w tym, że według mnie w przeciwieństwie do swoich sąsiadów "Plume blanche, plume noire" unosi się nad ziemią w sposób tak uniwersalny, trudny do przypisania konkretnemu "soundowi epoki", że niezręcznie porównywać go z czymkolwiek innym. Cóż, zdradzam jeden z niewielu prywatnych sekretów, jakie zostały mi w rękawie – ale czyż nie od tego są te rankingi? Poza tym, przed tak ZACNYM AUDYTORIUM – mili Państwo, dla mnie to przecież ZASZCZYT i HONOR ;(

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=aroS1H61Zg8 (evocative moment: wokalne "wróżki" dopełniające chórkami refreny)
(2018)

 

EMPRESS OF

 

"Standard"
Czy Lorely Rodriguez będzie najlepszą rzeczą, jaką Honduras dał światu od czasu nazwiska OSCAR BONIEK GARCIA RAMIREZ? Zobaczymy. Póki co dostarczyła najszlachetniejszą popową piosenkę roku - rodzaj "earworm" który nie budzi ani PÓŁ PROCENTA (Engel) poczucia winy, obcowania z tandetą czy łatwą rozrywką. Wręcz odwrotnie - to kolejny w tej dekadzie po "Ghost Tonight" Chairlift HIPERREFREN odsyłający do Kate Bush (zresztą "przedrefrenie" także). Innymi słowy brzmi to jak hipotetyczna rotacja A komercyjnej stacji w świecie gdzie nie 3% a 90% społeczeństwa pasjonuje się "muzyką samą w sobie". Nie jest to może jeszcze specjalnie dużo, ale z pewnością nie jest to już mało. Jak dla mnie - w sam raz.
(2015)

ENCHANTED HUNTERS

Peoria (2012)

Ponoć etos brytyjskiej avant-progowej grupy Henry Cow polegał na tworzeniu utworów, których jej członkowie nie potrafili jeszcze wykonać, bo BRAKŁO im kompetencji czysto warsztatowych. Fred Frith tłumaczył, że zespoły grające tylko muzykę którą "już" umieją zagrać, od początku zakładają sobie jakby kaftan bezpieczeństwa. Ostatnio to przeczytałem i uśmiechnąłem się pod nosem, jak bardzo zawsze identyfikowałem się z tą zasadą. Zresztą podwójnie – w roli słuchacza oraz w swoich autorskich projektach muzycznych. Nie tam że jakiś konceptualny dogmat – po prostu nie wyobrażam sobie innego podejścia. Oczywiście są takie konwencje stylistyczne, w których uszczerbki wykonawcze jakoś szczególnie doskwierają – na przykład udawanie Jamiroquaia bez odpowiednich kwalifikacji skillsowych może skończyć się "sporą skalą zniszczeń" i cringe'em. Ale w szeroko pojętej muzyce alternatywnej – co może być ciekawego w odbębnianiu kawałków, które nie stanowią dla muzyków wyzwania i nie wymagają od nich "przeskoczenia samego siebie"?

Kiedy zetknąłem się z EH (wtedy jeszcze występującymi jako trio) w okolicach Peorii, miałem raczej mieszane uczucia. To co usłyszałem ze scen stołecznych klubów Chwila (jako juror w konkursie "Zrób Głośniej" przed Off Festivalem) i Pardon, To Tu (jako szary widz gdzieś z tyłu wypchanej po brzegi sali) jednocześnie podobało mi się i nie podobało mi się. Urzekało mnie to ambitne porywanie się na wyśrubowane artykulacyjnie, koronkowe aranżacyjnie, misterne kompozycyjnie strumienie świadomości. Dało się wyczuć wajb performerskiego "zmagania z materią", który dla obserwatora "postronnego", nieco mniej zorientowanego w meandrach muzycznego rzemiosła mógł zapachnieć stresem i nerwowością. Ale ci z nas którzy sami bawili się kiedyś w układanie numerów i trzymali w rękach instrumenty docenili, co te dwie dziewczyny i jeden chłopak chcą nam w ogóle zagrać, jaki jest level trudności repertuaru. A nie podobało mi się, bo spóźnione o dobrych kilka sezonów nawiązanie do "mody na freak folk" było ostatnią propozycją artystyczną, na jaką miałem w owym czasie ochotę.

Zabawne, jak to wygląda z perspektywy ośmiu lat, po słynnej ewolucji stylistycznej i długo odwlekanej premierze Dwunastego Domu. Ów cudowny aspekt anty-dżobowy, anty-Bednarski i to balansowanie nad przepaścią w koncertowym odwzorowaniu domku z kart PIEROŃSKO trudnych harmonii są nadal aktualne. Natomiast kontekst freak-folkowy jawi się dziś co najwyżej "pocztówką z epoki", marginalną anegdotą, ciekawostką. Zwłaszcza, że obecnie bardziej mi się Peoria duchem kojarzy z Lindą Perhacs i Emmanuelle Parrenin, niż Devendrą, Joanną i CocoRosie. Owszem, wspólny mianownik między debiutem, a DD – polifoniczne linie wokalne, nieszablonowe przebiegi piosenek, baśniowy klimat uwypuklany czarownymi partiami fletu – jest ewidentny. Lecz rozedrgana zwiewność interpretacyjna i efemeryczna tajemniczość tych nieprzeniknionych miniatur pozostają dystynktywne dla Peorii. To dla mnie obok The Trial of St. Orange Shalabi Effect, It Still Moves My Morning Jacket i albumów Gas esencjonalna "leśna" płyta. A motywicznie chyba największy "przerost treści nad formą" od czasu The Glow Pt. 2.
(2020)

Dwunasty dom (2019)

Klasyczny polski sophisti-pop wywrócony na lewą stronę i ubrany w bufiaste aranże i psychodramę z daszkiem.

Najpierw było oczekiwanie na podstawie sesji dla KEXP i koncertów z ujawnianym przedpremierowo nadchodzącym materiałem. Parafrazując mistrza, "kiedy usłyszałem te piosenki na żywo w 2017 roku, zakopały one wszystkie inne zespoły w głębokich zakamarkach mojego umysłu". Później, latem 2018 roku, miałem już zaszczyt posłuchać zaawansowanych wersji studyjnych. Nie znalazłem (i wciąż nie znajduję) przykładu na odważniejszy skok stylistyczny z albumu na album, przy pełnym zachowaniu "własnego oblicza" i – nazwijmy to – folkowo-baśniowego korzenia. Od wtedy utwory te stanowiły mój nieodłączny soundtrack wielu niezwykłych chwil – tych pięknych i trudnych, pełnych nadziei i smutku; odkryłem też na nowo wartość ślicznego debiutu grupy. Tak zwane "prywatne związanie emocjonalne" wyhodowałem ogromne.

Potem wydawnictwo się ukazało oficjalnie, w skali środowiska niezależnego zebrało zasłużenie mnóstwo pochwał i przychylnych komentarzy (a właściwie "dużo prawie samych dobrych komentarzy" – absolut), co skądinąd miło odnotować w świetle rozwoju świadomości i "trajektorii gustu" uczestników tej naszej niszy. Wydawało się więc, że na tym etapie wszystko już było wiadomo, a "karty w teatrzyku zostały rozdane". "Tyle tylko", że nawet autorzy tych pochlebnych czy wręcz entuzjastycznych tekstów albo błądzili w mylnych tropach, albo podejmowali temat rozczarowująco powierzchownie. Konsensus jakoś uczepił się "retromanii" i ejtisowej archeologii gatunkowej, co jest WIERUTNĄ brednią, biorąc pod uwagę rozpiętość i zarazem świadomą, precyzyjną selekcję inspiracji na DD. "To wszystko przyszło nam zbyt łatwo, a czujność śpi", nieprawdaż.

Zresztą siłą tego krążka nie jest tylko sam FAKT mozaikowej różnorodności odniesień. Nie wystarczy tych elementów wyliczyć "po myślnikach" – lo-fi indie spojrzenie na synthpop (de facto linia post-Arielowa i dość dobrze już rozpoznana/zdekodowana), obfita posypka z 90s r&b i Nite/Dam-Funka ("Bańka", "Dwa księżyce"), polifonie wokalne co krok, otwarte nawiązania do Beach Boys ("Pretekst", "Neptun"), deep house i UK bass ("Burza", outro "Przyjaciela"), nawet eksponowane mocniej live ślady Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze" ("Burza"). To co lepi owe mikrocytaty w spójny i w pełni autorski idiom ("radość, miłość, Małysz znowu dalej skoczył / Enchanted jednoczy...") to ich dekontekstualizacja i nadanie im "groźnego" ("menace") cienia współczesnego horroru (również tekstowego – klimatyczny protest "Planu działania", psychodrama "Przyjaciela", wstrząsający eskapizm "Bańki" etc).

Wreszcie "lekcje kompozycji", których tutaj Gosia i Magda udzielają. Skala "syntezy motywicznej" na Dwunastym Domu ("liczba hooków na minutę") to jest według mnie rzecz niespotykana, zwłaszcza że artystki osiągają tę intensywność bez uciekania się do jakichś tanich patentów typu "pozytywna energia power popowa", wysokie tempa czy hymniczność w ekspresji wokalnej. Nagromadzenie bodźców bez zasłony dymnej w postaci tricków produkcyjnych sprawia, że mnie się konstrukcyjnie (nie brzmieniowo, a konstrukcyjnie) te numery kojarzą bardziej z Secaucus (a to nadal – zauważmy – stricte "porcyscore'owy" genotyp). Po zastanowieniu nie wygląda to już na żaden klasyczny "sophisti pop", tylko bardziej na "sophisti PORN", as in "food porn". Na bezwstydny szantaż pławienia się w tym jedynym luksusie, do którego wszyscy mamy równy dostęp.
(2019/2020)

 

ENGINEERS

 

Three Fact Fader (2009, shoegaze/pop) !6.5

Opener bezczelnie sampluje Harmonię. Ale poza tym to trochę taka męska wersja Dreams Top Rock, więc jak mógłbym jej nie lubić?

ENYA

"Orinoco Flow" (1988)
Po epizodzie z Robin Hoodem powraca tu wątek irlandzkiej rodziny Brennanów (Bhraonáinów 🤔), wyspecjalizowanej w przystępnej odmianie new age. Dla wielu synonim kiczu i "ciociowatości" (as in "ciotka klotka") w muzyce, najlepiej rozpoznawalny singiel w dziejach tego genre jest w istocie przeuroczym dream-popem do tasowania z równoległymi epokowo highlightami 4AD. A jeśli faktycznie są to zaśpiewy "stylizowane na stare pieśni żeglarskie", to życzyłbym sobie i państwu więcej takich odrealnionych SZANTÓW.
(2019)

ERIC B & RAKIM


"Follow the Leader" (1988)
Dziś zaskakuje dojrzałość tego singla, artystycznego peaku ich kariery. Podkład Barriera to "synematyczne" cacko lata świetlne od surowości debiutu, przepowiadające już przestrzenność trip-hopu. Na fundamencie bulgoczącego pod glebą basu przemykają w panoramie ambientowe zjawy sampli dęciaków, smyków i przetworzonych "found sounds", które SERIO lokują się bliżej Shadowa, Massive Attack i Goldiego, niż powszechnego wyobrażenia o "ejtisowych rapsach". Jednocześnie konstrukcja tego epokowego bitu broni się zaskakująco udanie w dobie późnego, "immersyjnego" trapu. Co zaś do Griffina... Well, niektóre mordy przebąkują, że nigdy wcześniej i nigdy później nie sunął już z taką przyczepnością i kontrolą.
(2019)

 

ERIC DOLPHY

 

Out to Lunch!

Podobno jak Dolphy wchodził do sklepu płytowego, to wychodził z dziełami Satiego i Messiaena. Gdy pod koniec lat 90. Tymon Tymański opowiadał w "Wieczorze z Wampirem", że wspólnie z Mazzollem wykreowali nowy styl w muzyce zwany "yass", a polega on na zmieszaniu free z poważką i paroma innymi elementami, to miał na myśli kontynuację pomysłów przedwcześnie zmarłego alcisty, flecisty i guru wszytkich klarnecistów basowych. Równie ceniony jako sidemen (np. Coltrane, Mingus czy Blues and the Abstract Truth Nelsona), na swoim opus magnum ten intelektualista przedstawił metodę szczególnie cenioną przez writerów i czytelników magazynu "The Wire", a więc taką gdzie sam proces jest istotniejszy od efektu finalnego. "Płyta trudna" ("bramka ładna...), z którą od dawna prowadzę sobie dialog, niepozbawiony uwag i wątpliwości. Ale jej rytmiczne swawole kupuję w ciemno, a przyjazne momenty odnalazłyby się z powodzeniem na Cobra and Phases czy Sound-Dust.
(2017)

 

ERIC SERRA
 

"The Experience Of Love"

Wszyscy na Bonda, byłem i ja, "amok opanował społeczeństwo", cytując klasyka (…choć w sumie jakiego tam klasyka, może kiedyś jak wreszcie zdigitalizuję te VHS-y… moje Chinese Democracy nadchodzi). Jednak nie o tym być miało, nie będę tu recenzował Spectre, zresztą kto widział ten wie, a raczej ten rytuał mało kogo ominie (chyba że na zasadzie "włączonego wyłączenia" – śmiechłem). Dobra, do rzeczy (taki "Tygodnik konserwatywno-liberalny kierowany przez Pawła Lisickiego. Konserwatywny, bo szanujący tradycję chrześcijańską i odwołujący się do…" – tu mi urwało podgląd, ale starczyło "bym parsknął" [SUCHOŚĆ DNIA]). Podobnie jak w przypadku filmowego portretu Briana Wilsona, odniosę się do zagadnienia sfery audialnej, a nie samych ruchomych obrazów.

A Bondowskie soundtracki, w szczególności utwory wiodące, to nie tylko kawał historii nie tylko popkultury, ale i seria standardów "muzyki młodzieżowej" (pękam z beki). Poza kilkoma kulami w płot (impotentne i spoza konwencji "Die Another Day" Madonny, nudny jak niemal zawsze Jack White czy tegoroczne "pedalstwo w złym znaczeniu tego słowa" Sama Smitha) raczej same celne strzały w środek tarczy zaliczał singlowo agent 007. Pomijam już monumentalność motywu przewodniego Johna Barry, ale "odważny chromatycznie" (lol) "Goldfinger" i Kanye-samplowalne "Diamonds Are Forever" Shirley Bassey, stadionowy chorus i następująca gonitwa smyków w "Live And Let Die" Macci, świetna seria ejtisowa od Duran Duran, a-ha i Gladys "girl, I love you, but oh… get a life!" Knight, wreszcie radio-złoto-pogodowe "Goldeneye" Tiny (a kuku - sprawdźcie jeśli nie wiecie, kto napisał ten wałek), niedocenione "The World Is Not Enough" Garbage i zaskakująco potężne w chorusie "Skyfall" Adele – taki zestaw budzi szacunek.

Cykl doczekał się nawet jednego piosenkowego arcydzieła, zasługującego na osobną wzmiankę, a mianowicie "You Only Live Twice" w wykonaniu Nancy Sinatry, gdzie synergia między genialnym pierwszym dwuwierszem w tekście (autorstwa typiarza który popełnił pierdyliard award-winning musicali, więc nie dziwota) i genialnym drugim akordem pod tym tekstem (autorstwa wspomnianego Barry'ego, więc nie dziwota) do dziś zadziwia i "prowokuje dreszcze po kręgosłupie". Co więcej, "You Only Live Twice" ustawiło poprzeczkę i wyznaczyło ton dla wszystkich nagrań, które starały się "być jak piosenka z Bonda" w paralelnej rzeczywistości. To zresztą fascynująca gra – propozycje kawałków, które mogłyby świetnie odnaleźć się w tej roli, ale nigdy nie dano im szansy. Wśród kilku solidnych alt-nominacji jakie ostatnio naliczyliśmy ze znajomymi ("The Chad Who Loved Me" Mansun, "History" Verve, "Lucky" Radiohead, "This Is Hardcore" Pulp, cokolwiek Srany Srer Sray) oczywisty prym wiedzie "Bachelorette" Björk, w którym Islandka zadrwiła sobie z formatu, zawłaszczając go jak gdyby nigdy nic.

Tu wykonam ostry zakręt niczym James w trakcie jednego z morderczych pościgów i powiem tak – to wszystko o czym wspominam wyżej JEST ZNANE, pogadajmy o bardziej obskurnych zdarzeniach fonograficznych. I nie, nie piję tu do sławnej ścieżki dźwiękowej Bacharacha do niesławnego, apokryficznego, niekanonicznego Bonda Casino Royale z 1967 (jedno z większych kuriozów kinematograficznych tamtej epoki). Chodzi mi o francuskiego giganta "muzyki filmowej" (jakże nie ma tej etykietki – "czego słuchasz?" "muzyki filmowej") Erica Serrę i jego prackę przy oprawie Goldeneye. Do filmu sentyment mam szczególny – od niego zaczęła się moja przygoda z Bondem, na tym odcinku przygód agenta byłem jako na pierwszym, i to dwa razy – sam i z klasą (cała klasa rozprawiała o polskiej dziewczynie Bonda, "boys with toys" etc.). Zadziwiające jednak, że pod napisy końcowe Serra upichcił tak bolesny AM-smooth-balladowy sztosik, równie amorficzny, co kojarzący się pewnie każdemu z czym innym, ale imho rezygnacją dorównujący najdotkliwszym momentom w śpiewniku Blue Nile.
(Porcys, 2015)

 

ERLEND ØYE

 

DJ Kicks (2004)

Didżejować każdy może. Erlend Øye to połowa sympatycznego norweskiego duetu Kings Of Convenience, specjalizującego się w neo-akustycznych, lirycznych balladach spod znaku Simona i Garfunkela. Teoretycznie więc sygnowana przez Erlenda płyta DJ Kicks, kolejna część serii wydawanej przez znakomitą około-house'ową wytwórnię !K7, powinna być totalnym zaskoczeniem. Ale dla wiernych fanów grupy tajemnicą nie jest, że Erlend, poza codziennym muzykowaniem, sporadycznie para się również miksowaniem płyt w klubach. Swoje przygody i spostrzeżenia odnośnie tej działalności spisał nawet w książeczce do DJ Kicks. Wywód ma formę żartobliwego poradnika dla początkujących didżejów: jak w zaradny sposób rozkręcić imprezę, jak operować nastrojem by zapanować nad tłumem tańczących, i tak dalej. Dowiadujemy się też, że Erlend traktuje się raczej jak "wodzireja", bo często w mówi do mikrofonu, a nawet śpiewa do prezentowanych podkładów. I rzeczywiście, w kilku fragmentach albumu usłyszymy wokal Erlenda, co dodaje DJ Kicks tak potrzebnego w przypadku party-mixów życia i własnej tożsamości. A sam zestaw tracków przedstawia się wyjątkowo interesująco. Wśród numerów konstytuujących płynną mikserską narrację znajdziemy i I Need Your Love dance-punkowych wymiataczy Rapture, i Poor Leno krajanów Erlenda z Röyksopp, i francuskich soft-popowców z Phoenix, i legendarną pieśń The Smiths, wreszcie kawałki autorstwa macierzystej formacji mistrza ceremonii. Kapitalna rozrywka, polecam każdemu skorego do zabawy z otwartą głową.
(Clubber.pl, 2004)

ERNEST HOOD

Neighborhoods (1975)

Miło, że dzięki RVNG Intl. ten album wreszcie wjechał na streamingi. I w sumie wciąż zastanawiam się, jak go sklasyfikować. Ni to czysty ambient, ni to stricte "tereny", ni to osobliwa próba dźwięku cytry... W moim świecie nie byłbym nawet do końca pewien, czy nazwać ów materiał "muzyką" – może lepiej użyć nieco szerszego pojęcia, a mianowicie "nagrania". Unikalny, na przemian sielski i nostalgiczny outsider home recording – słowem świetne relaksacyjne tło dla wiernych czytelników magazynu "The Wire". RIYL: Jean-Jacques Perrey, Ravi Shankar, Ralf und Florian, Hosianna Mantra, sporadyczne mgnienia Rock Bottom (pokrewne malunki syntezatora), kolaże The Books.
(2019)

 

ESPERS

 

III (2009, psych-folk) !6.6

Nieco zapomniana już kapelka powraca z mieszanką jak zwykle przytomną: folk w przeróżnych odmianach (od osobistych smętów przez zbiorowe harmonie głosowe w duchu Fairport po nieoczekiwane free a la Fahey) nasmarowano psychodelią hipnotyczną, a przyswajalną. Sensacyjnie ich najznamienitszy dotąd album, udowadniający, że ponad modą na freak-folk byli od samego początku. 

EURYTHMICS

"There Must Be an Angel (Playing with My Heart)" (1985)
Ależ nieuchwytny jak "żywe srebro", ależ wieloznaczny jest ten quasi-operetkowy łańcuszek interwałów zwany lejtmotywem. Kiedy Annie startuje a capella od 0:01, wydaje się jeszcze lekki jak piórko i niewinny. Ale kiedy wieńczy numer po ostatnim chorusie, mknie już z siłą wodospadu niczym triumfalny hymn i faktycznie przypomina "orkiestrę aniołów". Niewiele zmienia się w interpretacji – no może za drugim objawieniem w głosie wokalistki słychać więcej dżezawego SCATU, luzu, swobody. Wszystkim jest kontekst (formy i aranżu).

Wykminić tak KSZTAŁTNĄ melodię... "Kusisz, oj kusisz". Kiedyś maszerowałem kompletnie pijany z grupką ziomeczków i postanowiłem z niczego, "na spontanie" ułożyć BEST HOOK EVER – oczywiście nazajutrz po odsłuchaniu dyktafonu rzekomy spontan okazał się podświadomą wariacją na motywie "There Must Be an Angel" (anegdota z cyklu Kim Deal "wymyślająca" riff "Sweet Jane", rzecz jasna TUT PROPORSJĄ GARDÉ), ale i tak piosenka została <palacz>

Reszta utworu – w tym sympatyczne próby wniesienia czegoś ciekawego na harmonijce przez Steviego – to w obliczu tego anielskiego zaśpiewu zwyczajny SZUM INFORMACYJNY. This is some Liz Fraser level shit, namsayin'.
(2019)