DRAKE

 

So Far Gone (mixtape) (2009, hip-hop/r&b/vapor/chillwave) 7.5

"It's impossible to lose you
Because I never had you
Although I would be glad to"

Nie, tych wersów nie napisał ani Morrissey, ani Merritt. Rzadko zdarza się, że muzycznym wydarzeniem weekendu nie są płytowe premiery, lecz "streamingowa reedycja" z okazji dziesięciolecia NASIENNEGO mikstejpu So Far Gone pewnego wiecznie zafrasowanego Kanadyjczyka. Złośliwcy skontrują – psst, kluczowe tracki wisiały "w digitalu" od zawsze na okrojonej ep-ce pod tym samym tytułem. I w sumie będą mieli trochę racji. Z kolei szalikowcy przywołają doniosłość jeszcze wcześniejszych "taśm prawdy" Drake'a – Room for Improvement i Comeback Season – choć tu akurat nieco ponosi ich fanowska fantazja. Ostatecznie jednak "jakby nie patrzeć", to trudno wyobrazić sobie krajobraz pop rapu mijającej dekady bez tych nagrań. 

A tracklista skrywa kilka całkiem wizjonerskich momentów: bębny w openerze cytujące debiut Tears for Fears; ukazujące szerokość myślenia sięgnięcie po singielki Petera/Bjorna/Johna, Lykke Li i Coldplaya; brawurowy freestyle Lil Wayne'a w "Ignant Shit" i fenomenalne vapor/chill-wave w przejściu do "A Night Off" na tej samej, spowolnionej pętli; symboliczna SZTAFETA POKOLEŃ na bicie Kanyego z openera 808s & Heartbreak; no i wreszcie żywcem wygryzione z Chilly Gonzalesa pianistyczne "The Outro" które brzmi jak kameralne przerywniki na płytach Pat Metheny Group z lat 80. Cóż, rozmach gestu, popkulturowa inteligencja oraz muzyczna intuicja Grahama i Shebiba musiały od początku imponować.

Nic się nie zmieniło, bo tak jak pisałem dwa lata temu przy premierze More Life – te anemicznie blade, beznadziejnie nostalgiczne, gładko rozleniwione po wierzchu i przeszywająco neurotyczne w głębi slow-jamy nadal są o tej porze roku "materiałem pierwszego wyboru" i nieodłącznym towarzyszem codziennego automatyzmu i emocjonalnej apatii. To kto następny? NASTULA? Może teraz na wiosnę Chaz roześle po cyfrowych platformach My Touch?
(2019)

So Far Gone (EP) (2009, hip-hop/r&b) 6.8

Był zawsze trochę z boku, na bakier trochę był. W rapie nikt nie wiedział, czym Drake naprawdę żył. ✂ "Houstatlantavegas", "Successful", "Best I Ever Had"

Thank Me Later (2010, hip-hop/r&b) 7.4

Czy ty myślisz Aubreyu, że jesteś może wielki? Że ja jestem twom fanem i że kocham twe piosenki? Niestety tak jest i prawda jest taka, że mam ochotę słuchać cię z powrotem i z powrotem. ✂ "Fireworks", "Karaoke", "Show Me a Good Time", "Thank Me Now"

Take Care (2011, hip-hop/r&b/pop) 7.6

Panie Drizzy, czy pan wie, kiedy po raz pierwszy o panu usłyszałem? To nie jest tematem mainstreamowego hip-hopu, pańskie wspomnienia... Proszę o obsypywaniu dziwek hajsem i o lansie. OCZYWIŚCIE. Było to przy teledysku z tymi cycatymi koszykarkami do "Best I Ever Had", który podesłał mi Wojtek. Pomyślałem sobie wtedy: młody człowiek, już celebryta, nie wie co robi... Pan kontynuuje jednak ten nurt wspomnieniowy? Ja bym prosił, żeby pan nie przestawał. Jakże się myliłem. Panie Dreezy, nie, nie, proszę pana, tu sobie żartujemy, ale ja przestaję żartować.

Nothing Was the Same (2013, hip-hop/r&b/pop) 7.2

W porównaniu do melancholijnego, refleksyjnego Take Care, ten materiał jest jeszcze bardziej wyblakły i przygnębiający. Imponuje bezceremonialne ożenienie rapowej formuły z elektroniką i smutnym ejtisowym popem. Wyobrażam sobie jak Drizzy gada pod "Drive" The Cars na jakimś mikstejpie.
(T-Mobile Music, 2013)

If You're Reading This It's Too Late (2015, hip-hop/mixtape) 6.7

✂ "No Tellin'", "Jungle", "6PM in New York"

Views (2016, rap) 6.9

✂ "9", "Weston Road Flows", "Hotline Bling"

Drake & Future: What a Time to Be Alive (2016, rap/mixtape) 6.6

✂ "Jumpman", "30 for 30 Freestyle"

More Life (2017, rap/playlist) 7.3

✂ "Get It Together", "Teenage Fever", "Madiba Riddim", "Glow", "Passionfruit"

CZO TEN DREJK?, pomyślałem zerkając na pudelkowe doniesienia o romansie z J.Lo, który chyba wygasł, zanim się jeszcze na dobre zaczął. I mean, COME ON. Nie wiem, czy potrafiłbym podbijać do siedemnaście lat starszej laski. Nawet jeśli J.Lo wygląda mega młodo na swój wiek, to metrykalnie mogłaby być matką Drake'a, więc "coś tu nie halo". Inna sprawa, że po tym jak Cheryl urodziła dzidziusia temu wymoczkowi ze "Sran Srajrekszyn" (jak pisze gimbaza na YT) nic mnie już nie zdziwi w takich newsach. Żeby było śmieszniej, Drake kapitalizuje artystycznie przelotne flirty z Lopez w iście triumfalnym stylu. Nie dość, że w openerze rzuca pamiętnym wersem o smsowaniu po pijaku, to jeszcze przemienia interpolowany refren "If You Had My Love" w emocjonalny centerpiece swojej nowej "playlisty" w zniewalającym "Teenage Fever".

Podobnie jak Views, także i More Life cynicznie wydłużono do absurdalnych granic streamingowej wyporności, co oczywiście z miejsca przyniosło kolejny rekord świata. Przez 2/3 materiału nic jednak nie nuży. Może dlatego, że muzycznie facet pokazał się (przy niebagatelnym wsparciu gwiazdorskiego "czołgu myślowego") tu ze wszystkich stron. Nie tylko trapowej, pop-rapowej i r&b, ale także dancehallowej, tropikalnej, globalnej, deep-Chicago-house'owej i zwłaszcza grime'owej. Mówię zwłaszcza, bo odświeżające teren "basowe" wibracje z UK to być może spoiwo łączące te wycieczki w jeden logiczny kurs. I jakoś zawsze są one intrygujące.

Co więcej, Aubrey zaprezentował tu swoje wszytkie oblicza osobowości. Jest na zmianę dupkiem, świadomym dupkiem, stęsknionym dupkiem, romantycznym dupkiem, sarkastycznym dupkiem – dosłownie wszystkim czym tylko potrafi. Więc nawet jeśli "Get It Together" nie jest najmądrzejszą piosenką, jaką napisano, to i tak nie ma to znaczenia. Każdy dźwięk to wizjer w głąb żywej legendy, echo epoki. Oraz kuszące zaproszenie do pustych luksusowych apartamentów i na skórzane obicia limuzyn, dowożących na burżujskie bankiety, gdzie nikt nie czuje się sobą. Tak, w pewnym sensie Drake robi tu swoje Life of Pablo gdyby nagrał je Luomo circa The Present Lover.

Tak że wiecie, może dopadło mnie informacyjne przeładowanie, może już wszystko dziś brzmi tak samo i zlewa się w jedną plamę, a może kurwa pizda, a może do cholery, ale może nie daj Boże Drake niespostrzeżenie sieknął najbardziej grywalny mikstejp w karierze i ma na to papiery.
(Porcys, 2017)

Scorpion (2018)

✂ "God's Plan", "Jaded", "March 14"

Care Package (2019, kompilacja)

Uzupełniłem do czterdziechy DEBEŚCIAKI pana Dreja (LINK DO PLEJKI W KOMENTARZU), dorzuciwszy garść starszych luzaków w obliczu dzisiejszej składanki Care Package, która chwilami maluje ułudę, JAKOBY pan Drejo w międzyczasie odnalazł kamień filozoficzny i wszedł se na himalaje rapsów. Pominę już osobiste topki (albo dobra, na szybko, moje 5 bez kolejności, chronologicznie – "Houstatlantavegas", "Thank Me Now", "Over My Dead Body", "Jodeci Freestyle", "Hotline Bling"), natomiast tegorocznymi wznowieniami TYPCIO najwyraźniej chce rzutem na taśmę udowodnić, że to jednak "nie kto inny", a on "jest tym który" definiuje mijającą dekadę na odcinku muzyki rozrywkowej. I tonąc w majestatycznych POST-BOPACH w rodzaju właśnie "Jodeci Freestyle" (notabene na bicie Binka, co produkował jeszcze rzeczy z Blueprintu, np. epokowe "All I Need") byłbym skłonny w to uwierzyć, bo czuję się bezsilny wobec skali dorobku tej LEGENDY ZA ŻYCIA, dla której ściśle studyjno-albumowy dorobek to tylko jeden z wielu wymiarów artystycznej wybitności i kulturowej relewantności.
(2019)

Rzekomo (zdaniem skądinąd kompetentnych mądrali) nurtem zeitgeistowym w obszarze klubowym było przeniknięcie do mainstreamu rytmów południowoafrykańskich z "tantrycznym pulsem amapiano" na czele. Według mnie to proces który obserwujemy od paru lat, ale istotnie zarówno Beyoncé na Renaissance, jak i Drake na Honestly, Nevermind (który eksploatował wątki "world" już wcześniej) otwarcie korzystali z afrobeatów "scrossowanych" ze starymi patentami 90s-owego house'u. Dawno nie wracałem, ale oba te wydawnictwa zapamiętałem jako profesjonalnie skrojone produkty w których sama zawartość muzyczna była tylko jednym z wielu elementów multimedialnego doświadczenia (co nie znaczy, że niedomagała). I super, że cały ten RABAN wywołał ciekawą dyskusję o przenikaniu inspiracji ("sprzężenie zwrotne") między szkołami, a nawet kontynentami – geneza i pojemność stylistyczna house'u to fascynujące zagadnienie. Ale zarazem "serce me krwawi" że marginalizuje się nadal aktywnych pionierów gatunku.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)

* * *

Smutny jak Drake
 

Na czym polega oryginalność Drake'a? Wystawia on na widok swoje najgorsze cechy – narcyzm oraz skłonność do użalania się nad własnym losem. Pogrążone w egocentrycznych halucynacjach piosenki mówią nam więcej o kulturowym „tu i teraz” niż ambitna i zaangażowana twórczość raperów w rodzaju Kendricka Lamara

Podobno kluczem do nagrania uniwersalnego przeboju jest prostota – dzięki niej piosenka będzie przyswajalna dla szerokiego grona odbiorców. Zasada ta faktycznie potwierdziła się wiele razy, chociażby w przypadku łopatologicznie zapętlonych refrenów „I'm a Believer” The Monkees, „Da Da Da” Trio czy „Get Lucky” Daft Punk. Ale ciekawszym przypadkiem wydają się oszczędne, minimalistyczne utwory, dalekie od tradycyjnie pojmowanej chwytliwości, które mimo to zostały hitami. Przykładem może tu być „Why Can't We Live Together” Timmy'ego Thomasa. Ciężko dziś zrozumieć, jak te soulowe jęki na tle stukania egzotycznej perkusji w średnim tempie i kilku dźwięków organów antycypujących styl retro-alternatywnej grupy Stereolab z lat 90. mogły w 1972 roku dojść do szczytu listy r&b, sięgnąć trzeciego miejsca listy popowej i sprzedać dwa miliony egzemplarzy singla. Ale chyba jeszcze trudniej wytłumaczyć fenomen kawałka „Hotline Bling” Drake'a, w warstwie muzycznej będącego de facto lekko przyśpieszonym remixem instrumentalnego podkładu „Why Can't We Live Together”, okraszonym łagodną i łatwą do zapamiętania linią wokalną.

Rzut oka na listę najczęściej odtwarzanych filmów muzycznych w serwisie YouTube nie pozostawia wątpliwości. „Hotline Bling” zajmuje tam trzydzieste czwarte miejsce – dodajmy, że tylko 50 nagrań wideo przekroczyło miliard odsłon. Pośród euforycznych imprezowych bangerów w rodzaju „Gangnam Style” Psy, „Shake It Off” Taylor Swift albo „Party Rock Anthem” LMFAO, „Hotline Bling" wyróżnia się podejrzanie introwertycznym klimatem, intymnością. Taki utwór mogliby nagrać dekadę wcześniej jego krajanie z Junior Boys. Nikt jednak nie posądzał ich o hitowy potencjał – nawet według standardów obowiązujących w muzyce niezależnej. Tymczasem  „Hotline Bling” to megahit w każdej skali, a przy okazji niewyczerpywalne źródło globalnych memów, na czele z #DanceLikeDrake – czyli modą na parodie tanecznych ruchów Drake'a z ikonicznego teledysku. Dotarła ona nawet do świata wielkiej piłki (w ten sposób cieszył się po każdym strzelonym golu francuski piłkarz Antoine Griezmann). Zresztą właściwie cała jego twórczość jest od pewnego momentu memetyczna. Wystarczy wspomnieć wielokrotnie przerabianą na wszelkie możliwe sposoby okładkę płyty „Views” czy Drizzle – aplikację do pisania wiadomości tekstami z piosenek Drake'a. A to zaledwie kilka najbardziej oczywistych przykładów. Ten fenomen tyleż intryguje, co wydaje się we współczesnych realiach zupełnie logiczny. By go zrozumieć, należałoby odwołać się do niezrównanie ekstrawaganckiej i kontrowersyjnej postaci w muzycznym mainstreamie tej dekady, a więc Kanyego Westa.

West zmienił hip hop co najmniej trzy razy. Niewykluczone, że w podręcznikach za najbardziej wpływowy przełom jego autorstwa będzie uważany album „808s and Heartbreak” z 2008 roku. Przy premierze ten znany megaloman, poturbowany psychicznie po stracie matki i bolesnym rozstaniu z narzeczoną, opowiadał, że kończy z rapem – od teraz postrzega siebie w kategoriach muzycznych ikon z mitycznej przeszłości. Aby zrealizować te buńczuczne zapowiedzi, potrzebował nowych środków wyrazu. Świadomy swoich ograniczeń jako wokalista sięgnął więc po Auto-Tune – procesor pozwalający na dostrojenie wysokości tonu w trakcie śpiewania. Dzięki charyzmie i odwadze godnej akademickich pionierów elektroniki z lat 50., sprawił, że to dotychczas wyśmiewane urządzenie, traktowane co najwyżej jako sympatyczna ciekawostka, rozpoczęło nowe życie. Auto-Tune nagle stał się akceptowanym efektem. Kanye nadał Auto-Tune'owi nowy rezonans emocjonalny. Od teraz utożsamiano go z przygnębieniem, depresją i smutkiem osadzonymi w realiach przyśpieszonej cyfryzacji. Głos Westa zabrzmiał – cytując metaforę Michała „Afrojaxa” Hoffmanna – niczym „skarga zardzewiałego robota”.

W chwili wydania album był nie do końca zrozumiany i przyjęty chłodniej niż wcześniejsze płyty Kanyego. Szybko doczekał się jednak epigonów. Do dziś pozostaje kluczowym punktem odniesienia dla artystów z pogranicza rapu, r&b i popu. Krytycy prześcigają się w wymienianiu, jak wiele zawdzięczają mu tacy wykonawcy, jak  m.in. Future, Young Thug, The Weekend, Miguel, Frank Ocean, How To Dress Well, a nawet James Blake. W tym gronie Drake wydaje się przykładem najoczywistszym. Już na mikstejpie „So Far Gone”, opublikowanym w trzy miesiące po „808s and Heartbreak” fristajlował wokół bitu z otwierającego go utworu „Say You Will”. Jego nadworny producent Noah „40” Shebib wprost przyznawał się do inspiracji elektronicznym wcieleniem Westa. Zresztą w pewnym sensie cała muzyczna droga Drake'a mogłaby przez złośliwców zostać uznana za jeden wielki strumień świadomości na motywach metamorfozy zainicjowanej na „...Heartbreak”. Oto znak rozpoznawczy ostatniego dziesięciolecia – przejście od przechwałek ociekających blichtrem, seksem i milionami dolarów do zranionych uczuć, cierpiętniczych spowiedzi i neurotycznych żali, wciąż jednak spowitych surrealistyczną mgiełką luksusu i sukcesu.

Mimo to Aubrey Graham zasługuje na miano jednego z najważniejszych współczesnych artystów popowych. Rozwinął on pewien fascynujący wątek, ledwie zasugerowany w wielowarstwowym, maksymalistycznym, tętniącym twórczym ADHD, multimedialnym komunikacie Kanyego: wątek odrętwienia i duchowej pustki stojących za ułudą „celebryctwa”. To jedna z wielu kluczowych różnic między Kanyem a Drakiem. W przeciwieństwie do nadaktywnego, chorobliwie ambitnego, wiecznie zmagającego się z własnym ego Westa, Drake kontempluje egzystencjalne rozterki w pewnym kontrolowanym marazmie. Każdy zryw idei, każda iskra olśnienia i każdy promyk nadziei zostają wkrótce zneutralizowane pogodzeniem się z własną niemocą. Ponadto, w przeciwieństwie do Westa, Drake nigdy nie angażował się w politykę i społeczne problemy amerykańskiej „czarnej” ulicy. Na pewno również z powodu swoich korzeni etnicznych – jako Kanadyjczykowi afroamerykańsko-żydowskiego pochodzenia bliżej mu raczej do figury „żydowskiego neurotyka”, niż czarnego gangstera z legitymacją na otwartą konfrontację rasową. Być może jeszcze istotniejszym czynnikiem jest tu życiorys, który predestynuje go do opowiadania bajek odmiennej treści.

Biografia Drake'a bywała obiektem bezpardonowych drwin, by przypomnieć choćby szereg skądinąd szalenie zabawnych wpisów blogera parodiującego słynnego nowojorskiego MC – Ghostface Killah. W humorystyczny sposób demaskował nie tylko mazgajstwo, ale i uprzywilejowane pochodzenie Grahama. Jeszcze do niedawna było to zaprzeczeniem jakiejkolwiek wiarygodności w środowisku hiphopowym. Pozornie Drake sam wystawiał się na pośmiewisko w jednym ze swoich sztandarowych hitów, zatytułowanym „Started from the Bottom”: „Zaczęliśmy na samym dnie, a teraz jesteśmy tu”, nawijał w natrętnym refrenie, eksploatując dwa nieśmiertelne toposy gatunku – „amerykański sen” oraz „ja i moi ludzie”, czyli poczucie wspólnoty i przynależności w ramach altruizmu krewniaczego. A przecież prawda jest zupełnie inna. Aubrey wcale nie zaczął na dnie, bo dorastał w zamożnej dzielnicy Toronto zwanej Forest Hill. Już jako nastolatek poznał smak szołbiznesu i popularności, gdy stał się jedną z gwiazd telewizyjnego serialu „Degrassi: Nowe pokolenie”. Tyle że takie pozłacane CV to idealny wabik w epoce histerycznej wręcz fascynacji prywatnym życiem celebrytów, podsycanej coraz to nowszymi sieciami społecznościowymi (Facebook, Instagram, Twitter, Snapchat).

Na tym właśnie polega oryginalność głosu Drake'a. Pielęgnuje on w obecności słuchacza swoje najgorsze, odrażające cechy – dekadencki narcyzm, licealną banalność spostrzeżeń oraz infantylną skłonność do użalania się nad własnym losem. Nie bez przyczyny jeden z najbardziej wnikliwych analityków kondycji popkultury – i jej wzajemnych powiązań z muzyką – Simon Reynolds stwierdził niedawno, że pogrążone w egocentrycznych halucynacjach, hiper komercyjne dokonania Drake'a, Kanyego czy Future'a mówią nam więcej o aktualnym Zeitgeiście, o kulturowym „tu i teraz”, niż stojąca w kontrze do globalnych trendów, ambitna i zaangażowana twórczość tzw. conscious ( „świadomych”) raperów w rodzaju Kendricka Lamara. Święte słowa. Wszak w przypadku Drake'a płycizna komunikatów wiernie odzwierciedla powierzchowność bieżących relacji międzyludzkich, a wszystkie sprzeczności targające jego tekstami, to wypisz wymaluj żywa encyklopedia paradoksów doby religijnego wręcz zachwytu mediami społecznościowymi. W tej wiecznej psychodramie cierpienie przenika się z euforią, intensywne przeżycia z wystylizowaną blazą, a potrzeba głębszego sensu – ze skrajnie konsumpcyjnym hedonizmem.

Triki stosowane przez Grahama uzależniają fanów. Przystępnym językiem hashtagów sprzedają prawdę na temat pustki ich codziennych zmagań o atencję, powodzenie i poczucie własnej wartości. Jego arsenał emocjonalnego szantażu obejmuje między innymi: ambiwalentny stosunek do kobiet (od seksistowskiego uprzedmiotowienia po szczere rozczarowanie brakiem potencjału na poważniejszy związek ze striptizerką; od niepoprawnego romantyzmu i idealizowania „tej jednej” po Drake'a przegranego, nienawidzącego samego siebie), analogie z rywalizacją sportową (topos porównań z legendami pokroju Michaela Jordana), czy uparte podpinanie się pod blask mitycznych postaci czarnej muzyki w rodzaju Marvina Gaye'a. Z takim kłębkiem cynicznie wylansowanych niepokojów utożsamiają się miliony odbiorców. W końcu tylko znikomy promil z nich zna smak celebryckiego blichtru, w jakim pławi się Drake. W tym właśnie należałoby upatrywać głównej przyczyny popularności Drake'a –postaci wszechobecnej, przed którą dosłownie nie dało się schować w ostatnich kilku latach, atakującej nie tylko autorskimi nagraniami, ale i niezliczoną ilością występów gościnnych u innych idoli (Rihanna, Nicki Minaj, A$AP Rocky, DJ Khaled, YG czy jego mentor na wczesnym etapie kariery i człowiek, który od początku na niego stawiał – Lil Wayne).

Wreszcie – muzyka. Być może w całej tej układance element najistotniejszy. Dźwiękowe tło tak perfekcyjnie dopełniające warstwę literacką, tak do niej gładko przyklejone, że razem składają się na nierozerwalną, niby homogeniczną całość. Wiele powiedziano o tym, że to właśnie bity są tajemnicą powabu Drake'a. Bity, które w magiczny sposób rehabilitują – nie bójmy się tego epitetu – dość żałosną osobowość Drake'a. Słusznie zauważył wspomniany Reynolds, że ich błyszczące, sterylne, duszne brzmienie to przekonujący soundtrack samotności próżniaka na samym szczycie. A następnie porównał je nie tylko z dokonaniami geniusza hiphopowego modernizmu Timbalanda, ale także z ambientem Harolda Budda, „inteligentnym” techno Aphexa Twina i elektronicznym post-rockiem Radiohead z czasów „Kid A”. Za te rzeczywiście  momentami niezwykłej urody podkłady, najczęściej (choć nie wyłącznie) odpowiadają dwaj producenci z Toronto – Noah „40” Shebib i Paul „Nineteen85” Jefferies. Przywołują one jednocześnie niezaspokojoną potrzebę relaksu i uczucie sentymentalnej udręki. W miksie te dwie emocje uosabiają melodyjne i podejrzanie chwytliwe wokale Drake'a.

W ciągu dosłownie kilku lat Drake awansował od statusu wyszydzanego naśladowcy Kanyego do roli największego rapera na Ziemi – przynajmniej, jeśli miarą wielkości miałyby być obiektywne wyniki preferencji konsumenckich. Jego dwa ostatnie wydawnictwa pobiły wszelkie rekordy w serwisach streamingowych. Najnowszy materiał, eklektyczny „More Life” (od house'u przez dubstep po wątki tropikalne)  kamufluje się pod etykietą „playlisty” – a więc czegoś z pogranicza płyty, składanki i mikstejpu. Zarówno „More Life”, jak i regularny album „Views” z 2016 roku, są celowo rozwlekłe. Warto bowiem pamiętać, że od niedawna suma pojedynczych odtworzeń utworów w serwisach streamingowych doliczana jest do całkowitej „sprzedaży” albumów na liście Billboardu. Ale liczby nie kłamią. Choć Drake'a nie da się lubić, to jednocześnie nie da się go też nie lubić. Masowa identyfikacja z rozterkami człowieka, który sam mówi o sobie, że osiągnął już wszystko – nie ustaje. 

Spekulując o przyszłości Drake'a, należy zapytać – czy Drake jest niewolnikiem jednej konwencji? Czy do końca świata będzie brnął w ten depresyjny hedonizm? A może jednak będzie go stać na zmianę kursu i dołączy do tych gwiazd popu, które na późniejszym etapie kariery umiejętnie się zredefiniowały (np. Scott Walker czy w pewnym momencie Madonna)? Jeśli jednak już zawsze będzie oferował wariacje na tym samym motywie – to czy (i kiedy) znudzi się publice? Nie można wykluczyć, że pewnego dnia Drake przestanie być popowym Midasem i ustąpi miejsca na szczycie. Ciekawe, jak na ewentualną porażkę zareaguje ktoś, kto zbudował całą karierę na opiewaniu sukcesu.
(Dwutygodnik, 2017)

* * *

cały tydzień słuchałem prawie tylko Aubreya. czy to dziwne? w sumie kto inny konsekwentnie od kilku lat serwuje tak łatwo wchłanialny soundtrack towarzyszący aurze wyblakłej, wielkomiejskiej codzienności? Kanye to z pewnością centralna postać dekady pod względem surrealistycznego rozmachu ambicji; Future – jej główny reprezentant mocy w nowych formach życia i poster boy dystopijnego modernizmu. ale to użalający się nad sobą Drizzy (przy wparciu "40" i paru innych kozaków konsolety) trzaska non stop aktualne wałki, którymi się oddycha "w deszcz i niepogodę", w których przegląda się nasz marazm, prokrastynacja, "social disconnection" i "sny o potędze przez wi-fi". czy zatem platynowo-miliardowy w skali, globalny sukces tak "minorowego" duchem gwiazdora to kolejny paradoks naszej ery, czy może wręcz przeciwnie – całkowicie logiczna konsekwencja intersubiektywnej synchronizacji potrzeb konsumentów? ten niewyczerpywalny, wciąż frapujący wątek spróbuję nieco rozwinąć już niebawem, pisząc kilka słów o zaskakująco eklektycznej "playliście" typa, More Life. a tymczasem przekrojowa kompilacja na weekend – 30 sztosów x 30 lat życia. i moje top 10:

0. Hotline Bling
1. Over My Dead Body
2. Too Much
3. Thank Me Now
4. From Time
5. Get It Together
6. Tuscan Leather
7. No Tellin'
8. Weston Road Flows
9. Crew Love
10. Best I Ever Had
(2017)
11. Houstatlantavegas
12. 30 for 30 Freestyle
13. Successful
14. March 14
15. A Night Off
(2019)