DOORS

 

The Doors (1967)

Jeden z najbardziej fascynujących debiutów w historii rocka, poza jedenastoma kapitalnymi utworami, objawił światu wielką indywidualność Jima Morrisona. Jego natchniony głos, w niespotykany sposób łączący głębię z nonszalancją, do dziś wywołuje ciarki na plecach. Usunięta nieco w cień trójka pozostałych muzyków (Manzarek, Krieger, Densmore) wtapia się w nieco surrealistyczną atmosferę całości doskonale i dzięki temu dźwiękowe tło dla wokalnych popisów lidera wydaje się równie porywające. Już od pierwszego na płycie "Break On Through" wiadomo, że żartów nie będzie. Ekspresja, szaleństwo i pełna kontrola zarazem – to wszystko The Doors mają opracowane w najdrobniejszych szczegółach. Genialny "Light My Fire" z kultowym motywem organów jest tu najjaśniejszą perłą, ale tak naprawdę opus magnum albumu stanowi prawie dwunastominutowe "The End", w którym zespół wprowadza słuchacza w hipnotyczne misterium, a Morrison koncentruje się na penetrowaniu najskrytszych zakamarków ludzkiej podświadomości. Momentami trudno uwierzyć, że powstało to trzydzieści pięć lat temu.
(Tylko Rock, 2002)

"Light My Fire"

50 lat temu ta doskonale wszystkim znana piosenka ukazała się na singlu. ale paradoksalnie jej docelowa i ostateczna, "ultimate" wersja to siedmiominutowy edit albumowy. bo chociaż harcersko-zielonoszkolna przebojowość refrenu (ileż razy...) i mesjańsko-"niegrzeczna" charyzma frontmana wciąż potrafią zrobić wrażenie na gimnazjalistach ("to mogło wtedy imponować, teraz śmieszy"), to zaszyte w środku instrumentalne pasaże są prawdziwym sercem tego nagrania. barokowo-orientalizujące popisy Manzarka na organach (1:14-3:07) i kompozytora Kriegera na gitarze (3:18-5:33) należą zapewne do najznakomitszych przykładów tzw. "solówek" w "dziejach rocka" i swoim narkotycznym strumieniem świadomości chwilami ocierają się o transcendencję. są też wyjątkowym przykładem improwizowanych partii, które w magiczny sposób nabrały mocy ponadczasowych tematów od pierwszej do ostatniej nuty (bez ściemy – "prześpiewam" całość z pamięci "w nocy o północy"). a zatem, jak to przepięknie (i w 100% zgodnie z moją linią obrony Doors) ujął niegdyś Chris Dahlen: "Jimbo i spółka stali się ikonami z samych niewłaściwych powodów". a morał ten co zawsze: ważniejsze od tego *czego* słuchasz, jest to *co* w tym słyszysz.
(2017)

Strange Days (1967)

Jako się rzekło, dziwny był to kwartet – właściwie "na dobrą sprawę" każdy CZŁONEK miał inny muzyczny background i w naturalnej konsekwencji dążył do grania czegoś odmiennego. Jim – poeta grafoman, "artysta", "szaman", symbol seksu, lecz bez wspomagaczy nieśmiały i niewyraźny, pretensjonalny wrażliwiec o potężnym głosie, któremu najbliżej było do pieśni "teatralnych". Manzarek – "niestarannie kształcony pianista", skłaniający się ku poważce i jazzowi, cytujący Chopina i dodający zespołowi pierwiastka klasycyzującej ornamentyki. Krieger – miłośnik flamenco, exotiki i wątków wschodnich (arabskich, hinduskich, polinezyjskich). I wreszcie Densmore – pasjonat jazzu, który chciał po prostu grać bluesa. Takiego KOMBO nie było potem długo, chyba aż do pojawienia sie naszego KOMBI. 

Cóż za wybuchowa receptura, koktajl wstrząśnięty i rozlany w samym epicentrum kalifornijskiego raju wolnej miłości i narkotyków. Lecz na żadnej płycie z wymieszania tych tropów nie wynikło coś tak przystępnego, klarownego, zwyczajnie przebojowego, jak na Strange Days. Owszem, debiut był spektakularnym wybuchem charyzmy i oryginalności, ale stanowił bardziej rodzaj słuchowiska, przedstawienia, performensu i seansu psychoanalizy. A później – cóż, później grupa głównie podejmowała chore koncepty a la Celebration of the Lizard (w studyjnych strzępkach uchowany na Waiting for the Sun) albo zmagała się z wewnętrznymi problemami, sporadycznie spełniając pokładane nadzieje. Tymczasem SOFOMOR – mimo iż zawiera kilka kompozycji napisanych ponoć jeszcze zanim powstał materiał na self-titled – poza ewentualnie jednym trackiem sprawia wrażenie kolekcji typu "greatest hits". 

Jeden po drugim są to niewybaczalnie nośne klasyki, które znam na pamięć jeszcze z podstawówki, ale ich moc nie wygasła NIC A NIC. Prawie każdy numer zawiera jakieś olśniewające produkcyjne interwencje, prawie każdy legitymuje się refrenami które nie chcą wyjść z głowy latami. Nawiedzony psych-pop tytułowego i "Unhappy Girl", quasi-latynoskie ballady "You're Lost Little Girl" i "I Can't See Your Face In My Mind", ponadczasowy, wodewilowy zjazd "People Are Strange", barokowy blues "Love Me Two Times", komicznie melodyjny, free-rockowy manifest anty-systemowy "When the Music's Over" okraszony sławnym podwojonym solo gitary... I nawet ten bzdurny, slamowy przerywnik "Horse Latitudes" frapuje dźwiękowymi efektami specjalnymi, no i doskonale działa jako wstęp do "Moonlight Drive". A "Moonlight Drive" kradnie show jako murowany hit modulowanego exotica-popu, wokalnie dosłownie zjedzony przez Morrisona na śniadanie, z obliźnięciem. Suma sumarum – "The Doors' best 'tunes' album". 
(2017)

Waiting for the Sun (1968)

Sam tytuł zdradza, o co biega. Jak zwykle krytycy narzekali, że to nie tak miało być. Pieprzyć krytyków! Skoro z Celebration Of The Lizard zostały nici, to delektujmy się słonecznymi, radosnymi piosenkami. "Hello I Love You" rządzi, mimo, że motyw zerżnięty z innego rewe kawałeczka (wiadomo jakiego). Ale "Love Street", "Summer's Almost Gone", "Spanish Caravan", jakie to cudowne. Mając dziesięć lat delektowałem się latem Doorsami przez większość dnia. Podczas, gdy moi rówieśnicy nucili Roxette i inne gówna. Możecie mi zarzucać przechwałki, ale "olewam was, znam ludzi z Built To Spill, Suede, NME etc".
(Porcys, 2002)