DIOGENES CLUB

 

Diogenes Club (2011, post-pop)

Jednym z najfajniejszych aspektów sławnych EP-ek Diogenesa poprzedzających LP było to, że wcale nie wyczerpywały tematu i pozwalały dalej śnić o potędze. W najskrytszych marzeniach wizualizowaliśmy sobie jak przy długograju panowie rozsadzą konwencję, wywrócą pop do góry nogami i staną na czele niepozornej, ledwie siebie świadomej "łagodnej rewolucji", którą próbowałem nieśmiało wywołać parę lat temu w recce Sally Shapiro. A zatem podstawowa zła wiadomość = nie ma żadnego wstrząsu, nie ma szoku, nie ma nowych narodzin. Jest Diogenes jakiego się spodziewaliśmy w każdym calu. Ale czy to źle? Jasne, chciałbym dostać więcej tak pysznych kąsków, jak mostek w "Green Eyes" (akord na koniec drugiego taktu, wtf?), papsowe mroźne intro "Connected" (Paweł Stasiak odkleiłby wąsy z wrażenia po usłyszeniu tego) czy nade wszystko niewysłowiona zwrotka "I Know You'll Bring Us Back" (jak to półtonowe zejście rozkleja narrację, kapitalny przykład na opowiadanie emocji muzyką, na luzie mój ulubiony moment albumu). A mniej zwyczajniejszych (czytaj: osiągalnych przez inne bandy) patentów, jak choćby przywołująca "Jigsaw Falling Into Place" gitarowa plecionka "The Longest Day" (nawet w tej samej tonacji!). Ponadto formuła EP-ki sprzyjała im, bo utwory miały swoje dystynktywne właściwości pozwalające na łatwą identyfikację, a tu, choć w znacznej mierze znakomite, zlewają się w jeden aromatyczny opar.

Ale pewne pozytywy nie zginą nigdy. Na przykład George Michael nadal u nich śpiewa; jego głos zdobi wszystkie jedenaście kawałków. Tak, ten George Michael, który w orkiestrowym ANTURAŻU niedawno uświetnił otwarcie Stadionu we Wrocławiu (nawet się wybierałem, ale w końcu postanowiłem inaczej spożytkować 200 zł), wciąż z niewiadomych przyczyn występuje incognito w nagraniach duetu z Brighton, prowokując podskórne asocjacje z bezskaźnym "ejtisowym popem". Jeśli więc krytycy wysławiają LCD Soundsystem za "perfekcyjne opanowanie języka nowej fali/post-punka", to czemu nie docenić Diogenesów za posługiwanie się językiem Muzyki Klawiszowej (pozdro) w stopniu pozwalającym na zaliczenie egzaminu na CPE? Z tego co się orientuję, nowa fala i post-punk operują dość zamaszystymi gestami, a Muzyka Klawiszowa dłubie się w detalach. Więc jak: łatwiej strzelić komuś z piąchy w ryj czy trafić kulką mola? LCD Soundsystem grało w bejsbol, a Diogenes Club zapylają w bierki. Właściwie więc jedyny mój problem z tym self-titled debut LP polega na tym, że ja po prostu wolę kiedy Diogenes uprawiają sophisti-pop, a nie synth-pop. Tę subtelną różnicę definiuję sobie tak: w sophisti-popie akcent położony jest na przebieg i piony harmoniczne, a w synth-popie na wyraźnie zarysowany szkielet rytmiczny i tekstury (to, naturalnie, uproszczenia, ale czasem się przydają). I wolałbym, żeby częściej byli sophisti, a rzadziej synth. Natomiast ogólnie to podoba mie się. Przyznajmy uczciwie: gdybyśmy pierwszy raz poznali te kapelkę z tej płyty, parę dni temu, to byśmy tu kolektywnie lali w gacie. TO CO ZAGRAŁ TO DOBRZE ZAGRAŁ, A TO CO MOŻNA BYŁO USŁYSZEĆ, TO DOBRZE ŻE USŁYSZELIŚMY TO WSZYSCY. PS: A wizualna metaforyka front cover też wymiata, c'nie.