DARYL HALL & JOHN OATES

 

#80
DARYL HALL
Cenię ich obu, ale na podstawie creditsów uważam Daryla za tego nieco zdolniejszego. Zresztą poświęćcie mu jakieś 90 sekund waszego czasu – i tyle mu wystarczy. W czasie kiedy moglibyście pójść zrobić siku, Daryl Hall potrafiłby zaserwować wam serię melodii tak doskonale oplatających podstawę harmoniczną, że zostaną z wami już na zawsze. No dalej, usiądźcie do klawisza na parę minut, spróbujcie coś ułożyć i zobaczcie, co wam wyjdzie. Gwarantuję, że albo nie będzie to poziom "Abandoned Luncheonette", "It's a Laugh" czy "One on One", albo będzie, lecz nie zarobicie na tym miliona dolców.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Abandoned Luncheonette (1973)

Jesienią 2002 roku, we wstępie do listy 100 najlepszych płyt lat 80., redakcja opiniotwórczego serwisu Pitchfork zakpiła z "waniliowego soulu" Halla i Oatesa, stawiając go obok równie pogardzanego smooth-jazzu Kenny'ego G i hair rocka formacji Warrant. Pięć lat później ten sam Pitchfork opublikował wywiad z Darylem Hallem, w którym Chris Dahlen odważnie określił muzyka mianem "indie rockowca". Mija kolejne pięć lat i... nagle okazuje się, że dziś już
wpływ dokonań Hall & Oates na scenę niezależną jest bezsporny. Do inspiracji tą muzyką przyznaje się otwarcie chociażby jeden z Pitchforkowych pupilków czyli Ariel Pink – i faktycznie w wielu piosenkach z jego ostatnich dwóch płyt "Before Today" i "Mature Themes" ten wpływ jest wyraźnie zauważalny. A podobne przykłady można mnożyć.

Skąd ta zmiana optyki, skąd rehabilitacja grupy jeszcze dekadę temu utożsamianej przez elitystów z obciachem? Nie ulega chyba wątpliwości, że ta rewaluacja ma związek ze zwiększeniem dostępu do muzyki za pośrednictwem internetu. Prawda jest bowiem taka, że zanim sieć na dobre się rozpowszechniła, piekielnie utalentowani Hall i Oates padli ofiarą irracjonalnych uprzedzeń krytyków rockowych. Bezpardonowe wyśmiewanie Daryla i Johna argumentowano tandetnym
wizerunkiem, plastikowym klawiszowym soundem (a to przecież synonim zła!) oraz tekstami rzekomo pozbawionymi głębszego przekazu. Nie dość więc, że ich ejtisowe dokonania nadal traktuje się z lekceważeniem, to jeszcze w efekcie mało komu chce się zagłębiać w ich wczesną dyskografię. A szkoda.

Daryl Hall (prawdziwe nazwisko: Hohl) i John Oates poznali się pod koniec lat 60. na przeglądzie młodych zespołów w Filadelfii – ten pierwszy reprezentował kapelę Temptones, a drugi występował w ansamblu zwanym Masters. Gdy założyli band, nazwali go Whole Oats i tak też brzmiał tytuł ich debiutu z 1972 roku. Debiutu milusiego, ale z deczka nudnawego – warto tam zwrócić uwagę na "Waterwheel" czy "Goodnight and Goodmorning" i... raczej na niewiele
więcej. Za to wydany rok później drugi album "Abandoned Luncheonette" dokumentował ogromny skok jakościowy tandemu i niewątpliwie stanowi jedno ze szczytowych osiągnięć z kręgu soft rocka. Motywem przewodnim płyty jest akustyczny, folkowy, zinterpretowany "na biało" filadelfijski soul, przyprawiony wszakże odpowiednią dawką rozmaitych akcentów rockowych i popowych. Producent sesji Arif Mardin zatrudnił tym razem znakomitych muzyków sesyjnych – takich jak jak legendarny bębniarz Bernard Purdie, gitarzysta Hugh McCracken, basista Gordon Edwards i wielu innych. Między innymi dzięki udziałowi doborowej stawki sidemanów "Abandoned Luncheonette" to przede wszystkim arcydzieło aranżacji. A poza inteligentnie rozplanowanym tradycyjnym instrumentarium, pojawiają się tu też faktury mniej szablonowe. Syntetyczny obój w "When the Morning Comes", ukryte na drugim planie miksu smyczkowe zawijasy w "Had I Known You Better Then" i "She's Gone", organy wzorowane na melotronie z intro "Strawberry Fields Forever" w "I'm Just a Kid (Don't Make Me Feel Like a Man)", jazzujący altowy saksofon i niebiańskie wtręty harfy w nagraniu tytułowym, mandolina w "Lady Rain"... Po prostu przepych – za który według Halla w znacznym stopniu odpowiedzialny był wspomniany Mardin. Jednocześnie tej muzyce daleko do sterylnych wykonań studyjnego kalifornijskiego popu.
Całość spaja bowiem wyluzowana, lajtowa, organiczna atmosfera niezobowiązującego jam session. Oates twierdzi, że rejestrowano zwykle po dwie wersje utworów – i tę spontaniczność, odróżniającą te nagrania na przykład od całkiem pokrewnych ideowo Steely Dan – słychać tu doskonale.

Nie jest prawdą – a tak chcą niektórzy recenzenci – że "Abandoned Luncheonette" to album pozbawiony hitów. Przynajmniej w Stanach "She's Gone", opus magnum tracklisty, to jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów H&O. Nieskazitelnie ułożona, subtelnie funkująca, nasycona smakowitymi dodatkami (na przykład ten syntezatorowy brzęczyk w dwunastej sekundzie, który dziś może kojarzyć się z dzwonkiem telefonu komórkowego) i pełna niemalże
festiwalowego rozmachu piosenka to autobiograficzne studium porozstaniowe obu artystów. Sławnemu wersowi "let the carbon and monoxide choke my thoughts away" nieraz zarzucano bzdurny brak logiki, ale to urokliwe zastosowanie zasady "licentia poetica" tylko wzmaga dojmujące uczucie tęsknoty w następstwie bolesnej rozłąki. W końcu "dwutlenek i węgiel" to fraza, którą można wypowiedzieć tylko w stanie poważnych sercowych tarapatów... Ten popowy
standard doczekał się wielu przeróbek (już w 1974 roku pojawiły się wykonania grupy Tavares i Lou Rawlsa), ale warto pamiętać, że sami Hall & Oates też eksperymentowali z jego soundem i dwa lata do premierze nadawali mu na żywo posmak wręcz proto-nowofalowy, europejsko chłodny i w kanciasty sposób art-soulowy, jakiego nie powstydziłby się David Bowie na "Station to Station". Posłuchajmy wersji z brytyjskiego programu telewizyjnego Old Grey Whistle
Test:

https://www.youtube.com/watch?v=bnVXIUyshng

Materiał ma zdecydowanie właściwości kojące, uspokajające i odstresowujące, ale kryje też sporadyczne momenty emocjonalnego napięcia. Pomaga w tym zaskakujące i niepozorne bogactwo stylistyczne. Płyta z każdym kolejnym indeksem odsłania coraz więcej życia i podąża w dość nieprzewidywalnym kierunku. Zrelaksowane "When the Morning Comes" brzmi trochę niczym numer Cata Stevensa, aczkolwiek melodyczne skoki po skali w refrenie automatycznie
uruchamiają skojarzenia z The Beach Boys. "Las Vegas Turnaround" mogłoby nawet wyjść spod pióra Donalda Fagena i Waltera Beckera, gdyby oczywiście nie deficyt zjadliwej ironii i niepokojąco złowieszczych wibracji, nierzadko obecnych w klimacie nagrań Steely Dan. Track tytułowy, legitymujący się nagłą zmianą tempa w refrenie, to chyba najpiękniejszy fragment albumu, coś w rodzaju ogniwa łączącego dyskografię Paula McCartneya i śpiewnik Donalda
Fagena. Z jego elegancją kontrastuje swobodnie rozimprowizowany, jazz-folkowy feeling "Lady Rain", okraszony prawie krzykliwym refrenem i nieco awangardowym wykorzystaniem solówki elektrycznych skrzypiec. Musicalowa ballada "Laughing Boy" na modłę Todda Rundgrena to sam Hall za fortepianem, jego przejmujący śpiew, smykowe tło i zwięzłe puenty skrzydłówki.  Wreszcie szalony, siedmiominutowy, progresywny odjazd w postaci "Everytime I Look at You". Fascynującą trasę pokonuje ten kawałek – od zadziornego, czarnego funku ze ścisłym, gorącym groovem sekcji, przez białasowskie, bluesrockowe interludium i mostek łączący przez chwilę patos "In the Court of the Crimson King" z monumentalizmem "Dark Side of the Moon", aż do sensacyjnych bluegrassowych (!) wyładowań smyczków i natrętnego arpeggio banjo w zakończeniu. Co za finał! Właściwie jedynym zgrzytem na longplayu wydaje się mdły refren "I'm Just a Kid", który bezwstydnie powiela akordowy pochód z "She's Gone", jakby trochę zabrakło Oatesowi weny. Ot, mała łyżka dziegciu w beczce słodziutkiego, płynnego, naprawdę pysznego miodu.

Jeszcze do niedawna Daryl i John w różnych wypowiedziach bagatelizowali rangę swoich nagrań popełnionych dla wytwórni Atlantic, ale w zeszłorocznych wywiadach przy okazji promocji solowego krążka "Mississippi Mile" Oates wspominał, że ze starych rzeczy na trasie najchętniej grywa właśnie fragmenty "Abandoned Luncheonette", na czele z "She's Gone", bo to jego ulubione z dzieł własnego autorstwa. Ozdobiona obwolutą przedstawiającą porzucony bar Rosedale Diner w Pottsown w stanie Pensylwania, która przepięknie dopełnia zagadkowy tytuł (wiąże się z tym zresztą osobna historia – polecam lekturę choćby tego wpisu, "Abandoned Luncheonette" z roku na rok zyskuje coraz szerszą aprobatę wśród fanów wykwintnego pop-rocka. Dla Halla i Oatesa był to dopiero początek pasjonującej drogi artystycznej, z którą ukierunkowani gitarowo krytycy jeszcze kiedyś się przeproszą. Rok później panowie wydali ostrzejszy brzmieniowo krążek "War Babies", wyprodukowany przez Todda Rundgrena i noszący przez to jego wyraźne piętno. Fiasko komercyjne zmusiło Atlantic do rozwiązania kontraktu z duetem, który trafił pod skrzydła RCA i do
końca lat 70. zaprezentował światu kilka bardzo różnorodnych i bardzo udanych płyt, z których wypadałoby polecić "Along the Red Ledge" czy "X-Static". No, a w latach 80. przyszła pora na ogromną popularność przebojów takich jak "Kiss on My List", "I Can't Go for That", "Maneater" czy wspominany na tych stronach ponad rok temu, wyjątkowo urodziwy "One on One". Ale to już zupełnie inna historia...
(T-Mobile Music, 2013)


"Maneater" (1982)
Na oko szokująco seksistowski tekst, przedstawiający bohaterkę jako dzikie zwierzę do ujarzmienia ("She'll only come out at night / The lean and hungry type", "The woman is wild, a she-cat tamed by the purr of a Jaguar", WHAT THE FUCK JUST HAPPENED?). Ale kiedy przypomnę sobie, jak dwie dekady później Nelly Furtado zagrała z tym stereotypem od drugiej strony ("make you work hard, make you spend hard (...) make you buy cars, make you cut cards"), to byłbym skłonny uwierzyć, że "wszystko jest kawałem oraz żartem" w ramach rozrywkowej, popkulturowej konwencji. Kto wyszedł na niej lepiej muzycznie?
(2019)

"Method of Modern Love" (1984)
Kiedy słyszę jak Daryl intonuje tę misternie skradającą się melodię w zwrotce ("In the moonlight... Under starlight..."), to coś mnie "skręca z rozkoszy jak wanilia". A skandowane przeliterowanie M-E-T-H-O-D-O-F-L-O-V-E i syntetyczne dęciaki w "przeszkadzajkowym" aranżu refrenu – też niezła BAJERA.

Ale z kolei gdy wracam do chorusu Sary na jednej nutce ("No rules for foolish hearts... Never looking too hard...") i pławię się w brokatowym, nu-dyskotekowym bicie Richarda X, to automatycznie PAŁAM sentymentem do imprez na których didżejowałem i włącza mi się chyba podświadomy "efekt Kylie".

JESTEM W KROPCE. A Wy, na co tu zagłosujecie?
(2019)

* * *

Daryl i John podobnie jak Donald i Walter debiutowali 45 lat temu (albumem Whole Oats), choć poznali się wcześniej – 50 lat temu. jednak w przeciwieństwie do chyba już bezpiecznego statusu Steely Dan, krytyczny dyskurs wokół H&O to "sprawa, która nadal się toczy". i dlatego wydaje mi się, że plejki jak ta są wciąż potrzebne jako "dowód w sprawie", zwłaszcza w Polsce. w ogóle śmiesznie wygląda ewolucja recepcji dokonań Hall & Oates w środowisku "indie". jeszcze 15 lat temu uznawano ich za synonim obciachu. wydaje się, że stopniowa rehabilitacja przyszła ze strony samych muzyków (w rodzaju Bena Gibbarda), którzy po prostu musieli docenić niepodważalne skillsy duetu na polu "robienia kawałków", w konkurencji takiej jakby "znajomości piosenkowej gramatyki" (od układania, przez aranż, po wykonawstwo). to zresztą chyba najuczciwsza klasyfikacja: Hall & Oates zawsze byli głównie sprawnymi rzemieślnikami, ale jeśli ktoś potrafi docenić "warsztat songwriterski" (ostatnio modny termin także i u nas), to przyklęknie przed ich melodycznym darem (zwłaszcza Daryla – u mnie #80 w rankingu wszech czasów). wprawdzie teksty nie skrywają poezji, a typowe (powtarzam – typowe, a nie highlighty) numery Halla i Oatesa na rzut ucha raczej nie uwodzą serią fajerwerków – należy odkrywać je powoli, cierpliwie. aczkolwiek cierpliwość popłaca, bo w ich barwnej, kolorowej dyskografii migotliwie odbija się potężne spektrum popowej narracji.

jasne – złośliwcy prychną, że panowie zaledwie sprytnie podążali za trendami, ale przychylny odbiorca ujmie to inaczej. kolesie byli czujni, "przytomni" i dzięki temu ładnie adaptowali bieżące patenty, filtrując je przez autorską wrażliwość, niczym Bowie lub Madge. zaczynali od barokowego folku zakorzenionego w amerykańskiej tradycji (debiut i Abandoned Luncheonette), by szybko zasilić szeregi soft-rockowców z lekko progresywnym skrzywieniem, takich jak solowy Macca, Rundgren, E.L.O. (War Babies), następnie przejść fazę AOR a la Supertramp, power popu spod znaku Cheap Trick i yacht/blue-eyed-soulu (od s/t do Along...), podłapać art rocka nieśmiało mrugającego do disco (X-Static – i nie zapominajmy o Sacred Songs jako lekturze uzupełniającej), otwarcie nawiązać do chwytliwej nowej fali Police i XTC (Voices), wreszcie odnaleźć swoje "DNA artysty" w przebojowej, synth-funkowej maszynerii (komercyjny peak przy Private Eyes, H2O i Big Bam Boom) oraz zakończyć tę trasę przewidywalnie, acz smacznie na lekko rozmemłanej niwie sophisti (Ooh Yeah! i Change of Season – potem została im już tylko rola weteranów, której zresztą Spoti nie obejmuje). i co najmniej z tego powodu ich wkład to coś więcej niż (fantastyczne, btw) hiciory, a longplaye naprawdę warto chociaż raz przesłuchać od deski do deski.

moje top 20:

1. One on One
2. Method of Modern Love
3. Abandoned Luncheonette
4. Maneater
5. It's a Laugh
6. I Can't Go for That
7. What's Important to Me
8. Kiss on My List
9. Private Eyes
10. You're Much Too Soon

11. All You Want Is Heaven
12. Out of Touch
13. Say It Isn't So
14. When the Morning Comes
15. Big Kids
16. Crime Pays
16. She's Gone
17. Did It In a Minute
18. Gotta Lotta Nerve
19. Your Imagination
20. Realove
(2017)