COCTEAU TWINS

 

Blue Bell Knoll (1988)

wprawdzie oficjalne trzydziestolecie Blue Bell Knoll wybije dopiero po północy, ale już nie przedłużajmy – "odbierzcie dzisiejszy dzień jak podarunek, cieszcie się i obierzcie na jutro kierunek". różne są longplaye w nieskazitelnej dyskografii tej szkockiej osobliwości – gotycki debiut, post-punkowy sofomor, neoklasycznie eteryczny Treasure, ambient popowa Victorialand, new age'owe kolabo z Buddem, shoegaze'owe Heaven… i najbliższe pop-rockowi środka płyty schyłkowe. na tym tle BBK wyróżnia się przepychem tęczowych aranżacji i kapryśną ornamentyką w melodyce – spokojnie można ów album nazwać najbardziej "barokową" pozycją w ich katalogu. a przy okazji subiektywnie dorzuciłbym – NAJŚLICZNIEJSZĄ.
(2018)

Heaven or Las Vegas (1990)

Ostatnio złapałem się na tym, że słuchając tytułowej pieśni z szóstego longplaya Szkotów zacząłem się mimowolnie uśmiechać. Tak po prostu. Ten fakt mówi chyba więcej o moim stosunku do Cocteau Twins, niż rozbudowane opisy przyrody, którymi nie chciałbym teraz zanudzać czytelników. To zespół może i przynależący do jakiejś sceny, może i będący wzorcowym reprezentantem wytwórni 4AD, może i na wskroś dreampopowy. Tym niemniej jest to grupa tak bardzo jedyna w swoim rodzaju, że wszelkie próby uzasadniania jej wielkości przez zewnętrzne punkty odniesienia skazane są na niepowodzenie. Ich rzadki wyczyn polega na idealnym zsynchronizowaniu metafizycznego śpiewu Liz Fraser z mroźną gitarą Robina Guthriego, hipnotycznym basem Simona Raymonde'a i miarowymi bitami w średnim tempie – tak, jakby te pierwiastki nie mogły istnieć w innej konfiguracji. Jasne, można dodać, że Heaven or Las Vegas to w porównaniu ze wcześniejszymi krążkami Cocteau Twins materiał przystępniejszy, bardziej poprockowy ("Iceblink Luck" albo "Fotzepolitic" to przecież indie-pop spod znaku, powiedzmy, The Smiths), "teksty" Fraser wyraźniejsze, a ogólny nastrój mniej ponury, nawet z przebłyskami słoneczka i nieśmiałej radości. Tyle, że to trochę jak komentowanie popisów wybitnej łyżwiarki. Co innego przeczytać, że wykonała siedem podwójnych Axli, dwa potrójne Rittbergery i pięć poczwórnych Lutzów – a co innego zobaczyć to na własne oczy. Słowa pozostają bezradne.
(T-Mobile Music, 2012)

Four-Calendar Café (1993)

Istnieje frakcja krytyków (również polskich), najwyraźniej o stricte gotyckim rodowodzie, która nie pozostawia suchej nitki na dokonaniach Szkotów po albumie Treasure. Jako osoba kochająca Cocteau Twins całym sercem i bezwarunkowo, ekscytuję się wszystkimi etapami ich twórczości i sądzę, że na wysokości Treasure to oni się dopiero rozpędzali. W życiu nie potrafiłbym psioczyć na kruche, nieskazitelne, marzycielskie piękno "Evangeline", "Oil of Angels" czy "Pur". Racja, na Four-Calendar Café Liz zaczęła ujawniać treść wygłaszanych tekstów, pozbawiając swoje wokalizy mgiełki iluzjonistycznego niedopowiedzenia. I racja, piosenki takie jak "Blubeard" czy "Squeeze-Wax" to w warstwie instrumentalnej regularny pop-rock z playlisty dużej rozgłośni radiowej, zahaczający o przezroczystość adult contemporary. Ale dopóki Fraser okrasza go tym firmowym, anielskim podmuchem, to porównywanie Cocteau Twins do innych wykonawców z góry skazane jest na niepowodzenie. I jeszcze taki drobiazg – nic nie poradzę, ale w mostku "Know Who You Are at Every Age" zawsze słyszę słowo "mogwai", choć Fraser śpiewa tam chyba "know why". Widocznie za bardzo sugeruję się tym wspólnym szkockim pochodzeniem.
(T-Mobile Music, 2012)

* * *

Miałem siedem lat, gdy zapuściłem sobie kasetę z Treasure i pani, którą usłyszałem, uczyniła spustoszenie w moim świecie początkującego melomana. Mijały lata, a w międzyczasie poznałem na własnych uszach, że cały dorobek Cocteau Twins obfituje w iście spektakularne momenty wokalistycznej akrobatyki tej kobiety, aczkolwiek zawsze spełniające postulat priorytetu sztuki nad rzemiosłem, treści nad formą, natchnienia nad techniką, ducha nad materią, "być" nad "mieć", miłości nad pieniędzmi, etc. Gdy w ogólniaku znajomi pokazali mi trip-hop, w przeciwieństwie do nich wiedziałem kim jest ta panna od trzech perełek na Mezzanine. "Czarne Mleko", kojarzysz Borys, wykurwiste. Kojarzę, wykurwiste, ale czy kojarzysz tę laskę na mikrofonie, wykurwista jak zawsze. JAK ZAWSZE. Co jak zawsze, co jak zawsze. Mijały lata, a międzyczasie skumałem, że nikt nie potrafił, w kategorii śpiewania, nawet zbliżyć się do jej poziomu.

W jakimś sensie to trochę wokalny odpowiednik Coltrane'a: mogłaby na spontanie zaśpiewać WSZYSTKO, ale interesowało ją coś zupełnie osobnego – stopniowe udoskonalanie swojego unikatowego medium i ambitne próby przeniesienia (z pomocą głosu) języka muzycznego na wyższy poziom odbioru. To właśnie odróżnia ją od reszty śpiewaczek naszego globu, w tym wszystkich wybitnych postaci z miejsc 2-50: metafizyka. Miejsca 2-50 to są Dzieje Sześciu Pojęć Tatarkiewicza, miejsce 1 to ostatnie zdanie z tego traktatu Wittgensteina. Nie lubię (przeważnie) słów w muzyce; słowa to nie jest muzyka. Po co przecież słowa? Bo niegdyś w podstawówce pewien luzacki, zawadiacki, "bossowski" (postać instytucji "bossów" w czasach podstawówki, postać gdzie dziś są te bossy, zresztą z liceum też w sumie) kolega przekonywał mnie, niewinnego kulturalnego chłopca, że jeśli nie widziałem Pameli Anderson nago w "Playboyu", to "nie żyłem". I mogłem mu wtedy odpowiedzieć, że jeśli nie słyszał jak Liz Fraser śpiewa, to on dopiero "nie żył". Ale zamiast tego zamilkłem.
(Porcys, 2009)

* * *

co do plejki, to "sama rozkosz". "hey, sex is great and all, but..." próbowaliście kiedyś ułożyć listę ulubionych tracków Cocteau Twins? muzykę zespołu poznałem w wieku lat siedmiu z kasety, na której zgrane były Treasure (strona A) i BBK (strona B). następnie towarzyszyła mi na wszystkich etapach wtajemniczenia w meandry dojrzewania i chyba jest "więcej niż trochę" współwinna moim eskapistycznym skłonnościom, bo w odpowiednich chwilach pozwoliła mi oswoić (a nawet osłodzić) najgłębszą "trwogę egzystencji". surrealizm zwyczajowego słuchania wiśniowego funku z walkmana podczas zaśnieżonych poranków w drodze do szkoły pozostawię może dla siebie, ale do dziś to we mnie rezonuje ("...jak skurwysyn" :| ).

PS: a w ogóle to skumajcie, że "Sugar Hiccup" i tytułowy z Heaven... mają identyczne intra, nawet w tej samej tonacji :)

top 20 tracków:

1. Itchy Glowbo Blow
2. Sugar Hiccup
3. Heaven Or Las Vegas
4. Cico Buff
5. Pink Orange Red
6. Aloysius
7. Suckling the Mender
8. Lorelei
9. Fifty-fifty Clown
10. Glass Candle Grenades

11. Blue Bell Knoll
12. Ribbed and Veined
13. Pandora
14. Cherry-coloured Funk
15. Sultitan Itan
16. Know Who You Are at Every Age
17. Eggs and Their Shells
18. Pitch the Baby
19. Oomingmak
20. Love's Easy Tears

top 5 albumów:

1. BBK
2. Heaven...
3. Treasure
4. HOH
5. FCC

top 5 epek:

1. Tiny Dynamine
2. Echoes In a Shallow Bay
3. Love's Easy Tears
4. Spangle Maker 
5. Sunburst & Snowblind
(2018)