CANCER CONSPIRACY

 

The Audio Medium (2002, math rock) 7.5

Na zeszłorocznych zajęciach z poetyki, gdzieś w kwietniu, przerabialiśmy pewnego dnia prozę Borgesa. Podczas, gdy wraz z jedną koleżanką bezczelnie naśmiewaliśmy się z drugiej (Marta, Marysia – nie przejmujcie się, my tak zawsze wplatamy w recenzje strzępki prywatności, taki mamy głupi zwyczaj), prowadząca (pani Agnieszko, serdeczne pozdrowienia) usilnie starała się nam objaśnić specyfikę stylu argentyńskiego pisarza. Nie, naprawdę próbowaliśmy zgłębić tajemnicę konstrukcji omawianego dzieła, pojąć mechanizm narracji szkatułkowej, zrozumieć w pełni motyw labiryntu, nieodłącznie występujący w twórczości Borgesa. Pamiętam, że im szerzej spoglądałem na tę zagadkę, tym bardziej rozmyty stawał się ogólny obraz. Gdy zaś wnikałem w najdrobniejsze szczegóły tekstu, zamierzając rozwikłać go od środka, traciłem dystans do całości, przez co, mimo najszczerszych chęci, nie byłem już pewien ani jednej uprzednio przyjętej hipotezy. To są momenty prawdziwego zagubienia, oszołomienia, skonfundowania i zmieszania. Literatura potrafi wywołać takie stany. Muzyka też.

Wrażenie zagubienia towarzyszyło mi od pierwszego zetknięcia z debiutanckim materiałem The Cancer Conspiracy, zatytułowanym The Audio Medium. Piętrowe figury rytmiczne, głębia gitarowych brzmień, potęga kompozycji, monumentalne dygresje fortepianu, koronkowe popisy sekcji i nawet pomruki saksofonu z dystansu. Wszystko poukładane w nietypowy, celowo zniekształcony i ramowo płynny sposób. Słuchanie Cancer Conspiracy jest jak podróż przez ciemnie ścieżki zaklętego grobowca, jak spacer w towarzystwie Tezeusza w poszukiwaniu Minotaura, gdzie rolę nici spełniają wyraziste, mimo pozornego chaosu ułożone regularnie, zapadające w pamięć motywy. Intelektualny aspekt płyty tkwi w odkrywaniu jej wewnętrznej symetrii. To nie lada wyzwanie, by przedrzeć się przez ledwo zarysowane szlaki i dotrzeć do punktu, w którym pozostawione za sobą schodki tworzą jasny, przejrzysty kształt. Ale też jak dotąd ani razu owych sześć rozbudowanych formalnie kompozycji nie zamknęło mi się przed oczyma wraz z ostatnim wybrzmieniem, ani razu nie odnalazłem klucza do drzwi wyjściowych.

Jednym z pamiętnych doświadczeń mojej przygody z post-rockiem było zdumienie towarzyszące odkrywaniu Millions Now Living Will Never Die. "Djed" to wprawdzie fragment wybitnie eksperymentalny, odsyłający do minimalizmu Steve'a Reicha. Ale w drugiej części "Glass Museum" pojawił się frapujący, acz dziwnie znajomy mi rodzaj narracji muzycznej. Ciepłe, przyjazne otoczeniu harmonie zostały przełamane na pół przez statyczny, pocięty rytm. Nagle olśnienie – przecież oni brzmią jak prog-rock! Genesis! Yes! Emerson, Lake & Palmer! Tyle, że pięciu panów z Chicago wykorzystywało dobrze znaną tradycję do własnych celów. W pewnym sensie to jest właśnie definicja post-rocka. No, a poza tym, młodzi ambitni niezal-fani mogli sobie słuchać progresu bez narażania się na śmieszność. Ciekawy pomysł.

Chwilami Cancer Conspiracy też wywołują takie mieszane uczucia. Ale po głębszym zastanowieniu, każdy cytat z przeszłości jest tu wpasowany z sensem i gustem. Trzy główne inspiracje leżą u podstaw istnienia The Audio Medium. Pierwsza, to dysonansowe, spowolnione, rzężące gitary, rodem jakby ze Spiderland Slint, czy innego Don Caballero. Drugą stanowi prog w wydaniu wirtuozerskim, raczej Rush z okresu Moving Pictures i Yes z The Yes Album, niźli Genesis. Trzeci wreszcie, to czysty post-rock, w najbardziej klasycznej, chicagowskiej wersji. Wpływy powyższe panowie Beadle, Frattini i Rabidoux przetapiają na błyszczącą masę, odbijającą światło rockowych struktur sprzed lat, ale napełnioną duchem nowego, skierowaną do zgłodniałej alternatywnej publiczności. I wcale mi nie przeszkadza, że czasem Rabidoux popisuje się na maksa swoją techniką wioślarską, bo przecież John Kimbrough z Walt Mink też ma lewą rękę jak motorek, ale jakoś nikt mu tego nie zarzuca, wręcz przeciwnie.

Podniosły wstęp w postaci "...To Sleep" ustępuje miejsca huraganowym, drżącym w napięciu pasaży z "Broken Heartbeats Gathered And Rebroadcast". Nerwowy temat ulega kilkakrotnym przekształceniom. To, co dzieje się w dalszych partiach The Audio Medium, to jakaś przedziwna mieszanina hałasu i formy, nastrojowych interludiów i potwornych zwieńczeń, powyginanych na wszystkie strony wariacji i statycznych przesunięć, nieprzewidywalnych dróg i pewnych, sprawdzonych rozwiązań. Akordy zmieniają się szaleńczo, niektóre konfiguracje powracają, inne przemykają na zawsze. Finał to składający się z czterech części utwór tytułowy, rozstający się ze słuchaczem w minucie zadumy i pełnej koncentracji zarazem. Nagle przypominamy sobie: co, przecież to tylko progowe frazesy, King Crimson robili to lepiej. Czym my się podniecamy. W okresie, w którym zarówno noise, post-rock, jak i tym bardziej prog umarły, coś tak namiętnego, jak The Audio Medium, z łatwością odpiera, mimo wszelkich wad, owe zarzuty. Instrumentalny album dla niezal-odbiorców? A zagadka pozostaje wciąż zagadką.
(Porcys, 2002)

Rozwiązany już, szalenie melodyjny progresywno-hardcore'owy skład, którego metody narracyjne zawsze kojarzyły mi się z nieudanymi próbami przejścia labiryntu. Znowuż – obecnie zupełnie nie potrzebuję takiej estetyki, ale niegdyś zjadłem na niej zęby i takie wydawnictwa jak The Audio Medium pozostaną głęboko w mojej pamięci. Szacunek.
(T-Mobile Music, 2011)

♫ Omega (2008, math rock) !6.9