CAN

Ege Bamyasi

Po kilku dniach namysłu doszedłem do wniosku, że faktycznie trudno o płytkę, która nieskazitelnie ułożonej kolejności tracklisty zawdzięcza więcej, niż Illmatic (brawo – jak się okazuje – DJ Premier). Ale już wśród tych dzieł z lat 70., które nie stosowały sztucznego podziału na indeksy w obrębie obszerniej zakomponowanych form (prog-rock i okolice), Ege Bamyasi OKRASCHOTEN <palacz> może być w sumie "najkorzystniej" SEKWENCJONOWANE. Poziom tych nagrań jest tak wyśrubowany, że przy inicjalnym zetknięciu i termiczno-cenowym SZOKU pojawia się pokusa "zabawy w najsłabsze ogniwo". Podobnie jak większość fanów kolońskiej instytucji byłbym skłonny "ogolić" co nieco z drugiej części dziesięciominutowego "Soup". Dyskusja o tym toczy się od lat, ale osobiście nie chciałbym też ZKILLOWAĆ tego numeru w całości, bo to co Suzuki odpierdala na wysokości 1:30 to oczywiście jeden z peaków niemieckiego rocka w ogóle. Po prostu nie miałbym nic przeciwko, gdyby krążek trwał 35 minut, bez tych koszmarnych, pijackich dyrdymałów, które Damo tam ODJANIEPAWLA w końcówce. Na szczęście "Soup" zostało tak ukryte, żeby to outro nie psuło flow. A poza tym Ege raczej nietykalne. Napięta improwizacja "Pinch" spycha grupę Mwandishi na niższe stopnie podium w konkurencji "psych-funku concrète", a "Vitamin C" to mniej więcej ta sama filozofia sprowadzona do kuriozalnie "radiowego" formatu trzyipółminutowej (nomen omen) PIGUŁKI. Zostają cztery hipnotyczne, podejrzanie "wyautowane" historycznie "post-piosenki". Trójdzielna ballada "Sing Swang Song", futurystyczny robot-pop na 7/4 "One More Night", rekapitulujący znane z cholernie niedocenionych Soundtracks skłonności do avant-bossanovy "I'm So Green" oraz mechaniczne proto-synthwave "Spoon". Po raz kolejny okazuje się, że nawet najowocniej improwizującą nie-murzyńską kapelę ever lepiej zredukować, pociąć i zmontować, żeby uzyskać maksimum impaktu. "I think all we're finding out here is that Radiohead is very behind the times".

highlight – https://open.spotify.com/track/6pfaTABvcM7hikfMVslaTg?si=2LYwh8dnTGiwXpnzmhAqfQ (evocative moment: JAKI JAKO "ludzki metronom")
(2018)

Future Days

WIEK XX ("Future Days")
Coraz bardziej zglobalizowana ludzkość kołysząc biodrami w takt bossanovy stawia czoła takim problemom jak zmiany klimatyczne, topniejące zasoby naturalne, przeludnienie oraz przewrót technologiczny.

WIEK XXI ("Spray")
Rozbieżne drogi dla ludzi i transludzi, świat zdominowały afro-beatowe obrzędy społeczności eko-technicznych, przyśpiesza też kolonizacja kosmosu.

ODLEGŁA PRZYSZŁOŚĆ ("Moonshake")
Post-biologiczna ludzkość rozpoczyna galaktyczną ekspansję w robotycznym rytmie motorik, przekształcając martwe światy w podłoża obliczeniowe.

POZA 10 DO POTĘGI 100 ("Bel Air")
Ciemna era wszechświata. Ostatnia istniejąca czarna dziura wyparowała. Od tej pory wszechświat składa się tylko z fotonów, neutrin, szumu morza, elektronów i pozytonów – bez szans na to, żeby weszły ze sobą w interakcję. Wszechświat dalej brnie w awangardę i rozszerza się w nieskończoność... ale esencjonalnie pozostaje martwy.

highlight – https://vimeo.com/197651935 (evocative moment: olśnienie, że Air skopiowali ten wychillowany downtempo klimacik w "La femme d'argent") 
(2018)

* * *

Odszedł MONUMENT, "człowiek-groove", żywe srebro perkusji, jeden z prekursorów całej muzyki opartej na repetycyjnym bicie. Ludzie bedą dziś wrzucać Jego słynne, zapętlone avant-funki, dzięki którym Can byli najbardziej tanecznym z białasowskich zespołów improwizujących. Będą share'ować niewymiękające TĘTNO PULSU "Mushroom", "Halleluhwah", "One More Night", "Vitamin C", "Moonshake", "Dizzy Dizzy" etc. I słusznie. Ale też nie zapominajmy, co człowiek zrobił w tej piosence (podkreślam: piosence) – mojej ulubionej z przepastnego dorobku Eno, co ciekawe w znacznej mierze dzięki partii bębnów. R.I.P. Jaki Liebezeit. Regularnie słucham i czerpię inspirację z Twojego wewnętrznego rytmu.
(2017)

Podobnie jak w przypadku Beckera czy przedtem Liebezeita, opłakuję odejście Holgera Czukaya robiąc właściwie to co zwykle – bo regularnie słucham jego nagrań i często o nich myślę. Personal fav – zapętlony futurystyczny groove na 7/4, który przewidział tyle muzyki w kolejnych dekadach. Mniej znaczy więcej, focused znaczy lepiej.
(2017)

* * *

"But I was there, I was there in 1968, I was there at the first Can show in Cologne"

Pozostając jeszcze w temacie "co jest, a czego nie ma w DIGITALU" – ostatnio na Spoti wróciły nagrania nadreńsko-westfalskich kraut-herosów. Skleiłem więc plejkę osobistych faworytów z ich dorobku – da się ją też ewentualnie podciągnąć pod czterdziestolecie rozpadu grupy w 1979 roku. Co do samej zawartości to niewiele można dodać ponad sławny cytat z Dominique'a Leone – "Can byli świetni w tak wielu rzeczach jednocześnie, że czasem trudno zapamiętać, iż byli też widzącymi, czującymi istotami ludzkimi". Od siebie tylko zasugeruję, żeby odrobinę łagodniej traktować nie-klasyczne pozycje w ich disco, bo skrywają one szereg art/glam/funk/psych/latin-jamów, które zwłaszcza w sferze (poli)rytmicznej potrafią konkretnie zaintrygować. A tu moja dyszka najulubieńszych traczków:

1. One More Night
2. Thief
3. Dizzy Dizzy
4. Shikako Maru Ten
5. Vitamin C
6. Future Days
7. Sing Swan Song
8. Mushroom
9. Deadlock
10. Mary, Mary So Contrary
(2019)