BROKEN SOCIAL SCENE

 

You Forgot It in People (2002)

Jak obejmuję pamięcią, miałem w zwyczaju kłócić się z akademickimi pseudo-intelektualistami o bezwarunkową wartość muzyki popularnej. Chude paniczyki w okularach natrętnie przekonywały mnie o ulotności uroku moich rockowych faworytów, podkreślając jaki to John Cage jest wielki. Ani mi na myśl nie przyszło zaprzeczać, ale broniłem uniwersalności popu, jego powszechnego zasięgu. Bo widzicie, melodia jest potęgą, władającą każdym, kto podejdzie nieco bliżej. By w pełni odebrać wypociny awangardowców, należy wpierw odnaleźć się w ich pre-koncepcji, posiąść teoretyczne zaplecze. Ale by poczuć niesamowitość sekwencji dwu akordów durowych zmniejszonych, wystarczy mieć tylko zdrowe uszy i odrobinę wrażliwości. Dochodzi do absurdu, gdy dowiaduję się o sobie, że "słucham muzyki eksperymentalnej". To nieprawda! Cenię poszukiwania, ale ostatecznie decyduje, jak we wszystkim zresztą, coś, co nazwałbym "wyczuciem". Niełatwo jest zdefiniować "wyczucie", a ponadto pisanie o muzyce przypomina przecież tańczenie o architekturze.

Przez lata zastanawiałem się, gdzie umiejscowiony jest punkt ciężkości tego modelu. W prostych słowach, dlaczego jedna piosenka się komuś podoba, a komuś nie. Odkładając na bok naukowe spekulacje o "doświadczeniu" i "obciążeniu", wszystko sprowadza się do gry między konwencją i innowacją. Każdy mógłby zrobić dużo hałasu na przedmiotach gospodarstwa domowego, i zaiste, miałby słuszność, nazywając swoje osiągnięcie nowatorskim. Lecz wątpię, czy jego jakość powaliłaby kogokolwiek. Albowiem prawdziwa siła rodzi się wówczas, gdy kreatywnosć idzie w parze ze zbiorem zasad ją porządkujących. Aby był wilk syty i owca cała, aby profesorkowie w garniturkach mogli się dogadać z żądnymi namacalnych podniet dzieciakami – jaka musiałaby to być muza? I nagle przychodzi olśnienie, że właśnie tego typu płytami najbardziej się zachwycamy.

You Forgot It In People jest taką płytą. Zanim jednak przejdę do sedna, małe wyjaśnienie i usprawiedliwienie. Drugi (po Feel Good Lost z 2001) krążek Broken Social Scene został wydany piętnastego listopada zeszłego roku. Tyle, że wtedy nikt nie kontaktował co to za cymes, no, może jakiś Marcus Boon jedynie. Wątła dystrybucja w obrębie Kanady zaledwie, zupełny brak promocji. Dopiero na początku 2003 ktoś gdzieś wynalazł tego białego kruka i dał do szerszego obiegu na Stany. Oto zatem następne wydawnictwo, którego umiejscowienie w czasie jest kwestią niejasną. Second Edition, Naked City, Agaetis Byrjun – batalia o właściwe przypisanie tych dzieł do kolejnych dekad trwa. Since I Left You i Yesterday Was Dramatic – przynależą jeszcze do dwudziestego, czy dwudziestego pierwszego wieku? And so on. Pragnę więc zapewnić ewentualnych detektywów, śledzących wpadki merytoryczne, że wszyscy mamy świadomość daty pierwszej edycji You Forgot It In People, ale zdecydowaliśmy się włączyć ją do puli płyt tegorocznych, bo, zwyczajnie, aż szkoda by było takiego rodzynka pominąć.

Oj szkoda, oj byłoby. Oj zabawa przejesz to była jeny. Ilość dobroci pomieszczonej na tym jednym dysku prowokuje do wielkich słów. Feel Good Lost był w sumie dziełem dwóch osób: Brendana Canninga i Kevina Drew. Tym razem wysiłek kilkunastoosobowego kolektywu muzyków z zespołów takich, jak A Silver Mt. Zion, Do Make Say Think, Stars, KC Accidental, Mascott i Treble Charger, skupionych wokół eksperymentalnej sceny Toronto, zaowocował wyborną mieszanką smakowitych odmian niezal-rockowych nurtów. Podczas gdy (nieliczni) oczekiwali od projektu zwykłego, poszukującego nastawienia do niezależnej średniej, Broken Social Scene zafundowali nam takie pyszności. Każdy numer napakowany jest po brzegi zajmującymi, porywającymi dźwiękami. Każdy można rozpatrywać na wielu płaszczyznach, od sympatycznego klimaciku do duchowych uniesień. Każdy wreszcie wybucha niepohamowaną uczuciową ekspresją. I razem zazębia się to w miejscu, gdzie już nie sposób wyrwać się z zaklętego kręgu.

To ciepło objawia się już u progu. Fantastyczne ambientowe intro "Capture The Flag" sięga swą rozlaną dostojnością Dark Side Of The Moon i nastraja odpowiednio przed porażającym "KC Accidental". Tę epicką pieśń otwiera genialny temat zagrany równolegle przez rozkręconą gitarę i skrzypce. Rozwija go szalejąca sekcja. Temu, co dzieje się dalej, czyli przy wejściu wokalu, uwłaczają wszelkie deskrypcje, bo moment czystej magii to jest. Wpadliśmy na pomysł, czy nie uczynić "KC Accidental" oficjalnym hymnem Porcys na rok obecny. Wyobrażam sobie, jak stoimy dumnie na murawie w błyszczących, błękitnych koszulkach, szykując się do meczu z innym serwisem i zagrzewając się do walki wspólnym śpiewaniem tych słów. Dalej, zaintonujcie za mną: "All your kind they're coming clean / They shut their eyes / They miss their scenes". Wypełniony po brzegi stadion niesie je rozległym echem. Jesteśmy w stanie przenosić góry.

Skoro "KC Accidental" jest naszym hymnem, to "Pacific Theme" symbolizuje muzykę "klanową". Poprzedzony klimatycznym interludium, ten zagubiony instrumentalny brylant z Pet Sounds wprawia w poczucie błogiej radości i wspólnoty mentalno-emocjonalnej. Wyzwala pokłady nieskazitelnej miłości do bliźniego, prosi, błaga o bliskość i zrozumienie. Plażowy, słoneczny, dziewiczy motyw o kolorze nieba pozwala zapomnieć o trudach bytowania. Chlapiąc się w wodzie razem z przyjaciółmi odstresowujemy się, chwytając wszak zawisłą w wietrze melancholię chwili. Bo niewiele było i będzie takich niezapomnianych chwil. Cieszmy się, bo to zaraz minie, przepadnie jak krople deszczu w tym wielkim morzu obok. I cieszymy się. Aż popadamy w sen. A śni nam się to, jak wiele można było jeszcze dodać do Neon Golden Notwista, żeby podnieść poziom. A dokładniej mówiąc: "Anthems For A Seventeen Year Old-Girl" ze śliczną wokalną interpretacją Emily Haines.

I tak dalej, i tym podobne. Inspirację Jeffem Buckleyem (skojarzenie raczej ze Sketches, niż z Grace) uwydatnia przecudna popołudniowa ballada "Looks Just Like The Sun" (ten zaśpiew), oraz niewysłowiona modlitwa błagalna "Lover's Spit". Ostrzejsze, agresywne wręcz rejony penetrowane są w "Almost Crimes", gdzie wkrada się niemalże Pretty Girls Make Graves. Malkmusa słychać w nakręconym jak zegarek "Cause = Time", a koda "Pitter Patter Goes My Heart" zahacza o islandzką zmysłowość. Wreszcie zrezygnowana mistyka "I'm Still Your Fag"... Biegunowe odniesienia, lecz zespolone brzmią naturalnie i sensownie. I wszystkie te piosenki spodobają się każdemu. Sprzedawczyni w pobliskim warzywniaku, zmęczonemu robotą listonoszowi, studentce dorabiającej latem w Ministerstwie Środowiska, gdzie wysyła faksy po niemiecku i po angielsku, i jej chłopakowi również, wiekowemu nauczycielowi historii, opiekunce do dzieci, aktorce teatralnej, strażnikowi miejskiemu, szewcowi, kierowcy. Zwolennikowi melodii i rzecznikowi nowatorstwa. Każdemu.
(Porcys, 2003)

Kilkunastoosobowy kolektyw muzyków wywodzących się z różnych awangardowych projektów niezależnej sceny kanadyjskiej na tę jedną sesję zarzucił swoje akademickie zainteresowania, by poświęcić się szczytnemu celowi stworzenia kreatywnego, nowatorskiego gitarowego popu. Powstał niespotykanie wciągający album, o idealnym wyważeniu proporcji między przyswajalnością, a eksperymentacją. Pomiędzy natchnione piosenki o wszelkich cechach ponadczasowych rockowych hymnów wpleciono przepiękne instrumentalne interludia. A gęste, wielopłaszczyznowe aranżacje maksymalnie nasyciły dźwiękową fakturę. Oczywiście takie rzeczy się przeżywa, słowa to tylko namiastka. Jak na razie, obok Radiohead i M83, jedna z płyt roku.
(Tylko Rock, 2003)

Po latach zdecydowanie bliżej mi do łagodniejszych fragmentów ("Pacific Theme", "Looks Just Like the Sun", "Anthems...", "Lover's Spit", "I'm Still Your Fag"), niż rockerów wprost zapożyczonych z Dinosaur Jr. ("Cause = Time", "Almost Crimes", "Stars and Sons"), więc mam mieszane uczucia. Ale ostatecznie za dużo tu fajnych melodyjek, żeby się obrażać, no i swoje wspomnienia z "You Forgot..." też posiadam. A "KC Accidental" to hymn.
(T-Mobile Music, 2011)

Forgiveness Rock Record (2010)

Po latach jeszcze wyraźniej widać, że to na pewno oni antycypowali nu-indie a la Arcade Fire ("Meet Me in the Basement"), ale też jakie to jest momentami totalnie Dino Jr., nie tylko trochę i nie tylko wokalnie. Sęk idzie o drobnostki, że "Highway Slipper Jam" to nie "I'm Still Your Fag" etc. McEntire'a nie słychać, ale on się chyba ostatnio lubi nieco wycofać na tylne siedzenie. A tak poza tym, to przyjazne granie. Skutecznie operujemy atmosferą. Umiejętnie otulamy ciepłym kocem zranione serduszka. Bierzemy w objęcia potrzebujących. A "Sweetest Kill" nawet autentycznie leczy. Rozedrgane, czułe quasi-stadium-rockery ("Water in Hell" niczym "Hotter Than Hell", heh!) też spoko. Chwalę.