BLOSSOM DEARIE

 

Blossom Dearie (1957)

Ojciec tej nowojorskiej pianistki i wokalistki był Irlandczyko-Szkotem, a matka emigrantką z Norwegii. Na lekcje fortepianu wysłano ją w wieku 5 lat i dość szybko złapała jazzowego bakcyla - do jej idoli należeli między innymi Tatum, Basie, Ellington... Zanim podpisała owocny w skutkach kontrakt z Verve występowała ze składami o nazwach typu Blue Flames, Blue Reys czy Blue Stars. Debiut w nowych barwach, zdobiony ikoniczną czarno-białą okładką, zarejestrowała z towarzyszeniem trzyosobowej, męskiej sekcji (gitka, bas, perka). Blossom komponowała tylko okazjonalnie, a jej skądinąd bardzo słuchalne płyty są w istocie starannie dobranymi i wykonanymi zestawami przeróbek standardów. Lecz poza ciekawym stylem za klawiaturą jej kluczowym atutem był wokal - lekki, matowy timbre i "białasowskie" podejście do interpretacji zgoła odmienne od tego, które znamy od murzyńskich legend.

Śpiew Dearie cechowała mianowicie sucha oszczędność i zwiewne, odrobinę cyniczne podejście do odczytania przekazu pieśni. Kobieta cedziła bowiem słowa trochę bez emocji - ktoś porównał ją do "przeźroczystego" nośnika tekstu, który nie utożsamia się z podmiotem lirycznym. Niby werbalny font, takie neutralne medium. W połączeniu z proto-"hipsterskim" image'em przesadnie świadomej okularnicy i z anegdotami o solidnym przywiązaniu do narkotyków bije od tej postaci rodzaj wyrafinowanej kulturowej ironii, którą obserwatorzy skłonni do hiperboli gotowi są posądzać o "indie-popowy" intelektualny dystans (zanim go wynaleziono), idealnie pasujący do bohaterów filmów Wesa Andersona (kilkanaście lat przed tym, nim się urodził). Faktycznie "coś jest na rzeczy" - kto wie, czy "kompleksowo" ujmując nie była Blossom prototypem dla postawy około-"twee" w popkulturze. Ja wiem jedno: że jej nieobecny vibe hipnotyzuje non stop, robiąc zupełnie "na boku", "przy okazji", najmocniejszą wersję kultowego "Lover Man", jaką poznałem.
highlight
(2016)