BLACK DICE

 

Beaches & Canyons (2002)

Nigdy nie zapomnę fotki promocyjnej Black Dice wykorzystanej w 2002 roku w magazynie "The Wire" – cały kwartet siedział w wypełnionej listowiem szklarni z prawdziwymi instrumentami – gitarami, perkusją... Każdym kto słyszał "Beaches & Canyons" ów widok musiał wstrząsnąć – bo przecież ta płyta to studium kreatywnej manipulacji dźwiękiem – samplingu, zapętlania, obrabiania, przetwarzania i przepuszczania przez miliony efektów. Eksperymenty z psychodeliczno-elektronicznym hałasem to nie moje hobby, ale Copelandowie, Warren i Bharoocha przekraczają tu formułę, a wiele momentów (bulgoczące syntezatory w "Seabird", pisk dziecka w "Things Will Never Be the Same", echo górskich piszczałek w "Endless Happiness") zasługuje na miano majstersztyku elektroakustycznego kolażu. To dzięki "Beaches..." zaczęto traktować nowojorską załogę jako stylistyczną referencję. Coś "jak Black Dice" stało się częstym narzędziem opisu.
(T-Mobile Music, 2011)

niektóre źródła podają czerwiec 2002, inne – wrzesień 2002... ale wygląda na to, że oficjalna data premiery tej płyty to 29 lipca 2002. a więc wczoraj minęło 15 lat. dla elektro-akustyczno-terenowego kolażu XXI wieku B&C jest tym, czym MHTRTC dla IDM – "propozycją pierwszego wyboru" dla początkujących w temacie. kreatywnie rozwijając tradycję Stockhausena, AMM, klasyków krautrocka i industrialu, Merzbowa, Boredoms i Shalabi Effect, ci byli hardcore-punkowcy ulepili organiczne, halucynogenne "poematy dźwiękowe" tak kolorowe, szerokie pasmowo i bogate w charakterystyce (a nawet momentami chwytliwe!), że konstytuują perfekcyjne wyobrażenie etykietki "noise crossover". i powiem Wam, że przy rozkręconym na maksa VOLUME "Things Will Never Be the Same" nadal brzmi jak STWORZENIE ŚWIATA W HD. później zerkałem jeszcze na ich parę epek i longplayów oraz solowe próby Erica Copelanda, ale "things will never be the same", indeed.
(2017)