12 RODS

 

#11
RYAN OLCOTT
Liderem, wokalistą, gitarzystą i autorem piosenek grupy 12 Rods był zawsze łysy kolo w okularkach obdarzony nadludzkim talentem do układania niezwykle rasowych motywów – riffów, hooków, pobocznych melodyjek – i harmonizowania ich z kunsztem i zaskoczką niespotykanymi w świecie indie US. To pierwszy z wielkich sekretów zespołu – wrażenie jakby się słyszało jakąś absolutną klasykę pop-rocka, która nigdzie nie zafunkcjonowała. A to po prostu nasz Ryan, niepozorny gość z Minnesoty, ma taki dar do linii melodycznych. No i zmiany akordów lekką ręką zaprzęgające do jego potrzeb czy to Briana Wilsona, czy Paddy McAloona. Plus jeszcze ten element niedopowiedzenia, braku, klasyczny WAKAT na pozycji basisty w tej kapeli. Na płytach bas obsługiwał, jeśli dobrze pamiętam, sam Ryan. A na koncertach wspomagali ich różni sajdmeni. I ciągle była rotacja, jakby nie mogli się nauczyć tego materiału na dobre... W sumie nic dziwnego, bo te kawałki są tak popierdolone konstrukcyjnie... W pizdę jakichś mostków, dochodzących części, zakrętów harmonicznych, grania tego samego basu pod inne akordy, tych samych akordów pod inny bas, tych akordów innych sam akordy pod i tych innych samych pod akordów itd itp idt ipt... A stylistycznie to jakaś alchemiczna mieszanka – numery o gwałtowności new wave, przestrzeni dream-popu, pierdolnięciu hard rocka, liryzmie barokowego popu, groovie białasowskiego funku i melodyjności komercyjnych gitarowych hitów. Ale to nie jest żaden zlepek, tylko jakieś inne, organiczne formy życia. W sensie – jak się zna tę kapelę, to potem szereg rzeczy kojarzy się właśnie z nią i ni chuja, nie wyjdziesz poza tę analogię – tak charakterystyczni są 12 Rods.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Bliss (1993)

Zanim ekipa z Minneapolis zadebiutowała w barwach oficyny V2, ujawniła (na kasecie) własnym sumptem tę kolekcję, portretującą jej wczesne oblicze, dość ostro jeszcze zainspirowane swarliwym funk-metalem Jane's Addiction ("Choke", "When Comes Sunday", "Day By Day", "Mr. Whipple"). Ale od początku słychać było u nich zalążki własnego, fascynującego stylu, na przecięciu skłonności hard-rockowych, nowofalowych i dream-popowych. "Stella" to miażdżące otwarcie (ach te musztrowe nabicia we wstępie), przy okazji zapowiadające gwałtowną psychozę "Chromatically Declining Me". Podobnie jak w "Tell a Lie" i "Rainman" słychać tu ogromny wpływ The Police – pokrewne zagospodarowanie przestrzeni, tyle że na modłę lo-fi. Wolniejsze, mniej rozbujane wykonanie "I Am Faster" zabłyśnie pełnym blaskiem na longplayu "Split Personalities". Wygładzona wersja "Repeat" trafi potem na "Separation Anxieties" z 2000 roku. A "Megabright" zdradza słabość Ryana Olcotta do jazzowych akordów. Ryan dopiero uczy się tu śpiewać, jego brat Ev uczy się realizować, ale perkusista Christopher McGuire już wtedy bębnił wybornie i niekonwencjonalnie. Dla fanów obowiązek, dla reszty – ciekawostka.
(T-Mobile Music, 2012)

Gay? (1996)

To adekwatny zbieg okoliczności, że poniższy komentarz dotyczy wydawnictwa właśnie tak, a nie inaczej zatytułowanego. Bo chociaż nie będzie on poruszał tematu orientacji seksualnej, to z pewnością zakrawa na rodzaj coming-outu. Zatem zapnijcie pasy i przygotujcie się na jedyną w całym tym podsumowaniu porcję rasowej blogerki.

Zastanawiam się jak zacząć, więc może tak – opowiem wam kochani jedną z najbardziej popierdolonych historii mojego życia. Był początek roku 2002, jeszcze zima, jeszcze śniegi, dla mnie pierwsza w życiu sesja po pierwszym w życiu semestrze studiów... Razem z MZ staraliśmy się wówczas "czyścić" listę 100 płyt 90s Pitchforka, opublikowaną w wakacje 1999. A więc sprowadzaliśmy na spółę kolejne albumy z tego rankingu, których nie posiadaliśmy. Dzięki temu poznaliśmy w chuj zajebistej muzy z kręgu indie 90s (jakieś Wrens, Brainiac, Shudder To Think, Heatmiser, Soul Coughing, Hum, Smart Went Crazy etc.). W lutym przyszły paczki dla mnie – z 6-utworowym minialbumem Gay? i z longplayem Split Personalities zespołu 12 Rods z Minneapolis, miasta Ryana Schreibera.

Tu słowo wprowadzenia. Wczesny Pitchfork bardzo hajpował 12 Rods, podobnie jak taką kapelkę Walt Mink (również lokalsi) – obu zespołom wystawił maksymalne oceny i oba uwzględnił w tymże topie 100 płyt 90s. Potem od grupy odszedł bębniarz, w 2000 roku nagrali (rzekomo) komercyjnie brzmiącą płytę dla nastolatków, mieli "miałką" piosenkę w takimż właśnie filmie i... jak Schreiber sam pisał mi w mailu (chyba byłem w rubryce "Mailbag" nawet, ale głowy nie dam czy akurat z tym liścikiem) – przestali na Pitchforku ich lubić. Po paru latach ten hajp stał się synonimem niedojrzałości wczesnego Pitchforka, że to niby dwóch nastolatków robiło niepoważny serwisik i promowali kolegów ze swojego miasta. W reakcji na to Schreiber, jeszcze wówczas walczący o zarabianie ze swojej stronki kasy, zaczął się wycofywać z tej zajawki rakiem i udawać, że to były błędy młodości. A następnie zajął się chwaleniem znacznie lepszych, ciekawszych muzycznie i tekstowo, dojrzalszych artystycznie bandów, takich jak chociażby Arcade Fire, Band Of Horses, Love Is All, National, Sunset Rubdown, Thermals, Antlers czy Girls. Zaś 12 Rods stali się w różnych cynicznych netowych kręgach obiektem szyderstw, zwłaszcza kiedy ktoś wypisuje płyty, którym Pitchfork w chwili premiery dał ocenę 10.0. "Co robi tam ten zespolik? Ahaaa, to jakiś amatorski band z Minneapolis, pewnie znajomi Schreibera. Ech, wczesny Pitchfork, dziecinada".

Otóż zdaniem moim i paru moich bliskich ziomów ze "starszyzny Porcys" ta obecnie powszechna, obiegowa opinia o 12 Rods i to ostentacyjne "wyparcie się" 12 Rods = największe nieporozumienie w dziejach anglojęzycznej krytyki muzycznej. Ja o tym zespole mogę mówić na dwa sposoby – osobisty oraz chłodno-analityczny. I niestety muszę was przewieźć przez obie rozkminy, ale uwierzcie, że akurat blogowy, emocjonalny i szczery a la "serce-na-talerzu" styl będzie do tematu pasował idealnie (choćby w kontekście ich LYRIKÓW).

Wróćmy więc do lutego 2002. Zapuszczam płytkę na słuchawkach i... dzieje się coś dziwnego. Mam kurwa wrażenie, że każdy numer, jeden po drugim dosłownie, jest zrobiony w 100% PODE MNIE. Ale nie że w 70%. Nie że w 90%. Tylko w 100%. I nie "w 100% pode mnie" jako nędzna metafora tego, że zajebiście mi się podoba. Był to niezwykle rzadki przypadek wśród stosu płyt, których słuchałem wcześniej i później, że moje doznanie nie brało się z docenienia genialności czyjejś wizji, do której musiałem dostosować się percepcyjnie i wtedy dopiero mogłem zachwycić się – posmakować piękna, dotknąć sfery sacrum. Tylko wydawało mi się, że ktoś mówi tak bardzo moim językiem muzycznym, że w efekcie komunikat jest pozbawiony medium, jest ODARTY z opakowania, z łącznika, z jakiegoś toru, po którym jedzie za nim do mnie trafi. Ja wiem, że mówię niejasno ("utwór będzie się rozwijał trochę niejasno dla państwa" – absolut), ale trudno mi to dokładniej nazwać. Chodzi o to, że miałem takie intuicyjne poczucie: gdzieś w Stanach paru gości założyło se kapelkę i grają to, co ja bym chciał grać, czego chciałbym słuchać, ale jeszcze nie doszedłem do tego etapu i nagle ktoś pokazuje mi to – i ja czuję, jakbym słuchał moich braci bliźniaków zza Atlantyku, a nie jakiegoś super zespołu, do którego jak powiadam muszę się jakośtam dostosować estetycznie czy coś.

Może inaczej – zdarzają się sytuacje, że spotykamy kogoś nowego i po 3 minutach rozmowy jest stuprocentowy przelot i nie trzeba nic poprawiać, nic nie trzeba objaśniać sobie, nie trzeba tłumaczyć nawzajem podstaw, języka którym operujemy, nic. Jakby się kogoś znało "od zawsze" – to takie popularne powiedzonko. Czysta radość z obcowania z kimś tak tobie bliskim, podobnym, a jednocześnie świeżość, bo jeszcze chwilę temu się tego kogoś nie znało. Na filmach zdarza się to w miarę często, w realnym życiu dość rzadko, ale w płytach? No więc wysłuchałem całości z zapartym tchem, pogrążony w oparach totalnej abstrakcji (track po tracku zastanawiałem się – ej kurwa, co się dzieje w ogóle?) i kiedy płyta się skończyła, włączyłem ją ponownie. A kiedy znowu się skończyła, odetchnąłem głęboko i stwierdziłem, że uczestniczę w jakimś zakrzywieniu czasoprzestrzeni. Czyżby ktoś w innym wymiarze zrobił syntezę moich wyobrażeń o zajebistej muzyce i sklecił taką płytę, złożoną z takich utworów, gdzie każda sekunda według moich kryteriów wypełniona jest samą treścią, tylko treścią i wyłącznie treścią, po prostu pęka w szwach od pierwiastków, które dla mnie decydują o geniuszu w formule piosenkowej? W każdym razie sprawa nadaje się do "strefy 11" – z czymś podobnym spotkałem się tylko w przypadku Secaucus, ale na wyraźnie mniejszą skalę.

I tak przez około miesiąc chodziłem po mieście z tymi dwoma płytkami w discmanie, na zmianę. Na każdy WF (notabene zajebisty – pozdro Wally) musiałem jeździć komunikacją miejską w chuj daleko ze Służewa na Pragę – i za każdym razem słuchałem 12 Rods. Każdy kurs autobusem na Krakowskie Przedmieścia na zajęcia – znów 12 Rods. W domu – jak nie reckowałem czegoś, to oczywiście 12 Rods. Nie mogłem się tymi wałkami nasycić. Chciałem więcej i więcej, jeszcze raz i jeszcze raz. Nauczyłem się ich na pamięć. Poznałem wszystkie ich niuanse. Potrafiłem z pamięci odtworzyć linię basu w każdym z nich, każdą zagrywkę gitki w tle, każde wejście klawiszowych teł, każdy drobiazg ekspresyjny w głosie wokalisty, o słowach nie wspominając. Nie ma drugiego zespołu, który miałby w swojej dyskografii tyle MOMENTÓW muzycznych, które wywołują we mnie rozkosz. O każdym tracku mógłbym pisać eseje, opisywać sekunda po sekundzie jak lewituję słuchając tego.

Oczywiście na gorąco podzieliłem się tym wszystkim z MZ, który może nie trafił z Rods aż na skraj religijnego uniesienia jak ja, ale też strasznie go rozpierdalały te nagrania. Właśnie jakoś na początku 2002 roku wykiełkowała idea wielkiego podsumowania lat 90-tych w Porcys, do realizacji za parę lat, po gruntownych przygotowaniach. Tak, wiem, w tym miejscu śmiech przez łzy, że ostatecznie wrzucamy ją 10 lat później – ale to właśnie specyfika (braku) zdyscyplinowania redakcji Porcys + lepiej późno niż wcale + dziś wiemy "trochę" więcej o muzyce, zwłaszcza spoza rocka i tzw. muzyki alternatywnej. W każdym bądź razie stwierdziliśmy, że tak wybitny i zarazem mało znany/zapomniany zespół jak 12 Rods może być jedną z czołowych atrakcji/niespodzianek naszej listy 90s – więc nie możemy nic na jego temat publikować, a co więcej, należałoby wdrożyć jakąś klauzulę *milczenia* wśród wtajemniczonych w temat redaktorów serwisu.

W ten sposób rozpoczęła się legendarna paranoja porcysowa, "Porcys' best kept secret" i tak dalej. Część redakcji na pewnym etapie została wciągnięta w tę konspirę. Jakoś w 2007 roku skumałem że nasz obecny rednacz Wojtek jest RÓWNIE WIELKIM fanatykiem 12 Rods, co ja (serio, razem tworzymy być może duet dwóch największych psychofanów tego zespołu na świecie). O MZ już wspomniałem, Patryk mówił kiedyś, że Split... będzie miał na swojej liście wyżej od Loveless (w top 5 czy coś), a Koniu też się zajawia i nawet przedwczoraj wspominał mi o aktualnym projekcie Olcotta. Wybaczcie, jeśli kogoś pominąłem, ale nie gadałem o tym ze zbyt wieloma osobami... No więc od lat były porozumiewawcze spojrzenia "przy obcych", mówienie na ucho że "słuchałem wczoraj wiesz czego" i inne elementy regularnej sekty – wszystko po to, żeby dochować tajemnicy aż do publikacji listy 90s. Oczywiście, ludożerka ma internet i sobie może znaleźć tam co chce kiedy chce, więc to nie o to chodzi, że to jest jakaś wiedza tajemna, niedostępna. Zresztą podejrzewam, że sporo naszych czytelników z pewnością kojarzy, zna, może nawet bardzo lubi ten zespół. Ale chodzi o to, że stężenie doznawania przy 12 Rods wśród paru osób w Porcys jest tak ogromne, że gdyby nie planowana lista 90s, to nawijalibyśmy o nich prawie codziennie. Czytelnicy uważają pewnie Je Suis France, Toro Y Moi czy Dam-Funka za "porcysowych" wykonawców – bo kojarzą z naszym hajpem. No więc gdyby nie konspira w związku z listą 90s, to za takich wykonawców od 10 lat byliby pewnie uważani właśnie między innymi 12 Rods. Okej, dosyć emo-bełkotu – teraz parę słów konkretu wprowadzającego w temat merytorycznie... Liderem, wokalistą, gitarzystą i autorem piosenek 12 Rods był zawsze Ryan Olcott, łysy gość w okularkach obdarzony nadludzkim talentem do układania niezwykle rasowych motywów – riffów, hooków, pobocznych melodyjek – i harmonizowania ich z kunsztem i zaskoczką niespotykanymi w świecie indie US. To pierwszy z wielkich sekretów zespołu – wrażenie jakby się słyszało jakąś absolutną klasykę pop-rocka, która nigdzie nie zafunkcjonowała. A to po prostu nasz Ryan, niepozorny gość z Minnesoty, ma taki dar do linii melodycznych. No i zmiany akordów lekką ręką zaprzęgające do jego potrzeb czy to Briana Wilsona, czy Paddy McAloona. W tekstach sportretował burzę hormonów okresu dorastania od najmroczniejszej, dramatycznej, schizofrenicznej strony i nadał tym wątkom głębię, na jaką nie natknąłem się nigdzie indziej. Przykładowo tematy podejmowane przez Weezer są przy chorych projekcjach Olcotta niczym literacka warstwa standardów disco-polo. W sensie: i jedni, i drudzy śpiewają o szukaniu własnej tożsamości i tęsknocie za ładnymi dziewczynami w okresie liceum, ale przepaść ciężaru gatunkowego jest zbyt wielka, żebym w ogóle zaczął to porównywać.

I wreszcie niepowtarzalny śpiew Ryana. Spotkałem się z opiniami, że jego mechaniczny, zimny, metaliczny, wysoki rejestrem, jednostajny, jakby robotyczny (efekt "zwolnionej taśmy") głos przeszkadza niektórym w odbiorze tej muzyki. Szatow żalił mi się kiedyś, że 12 Rods mają zajebiste numery, ale nie może przeskoczyć tego indie-Ozzy-Osborne'a. Ja nie tylko, że samego Ozzy'ego wokal akurat lubię, to jeszcze uważam, że bez tego wokalu nie byłoby zjawiska 12 Rods. Nikt lepiej nie zinterpretowałby tych songów. Ryan Olcott wyraża swoim egzaltowanym, ale opanowanym, sfrustrowanym, ale pełnym paranoicznego entuzjazmu, raz podirytowanym, a za moment już pełnym młodzieńczej słodyczy wokalem wszystko to, o czym śpiewa. To jeden z moich ulubionych wokalistów – jego spektrum ekspresyjne jest perfekcyjnie kompatybilne z poszczególnymi piosenkami, a jednocześnie nie spotkałem innego gościa, który tak bossowsko by wył i po chwili niemalże cedził kolejne słowa w akcie krańcowego wkurwu. 12 Rods są przez tego gościa cholernie dziwacznym bandem z cyklu "alternatywni licealiści z gitarami, melancholijnie śpiewający o laskach". Wiecie, teoretycznie chwilami jest w tym jakiś przelot typu kalifornijskie power-teen-popowe bandy, ale po pierwsze kompozycyjnie kolesie odlatują w kosmos i sięgają poziomu niedostępnego jakimśtam highschoolowym kapelkom z cyklu seriale dla nastolatków, po drugie kolo ma głos jak nikt inny w całym pop-rocku, a po trzecie ma takie teksty. Not your everyday Fountains Of Wayne, then.

Ale nie tylko przez niego. Rodzony brat Ryana, niejaki Evan (podpisujący się jako Ev, swoją drogą przed laty organizator listy mailingowej MBV – od razu "+50 do charyzmy"), to długowłosy (również okularnik) mistrz aranżacji i produkcji, klawiszowiec i gitarzysta. Dzięki niemu rockowe petardy, sweepery i ballady Ryana nabierają trójwymiarowego blasku, pozłacane całym arsenałem pogłosów, klawiszowych padów i leadów, efektów... Nigdy nie nudzę się słuchając po raz tysięczny piosenki Rods, bo zawsze odkrywam w tle jakiś detal ręki Eva. Jego fuzja sztuczek shoegaze'owych (np. wibrujące pady keyboarda imitujące tremolo Shieldsa), tradycyjnego power-popowego wykopu i analogowych ornamentów "z ręki" tworzy tkankę tak gęstą i jędrną, że każde miejsce pasma jest zajęte i powstaje MONOLIT.

Last but not least, do roku 1999 w 12 Rods grał jeden z najlepszych bębniarzy w historii rocka ":)" Trzeci okularnik w składzie, Christopher McGuire – nie ma żartów. Można Gay? i Split... słuchać tylko pod kątem jego perkusji, a i tak jest masakra. Nie wiem o co z nim chodzi, to jest jedna z wybitnych osobowości na tym instrumencie w dziejach, koleś który napierdala w pełnym amoku, a piekielnie inteligentnie, dodaje zawsze dokładnie tyle, ile potrzeba w dramaturgii, on ŻYJE kawałkiem który gra, on wyciska maksimum z każdej partii, ale nigdy nie przesadza dla popisów – wszystko zawsze podporządkowane narracji. O jego występach live chodziły legendy, był wziętym sidemanem w US indie i w Japonii, a teraz ponoć prowadzi szkołę bębniarską... Ale tego, co on grał, nie da się nauczyć. To jest jakiś dar z kosmosu.

I teraz o co w ogóle chodzi, że TAKICH 3 kolesi poznało się gdzieś w dupie w stanie Ohio, potem przenieśli się do Minneapolis i zostali darlings raczkującego Pitchforka etc etc etc. Serio, to jest tak niewiarygodne.

I jeszcze ten element niedopowiedzenia, braku, klasyczny WAKAT na pozycji basisty w tej kapeli. Na płytach bas obsługiwał, jeśli dobrze pamiętam, sam Ryan. A na koncertach wspomagali ich różni sajdmeni. I ciągle była rotacja, jakby nie mogli się nauczyć tego materiału na dobre...W sumie nic dziwnego, bo te kawałki są tak popierdolone konstrukcyjnie... W pizdę jakichś mostków, dochodzących części, zakrętów harmonicznych, grania tego samego basu pod inne akordy, tych samych akordów pod inny bas, tych akordów innych sam akordy pod i tych innych samych pod akordów itd itp idt ipt...

A stylistycznie powstała ze spotkania tych pojebusów jakaś alchemiczna mieszanka – numery o gwałtowności new wave, przestrzeni dream-popu, pierdolnięciu hard rocka, liryzmie barokowego popu, groovie białasowskiego funku i melodyjności komercyjnych gitarowych hitów. Ale to nie jest żaden zlepek, tylko jakieś inne, organiczne formy życia. W sensie – jak się zna tę kapelę, to potem szereg rzeczy kojarzy się właśnie z nią i ni chuja, nie wyjdziesz poza tę analogię – tak charakterystyczni są 12 Rods. Ileż sytuacji było przez tych 10 lat, kiedy musieliśmy się ugryźć w język i nie mogliśmy wspomnieć, że "Najważniejszy Dzień" Much to czyste 12 Rods, że Diogenes Club co chwila przywołuje ballady Olcottów, że ostatnio Friendly Fires mają przebłyski podobnego grania...

Na blisko 40-minutowe Gay? składa się sześć indeksów. Pierwsze dwa – "Red" i "Make-Out Music" – są w kręgach fanowskich uważane za niepodważalne klasyki zespołu, pewnie dlatego, że oba zostały (w nowych, wypolerowanych wersjach) umieszczone też na Split. W shoegaze'ującej psychozie "Red" oparta w większości na jednej nucie (!) melodia zwrotki prowadzi do eksplozji refrenu, zwieńczonej waniliową puentą słów "the only one who knows". "Make-Out Music" to jakby surowy, posiniaczony soundowo, lo-fi'owy, cudowny wariant takiej wszech-pieśni z fabułki dla nastolatków o loserze, którego biją w szkole i który ma tak ogromną chęć przypierdolić w ryja swoim prześladowcom, że zaczyna sobie to wyobrażać. Rzucanym na lewo i prawo, kultowym panczom nie ma tu końca, mógłbym w mordę jeża zarecytować linijkę po linijce, włączywszy sławne "na nanny boo boo, nanny nanny boo boo". Ale to tylko marzenia ("sweet, sweet gift I've never had"). Rzeczywistość jest inna, szara i wyblakła. W barowej balladzie "Gaymo" bohater siedzi sam w pokoju i przeżywa towarzyskie rozterki na skradzionym hooku z "A Groovy Kind Of Love" Phila Collinsa ("when I look at you..."), aż po rozdzierającym, brzydkim solo gitary dochodzi do konkluzji "everybody's cool except for me", podanej w boleśnie pięknym dwugłosie. Wtem znów odpływa w sen.

Następują dwa bodaj najznamienitsze, najpieczołowiciej naszkicowane nagrania w katalogu bandu, "Mexico" i "Friend". "Mexico", bezceremonialnie okalany egzotycznymi bębenkami, jedną nogą jest jakby najlepszym utworem w dyskografii The Police (stylem pasuje do Ghost lub Synchronicity), drugą niewytłumaczalnym manifestem quasi-polifonicznego popu wyrażonym w prowadzeniu osobnych tematów basu i wokalu, których melanż zawstydza 95% zachodnich grup sięgających po afro-beat, wreszcie trzecią – studium kompozycyjnego szaleństwa, polegającym na niespotykanym chyba nigdzie indziej patencie harmonicznego "skoku w tył" do akordu wyższego o półton, niż akord bazowy całego obiegu, po czym na zniwelowaniu tej różnicy dzięki nieśmiertelnej zmianie trybu – i kółeczko zaczyna się od nowa. Wypreparowanie narracji sekcji osiąga szczytowanie na wysokości "Friend". Ni to dream-pop, ni ujazzowione, depresyjne The Cure, ni post-Beach-Boysowski lament. Jak to ujął niedawno MZ: "ależ sekcja tam snuje opowieść, właśnie magicznie, że ma się wrażenie, że coś opowiada, a nie wygrywa motywy". Owszem, praca rytmu i sound gitary kojarzą się z Wish. Ale też mało w życiu słyszałem takich chwil w muzyce jak finał "Friend", gdzie przypadkiem wkradło się coś ze świętej sfery "Surf's Up". Olcott wyje niczym zaprogramowany przez Briana Wilsona: "I'm great / I'm strong / But I've only got one chance to be your frieeeend" (skoki po skali, ja PIERDYKAM!), aż w outro (od 4:36) chórki i dialogujący z nimi bas w paru sekundach streszczają całe olśnienie i przerażenie egzystencją, przybijając pionę z Dark Side Of The Moon. Epicki, pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji niczym rajd po zawijanych obwodnicach futurystycznego miasta closer "Revolute" to popis instrumentalny całej trójki, jakby nagle odnaleźli w sobie wewnętrzną formację Rush (niestrudzone bębnienie McGuire'a miażdży). Ev gasi świeczkę dwoma katedralnymi akordami organów. O, zgasła.

"Także tak, panie Eugeniuszu": Bliss, nieoficjalna kaseta z 1993 = moja setka 90s; Gay? EP z 1996 = moja 10-ka 90s; Split Personalities, LP z 1998 = moja 5-ka 90s. Potem Separation Anxieties LP z 2000, ponoć ich sellout, produkcja Todda Rundgrena, naciski wytwórni na komercyjność – ja nie wiem o co chodzi, jest tu nawet kawałek z Bliss w nowej wersji – zajebista, przejrzyście wyprodukowana, wzruszająca pop-rockowa płyta, moja 100-ka 00s. I jeszcze Lost Time LP z 2002, ich pożegnalny album, nagrany własnymi środkami i wydany własnym sumptem, powrót do korzeni niby – ja tam nie wiem, dla mnie kolejna zajebista płyta 12 Rods, moja 100-ka 00s. Potem Ryan miał inne projekty – słuchałem kiedyś Mystery Palace, mistrzowskie granie jak zawsze. Chciałbym go kiedyś spotkać, ale z drugiej strony wiem, że nie miałbym mu nic do powiedzenia, bo nie da się inaczej, niż w postaci takiego wy(z)wodu jak ten powyżej. Chciałbym też, żeby kiedyś się ta grupa reaktywowała i zagrała w Europie... 10 lat kryłem się z moim ulubionym zespołem życia jak pojebany, ale teraz jestem już na ostatniej prostej do normalności, pozdrawiam.
(Porcys, 2012)

Skład tego zespołu z Minneapolis, który półtora dekady temu miał swoje pięć minut internetowej sławy, a potem został prawie całkowicie zapomniany, to największy dream-team lat 90. Niewytłumaczalnym zbiegiem okoliczności spotkali się w nim trzej niesamowicie utalentowani gracze, każdy dbający o inny element układanki. Genialny wokalista, gitarzysta i autor piosenek Ryan Olcott, jego brat Ev w roli wizjonerskiego aranżera i klawiszowca oraz jeden z najznakomitszych bębniarzy w historii rocka, Christopher McGuire. Jeszcze bardziej szokuje mnie to, że panowie z tych składników upichcili najlepsze z możliwych dań, które trudno jednoznacznie wpisać na którejkolwiek ze stron menu. Dream-pop, art-rock, nowa fala, indie – to tylko puste hasła, które w obliczu bezprecedensowego idiomu 12 Rods i tak muszą skapitulować. Ich oficjalny debiut "Gay?" to mini-album złożony z sześciu tracków, ale trwający prawie 40 minut. Dla wielu barwa głosu i maniera wokalna Ryana będą nie do zniesienia, innych odrzuci lo-fi'owa jakość nagrań... Ale jak głosi porzekadło – to co dla wszystkich, jest w sumie dla nikogo. 12 Rods są na pewno dla mnie i w zupełności mi to wystarcza.
(T-Mobile Music, 2012)

Split Personalities (1998)

To jedyna grupa, którą odbieram w stu procentach instynktownie, niby przez skórę, bez potrzeby dostrajania się do jakiejś obcej, acz frapującej częstotliwości. Tak jak dziesięć lat temu od razu wyczułem, że panowie okularnicy mówią moim językiem, tak samo mimo ogromnego poszerzenia wiedzy o muzyce czuję dziś i tak samo będę czuł za kolejną dekadę. W 12 Rods nie tyle każdy detal mi się podoba, co każdy z nich uważam za swój, bliski, zaufany – więc nawet nie zachodzi u mnie proces analitycznej weryfikacji, czy mi się podoba, czy nie. Po prostu to wiem. "Split Personalities" to świetny kandydat na początek przygody z 12 Rods – longplay treściwy, przejrzyście wyprodukowany, znacznie bardziej dynamiczny, przebojowy i spazmatyczny od epki "Gay?" czy późniejszych wydawnictw braci Olcott. Polecam!
(T-Mobile Music, 2012)

A Very Special Christmas: mini-przewodnik po dyskografii 12 Rods track-by-track


Po naszym ubiegłorocznym podsumowaniu lat 90-tych, w którym płyty zespołu z Minneapolis uplasowały się w pierwszej 50-ce i pierwszej dyszce, odgrażaliśmy się, że do twórczości wybranych wykonawców z tamtej dekady będziemy powracać przy okazji rozmaitych artykułów i rankingów. Jak to zwykle bywa, rzeczywistość brutalnie zweryfikowała nasz zapał. Spróbuję jednak wskrzesić pierwotną ideę. A koniec 2013 to wspaniała okazja do przybliżenia dorobku bandu, który debiutował 20 lat temu. Uznałem, że zamiast opowiadania dziejów 12 Rods ze wszystkimi zakrętami (a było ich sporo, bo los ich nie oszczędzał), lepiej pochylić się nad wszystkimi utworami, jakie panowie opublikowali oficjalnie. Celowo pominąłem więc (notabene obfitującą w doskonałe strzały) serię Unreleased zbierającą demówki, nierzadko zarejestrowane przez samego Ryana Olcotta, który był muzycznym mózgiem zespołu. Uważam, że nawet abstrahując od prywatnych preferencji, mało było w ostatnich dwóch dekadach wykonawców, którzy zasługują na taki guide. Te nagrania prezentują bowiem niesamowicie szerokie spektrum inspiracji, pomysłów i konwencji, które grupa tłumaczyła na własny, niepodrabialny styl. Mam nadzieję, że te skromne okrzyki podziwu (starałem się nie przekraczać formatu dwóch-trzech zdań na track) będą przekonującym argumentem na rzecz tego, że – jak to ujął przed laty mój ukochany rockowy krytyk – "12 Rods są nowatorscy, nie siląc się przy tym na eksperymentowanie". Jak to możliwe? Zapraszam do lektury.


Bliss (1993, white label)
Warto mieć świadomość, że to demo, które wprawdzie zdradza ogromny potencjał i nawet dostarcza paru niezapomnianych, wzruszających momentów w dyskografii bandu, ale od strony technicznej – zarówno wykonawczej, jak i brzmieniowej – według powszechnie przyjętych standardów "niedomaga". Gdy jednak przymkniemy na to oko, lekki soundowy brud zżerający te tracki wyda nam się urokliwy.

"Stella"
Opener, który nie ma początku – startuje jak wyedytowany fragment jamu/próby. Dodajmy, próby odbywającej się o 3 w nocy w kanciapie na przedmieściach. Post-punkowy mrok i dystopijna szarość powoli zostają przełamane nostalgiczną nutą, by eksplodować w refrenie antycypującym wybryki takiego "Chromatically Declining Me". Lord Vader wśród szlagierów kapeli.

"Repeat"
Rozmyta soundowo, lekko niedopieczona (partie gitar) i przez to chyba cholernie wzruszająca wersja jednego z kluczowych tracków Ryana, łączącego zadumaną, mglistą zwrotkę z cyklu "boję się pamiętać" oraz błagalny, szczery jak serce-na-talerzu refren.

"Choke"
Wspominany wpływ "alternatywnego heavy metalu" (lol) Jane's Addiction – włącznie ze ździebko funkującą sekcją i, rzecz jasna, zbzikowanym rykiem wokalisty – objawia się u wczesnych Rods w takich momentach właśnie.

"When Comes Sunday"
Skojarzenie z formacją Perry'ego Farrella pozostaje, wciąż nie tylko ze względu na timbre i ekspresję R.O., ale i nieco progresywną kompozycję. Co zaskakujące, główny, ostinatowy riff zapowiada niejako "Serial Thrilla" The Prodigy (pozostając w kręgu lat analogii z 90-tych).

"Day By Day"
Popisy McGuire'a za zestawem bębniarskim nieuchronnie przekierowują do krainy prog-rocka, tyle że to kraina prog-rocka bez solówek (o ile za jedną wielką solówkę nie uznać tego co Chris wyczynia "na pałeczkach"). Aha, w refrenie zawsze słyszę "L.A. Woman" Doorsów.

"I Am Faster"
W porównaniu do wygładzonej i przede wszystkim bardziej osadzonej, ułożonej rytmicznie wersji ze Split, to demo trzęsie się jak galareta, co naturalnie zapewnia piekielnie pokomplikowany bit McGuire'a. On kradnie show, przesłaniając równie cudne, co wampiryczne melodie Ryana.

"Come Down On Me"
Ewidentny prototyp "Friend" – ten sam lekko wachnięty groove, przestrzenne arpeggio gitary i dość dramatyczne zakręty narracji. Ale na tym etapie kiedy trzeba było huknąć ostrym przesterem, panowie się tego zupełnie nie bali. Stąd skoki dynamiki rodem z shoegaze/indie – cóż, jesteśmy w domu.

"Megabright"
Nigdy nie sądziłem, że to zauważę, ale stało się – intro, midtro etc. brzmią trochę jak Voo Voo z połowy lat 90-tych (ta piszczałka wobec tego plemiennego bitu...). Zamiłowanie Olcottów do krystalicznie przejrzystego soundu gitki i jazzopodobnych zmian akordów rodzi się tu w bólach.

"Tell a Lie"
Te błogie chmurki cieniutkiej gitarowej magmy wykręcone przez Evana dosłownie łaskoczą ucho. Christopher stara się jak może, ale tym razem nie odwróci uwagi swoim ponownie diabelsko finezyjnym bitem od zatroskanej opowieści Ryana (polecam ściskający gardło "tytułowy" mostek od 3:31).

"Mr. Whipple"
Nie wiem czy kojarzycie, ale w latach 90-tych była taka kategoria w muzyce rockowej jak "żart muzyczny", który na przykład ówcześni recenzenci "Tylko Rocka" zawsze umieli wskazać i odpowiednio skomentować. Przaśne ska z dęciakami i wieśniacką metalową wstawką? Śmieszne, co?

"Bliss"
Wkrada się mały deficyt riffów – zaczynamy od powtórki z "When Comes Sunday", później obcujemy z jazdą typu "art hard", która raz jeszcze zdradza inspirację grupami z pogranicza jakiegoś Living Colour.

"Rainman"
No dobra, Jane's Addiction po raz trzeci – ten hipnotyczny (mistrzowski zresztą) basik i sposób jego ogrania przywołują na myśl coś z Nothing's Shocking albo Ritual de lo Habitual (nie jestem pewien, dawno nie wracałem). Idealna improwizacja na koniec próby. Idziemy do domu.


Gay? (1996, V2)
EP-ka roboczo zatytułowana "A Very Special Christmas", wydana wpierw własnym sumptem, a następnie po podpisaniu kontraktu "wznowiona" w labelu V2.

"Red"
Niczym maszyna budząca się nieoczekiwanie do życia gdzieś na radioaktywnie skażonych terenach – tak rusza ta ociężała, toporna lokomotywa. Ryan śpiewa z początku tylko jedną nutę tym swoim pozornie beznamiętnym głosem robota. Ev maluje tło z pomocą shoegaze'owych kibordów. Potęga.

"Make-Out Music"
Legendarna historyjka o godnych pożałowania latach młodzieńczych, naznaczonych regularnym wpierdolem od "school bullies", przepuszczona przez analogowy, zadymiony filtr dźwiękowy, który być może dodaje tym scenkom +10 punktów do wiarygodności. Dyskusja akademicka, która wersja lepsza – ta przykurzona potem i łzami, czy późniejsza, sterylna, oczyszczona i przez to czytelniejsza stricte muzycznie.

"Gaymo"
Że się powtórzę – momentalnie przed oczyma staje widok okna oblanego rzęsistym deszczem, wyrażającym za pomocą środków filmowych stan emocjonalny bohatera. "Everybody's cool except for me". Chris nie trafia czasem w werbel, bo jemu się w takich lamusowskich balladach NUDZIŁO.

"Mexico"
Opowiadał w jakimś wywiadzie Ryan, że jako początkujący, nieopierzony songwriter był nadmiernie wręcz ambitny – próbował permanentnie przeskoczyć samego siebie ("outwrite myself", się wyraził). I że z perspektywy czasu sądzi, że był jednak na takie harce za młody. Otóż może odniosę się do tej myśli: drogi Ryanie, NIE, nie byłeś za młody; byłeś i jesteś geniuszem, robiąc z akordami rzeczy, których do dziś nie jestem w stanie zaakceptować – że ktoś na nie wpadł. Ale Chris i Evan też mają tu swoich kilka groszy absolutu – pierwszy inkrustując tradycyjnie popieprzony bit latynoskimi bębenkami, a drugi od 3:24 przy instrumentalnym zawieszeniu, które na parę sekund autentycznie zatrzymało bieg ŚWIATA ZIEMI.

"Friend"
Rzeczy doskonałe można rozkładać na czynniki pierwsze, ale... czy trzeba? Rozpływanie się nad tym co mówi do mnie sekcja rytmiczna we "Friend", załamywanie rąk nad przeplatającymi się, łagodnymi jak puch partiami gitar, wreszcie studiowanie relacji skoków melodycznych do harmonizacji – spoko. Polecam. Ale po milionie przesłuchań na dziś najbardziej rozpierdala mnie, że na płycie zatytułowanej tak i nie inaczej pada mój ulubiony misheard ever czyli "yes, they're gay". Oczywiście chodziło o "yesterday" (Ryszard Rembiszewski). Cool? Jasne, niewątpliwie. Jedna z najwspanialszych piosenek w dziejach muzyki rozrywkowej? Bezapelacyjnie, do samego końca. Mojego lub jej.

"Revolute"
Wiadomo: masturbacja, onanizm, poprzewracało im się w głowach "od waljeenia kóóóniaaa?", ogólnie wszystko co najgorsze. Ale z drugiej strony znajdźcie mi niemal dziesięciominutowe kawałki które tak wymiatają, obracając się w stylistyce HARD ROCKA. Samego bębnienia (co McGuire tu odjebaaaał, odpieeeerdooolił taki syyyf...) mógłbym słuchać z wywieszonym jęzorem, a są jeszcze przecież bracia. "I nie chodzi mi tu o Braci Cugowskich".


Split Personalities (1998, V2)
Debiutancki longplay w barwach V2, wyprodukowany z ogromnym pietyzmem przez sam zespół. Początek nowego rozdziału w artystycznej drodze 12 Rods.

"Split Personality"
Zanim jeszcze wjedzie śpiew, w pierwszych kilku sekundach dzieje się tu więcej harmonicznie niż na jakichś indie-popierdółkach z zajebistymi tekstami. Tyle, że tu też są zajebiste teksty. Intrygują choćby seksualne aluzje w sposobie wymawiania słów przez Ryana ("666...", "chewing gum..."). Koniec z wykonawczą i produkcyjną niedbałością. Z miejsca nie ma wątpliwości, że trio jest zwarte i gotowe na podbicie Ameryki.

"Red"
Złośliwi rzekliby – o, nareszcie słychać o co im chodziło w aranżach. Przyłożyli się chłopcy do miksu, oj przyłożyli. Ev kiedyś się zwierzał, że z muzyki rockowej to on preferuje głównie granie gęste harmonicznie i gęste soundowo. Kompletnie nie dziwi to w kontekście takich numerów. Z kolei McGuire znów rozbija bank swoim bezlitosnym łojeniem. Co za pałker!

"I Am Faster"
Z nowinek to mamy tu: lepszy sound (to znaczy dopiero tu można mówić o jakimś świadomym rozplanowaniu pasm), zakończenie wzbogacone o jeszcze jedną zmianę w harmonii (na finalnym "wooohoooo...") i przede wszystkim klawiszowe promieniowanie przenikające przez betonowy refren. I zresztą sam ten akord klawisza w refrenie nadaje się na osobną pogawędkę.

"Chromatically Declining Me"
Jeden z najbardziej kreatywnych numerów z kręgu indie-community zahaczających o tematykę masturbacji, obok jakiegoś nie wiem, "All We Have" MK Ultra czy innego "Welcome to the Working Week" (yyy, powinniście znać wykonawcę). Highlightem jest zwłaszcza lawina akordów przesypujących się przez post-refren od słów "backwards voices...". Pozazdrościć, pogratulować.

"Part of 2"
W rankingu linijek które automatycznie wywołują u mnie nie-ironiczny uśmiech na twarzy, kiedy je znów słyszę, szczególnie wysoko umieściłbym "I've been lapped by my losing streak / And I'm going for the gold", ale to jak Ryan puentuje tę mądrość rykliwym RZYGIEM desperackiej frustracjo-nadziei ("yeeaaaaaaaaaaaaaah") wykracza poza rzeczową interpretację. To jest ten drobiazg, który wywołuje dreszcze swoją adekwatnością użytych środków wobec przekazywanej treści i zwyczajnie "robi" numer.

"The Stupidest Boy"
Mieliśmy z redaktorem Zagrobą chyba po 12 lat, kiedy oglądaliśmy na VHS jakąś historię piłkarskich MŚ. I w tym filmie dokumentalnym poświęcono osobny fragment Gary'emu Linekerowi, a pod efektowny montaż jego kapitalnych goli podłożono sugestywny soundtrack. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem zachwycającą sekwencję akordową, którą po raz drugi i jak dotąd ostatni napotkałem tylko w wykończeniu refrenu "Stupidest Boy" (od "...in tooooown" do rozwiązania). Ciekawostka: w tym joincie na żywo Ev jednocześnie grał na klawiszach, gitce i śpiewał. "Sie gra, sie ma", c'nie.

"I Wish You Were a Girl"
Ciążenie harmoniczne z "Alison" Slowdive nie jest tu "pieprzem do gówna", tylko fundamentem, na którym Ryan utkał niektóre spośród swoich najpiękniejszych melodii. "Cause I feel green, if you KNOW WHAT I MEAN" – co tu się stało na przykład? Dlaczego to "know what I mean" idzie chromatycznie, pod prąd? Dlaczego bas nie gra po prymach, tylko jakieś inne dźwięki? W idealnym świecie takie pop-rockowe brylanty winny okupować szczyty alternatywnych list przebojów.

"Lovewaves"
Trójdzielna bluesująca ballada do przytulania, ze "stojanem" organów na tylnym siedzeniu. Jedna z najczulszych impresji w katalogu Rods, do której słuchania Bono najprawdopodobniej musiałby zdjąć buty (true story – cytat z Bono o No Line on the Horizon, zestawiwszy z A Love Supreme). I te typowe dla nich patenty, że albo zostaje ta sama nuta basu pod różne akordy gitar, albo odwrotnie. Miód.

"Make-Out Music"
"I'm not scared". Który to mówi? Po czym wchodzi nowe "Make-Out Music" – po goleniu, prysznicu i perfumowaniu. Coś za coś – brzmi na pewno bliżej mainstreamowego rocka z MTV (mówię o 90s-owym MTV) niż lo-fi'owej magii. Brzmi może nawet trochę jak liryczna odsłona jakiejś formacji nu-rockowej z przełomu mileniów. Ale to chyba tylko dla tych, co "nie odróżniają Glenna Goulda od szkolnego organisty". Klasyk.

"Girl Sun"
Boże, te słodziutkie mini-klawiszki we wstępie, skąd Evan je wziął. Z jakiejś zabawki dla dzieci? So cute. Kulminacja płyty, która chyba najbardziej przekonująco łączy słodycz kompozycji z niepohamowanym lotem hymnicznych, stadionowych zaśpiewów. Nie zapominajmy, że facet który to ułożył, zanim zafascynował się punkiem i niezalem, płakał w dzieciństwie przy Carpenters. To jest jego zakamuflowany hołd, zatem.


Separation Anxieties (2000, V2)
Płyta wyprodukowana na Hawajach przez ulubieńca Olcottów, perfekcjonistę Todda Rundgrena, który – jak nie on – nie zmienił dużo w piosenkach i aranżacjach, a jedynie odrobinę poprawił gramatycznie (wtf) teksty. Zwrot w stronę miększej, cukierkowej stylistyki rozczarował McGuire'a, który odszedł w trakcie sesji.

"Kaboom"
Ich zdecydowanie najmocniejszy opener w sensie takiego skutecznego chwycenia słuchacza za zęby, znokautowania go jeszcze zanim padną pierwsze słowa. A te słowa też nokautują, bo raczej mało kto odważyłby się napocząć album zdaniem "Sex! It's a regular practice". Ale też mamy refren z basem tak giętkim i gumowym, że pamięta się go do końca życia. Miazga.

"What Has Happened?"
Tekst to jeden z wielu na Separation śladów bolesnego rozstania, które autor przeżył w okresie poprzedzającym powstawanie tego materiału. Podobno naprawdę owa laska odeszła do kolesia z bandu grającego trochę jak Korn. Paradoksem jest tylko wyśmiewanie "pretensjonalnej agresji", która niejednokrotnie przecież gościła w pieśniach Ryana. Inna sprawa, że jest pretensjonalność i jest pretensjonalność. A ostatnie zdanie ostatniej zwrotki też śmieszne. W ogóle czysto muzycznie "CO ZA NUMER!", chciałoby się wykrzyknąć.

"Astrogimp"
Te sample, o których zastosowaniu przez Rundgrena wspominali Olcottowie, to zdaje się że właśnie w tym przemykającym przez całe "Astrogimp" arpeggiatorze syntezatorowym się materializują. Poza tym to póki co konsekwentna kontynuacja linii masywnych sweeperów ze Split. "Jest dobrze", znaczy się.

"Radioaction"
Już od 0:00 mistrzostwo aranżacji na kilka osobnych temacików. Ryan w swoim żywiole z tym zaginaniem harmonii w zwrotce (ile tam się dzieje, niepojęte), ale przywołany do porządku w samą porę, by zdążyć na zwiewny, nieco tęskny refren. Powracają niezręczne podteksty typu "I wear a lot of protection".

"I Think I'm Flying"
W każdym odcinku Todd wyrywa jakiś fajowy sound klawiszy – tu akurat organo-piszczałki a la "Strawberry Fields Forever". Echo przetworzonego głosu Ryana musuje niczym tabletka we wrzątku. Piosenka o kłopotach z uzależnieniem narkotykowym, podająca to zagadnienie w niepokojąco błogim wydaniu.

"Your Secret's Safe With Me"
Tkliwy follow-up do "Lovewaves" – nawet kolega sam siebie cytuje w wersie "From my right, from my left, up above, down below". Wiecie o co chodzi – to jest wierny zapis tego wyjątkowego stanu, kiedy odkrywamy niezwykłą intymność i wzajemność z tym kimś. Kruche domknięcie "strony A".

"Marionette"
Deczko irytująca pozytywka w intro niespodziewanie toruje drogę klasycznemu power-popowi dla nastolatków w duchu Cheap Trick. Przyuważmy też serię siedmiu akordów w finale – trochę Coltrane circa "Giant Steps" się wkrada, noooo. A tuż po nich, na fade-oucie... Secaucus jak z kuriera wycięty. Serio, obadajcie.

"You Gotta Go"
Na wydawnictwie, które w zamyśle miało być uproszczoną, wygodniejszą wersją Split, drapieżność "You Gotta Go" może szokować. O ile jeszcze lejtmotyw odnosi się ledwie do obiecującej wtedy idei "nowoczesnego rocka" (czytaj: ze wstawkami elektronicznymi), to w zwrotkach Ryan już nie potrafił poskromić swoich tendencji do utrudniania podziałów rytmicznych.

"Everybody"
Z pewnością kojarzycie ten szablon sceny w amerykańskim romansie dla nastolatków – do końca filmu pozostało 10 minut, wiemy już że ona jednak chce z nim, a on pójdzie po rozum do głowy i przestanie unosić się dumą, bo cóż znaczy duma w obliczu wiecznej miłości... Zanim jednak nastąpi happy end, przyglądamy się zatroskanym, zamyślonym bohaterom jak spacerują samotnie po parku, pieką ciasto zerkając niecierpliwie na zegarek albo czytają książkę, co chwila podnosząc wzrok i uśmiechając się do siebie nerwowo. A w tle leci taka sentymentalna piosenka, która niejako odkupuje ich winy plastikowym liryzmem z torebki. Więc pod względem klimatu "Everybody" to jest właśnie ta piosenka, tyle że "ładniutka w chuj".

"Rock N' Roll Band"
Nie od dziś wiadomo, że chłopakom z rokendrolowych bandów wyrywanie przychodzi łatwiej niż, dajmy na to, korpo-nudziarzom. Ryan igra z tym stereotypem, ubierając przekomarzanie w hojne zmiany akordów, fundujące jedną z jego najurodziwszych ballad na modłę Beach Boys. Pod koniec pokusił się nawet o scharakteryzowanie stylistyki Rods: "future rock, modern rock, space rock, alternative rock, progressive rock... CONFUSING rock". Co za boss.

"Repeat"
Pod pedantycznym okiem Rundgrena nowy wariant "Repeat" zyskał (poza – banał – godną oprawą brzmieniową) chociażby zabójczo mięciutki riff gitary w prologu ("panowie, wy tam coś chcecie zagrać konkretnego, czy tak będziecie mędzić bez ładu i składu?"). Zmodulowne outro mogliby przedłużyć o kilka taktów – nie obraziłbym się.

"Glad That It’s Over"
Tymczasem o dziwo to właśnie ten numer, a nie "Everybody", trafił na soundtrack filmu Orange County. Starzy fani, stróże indie-moralności i generalnie wszelkiej maści alternatywne "męczydupy cierpiące na wielki ból dupy" – wszyscy oni nie wybaczyli tego faktu 12 Rods i przekreślili dorobek grupy. Ich strata. W konwencji epickich closerów Weezera toczy się ten naiwnie "ostry", high schoolowy rock.


Lost Time (2002, white label)
Pożegnalny krążek, który muzycy przygotowali zupełnie inaczej niż "Separation..." – sami, za własne pieniądze, bez presji i oczekiwań wytwórni.

"Universal Time"
I proszę – takiego otwieracza nigdy nie mieli. Delikatnie hipnotyczny, szumiący kolaż, jakiego nie powstydziłoby się Broken Social Scene na (wydanym tego samego dnia – CHECK IT OUT!) You Forgot It In People. Sprytne uśpienie czujności słuchacza, przyczajone wprowadzenie do jednego z ich piosenkowych arcydzieł.

"Fake Magic 8-ball"
Jeśli muzyka coś mówi, jeśli realnie coś nam opowiada, to sam początek "Fake Magic 8-ball" zdaje się mówić coś w rodzaju: "słuchaj, musimy pogadać o czymś ważnym, z tym że sprawa jest dość pogmatwana... a było to tak...". Zmysł narracyjny tych gamoni mnie przytłacza. "What is my problem? Don't cop me no attitude – I'm not in the mood", mruczy Ryan. Po czym (0:26) następuje coś tak "posranego" w edycji bębnów, że przewijaliśmy to z Wojtkiem milion razy, żeby załapać sens. Do końca nie będzie nudniej.

"24 Hours Ago"
Czas trochę pokrzyczeć i wrócić do shoegaze'owej ściany dźwięku z ery Gay?. Rozbrajają mnie te "pułapki" w które wpada przebieg harmoniczny na koniec obiegu refrenu ("keep on... keepin' on..."). Mimo, że moc tego wałka sugeruje rzeczy bliskie Swervedriver, trafia się też kontrolowany kicz przywołujący Separation w brydżu.

"One Thing Does Not Belong"
Obsesja na punkcie The Police, jaka towarzyszyła Olcottom przez całą karierę, wreszcie doszczętnie spełnia się tu w zwrotkach. Barwa gitki i motoryka sekcji naśladują Summersa, Sumnera i Copelanda aż za bardzo. Ale jak to jedzie! Sądzę, że z naszego podwórza to Crab Invasion na longplayu mogliby ustrzelić takie cuś.

"Boy In The Woods"
Dziwne nagranie – rozpoczyna się jak przerywnik, interludium, skit który zostanie wyciszony szybciej, niż go zapamiętamy. A tu figa – z pozornie nijakiej, repetycyjnej, uporczywej figury wypływa nie tylko łagodny, ciepły chorusik, ale też mostek odsyłający do Genesis z 70s (czyli pochód akordów z jednym dźwiękiem basu w podstawie). I bądź tu mądry.

"Summertime Vertigo"
Gigantyczne emocjonalne pierdolnięcie następujące po półminutowej uwerturze ma sobie niewielu równych w kategorii gigantycznego emocjonalnego pierdolnięcia. Ale to dopiero przystawka. Sól "Summertime Vertigo" stanowi bowiem rozkoszny refren, zderzający ze sobą czołowo dwa rozpędzone tiry wypełnione bańkami mydlanymi. Nie kantuję.

"Accidents Waiting To Happen"
Zamiłowanie do kontrastowania figlarnej rytmicznie zwrotki (wyczuwam wibracje D-Planu) i szerokiego, pełnopasmowego refrenu z nawarstwionymi przesterami gitar i piskliwymi syntezatorami – to właśnie ich domena. Dużo się dzieje, jazda bez trzymanki – to nie jest muzyka dla starych ludzi.

"Terrible Hands"
Ryan przypomina sobie o hardcore'owych korzeniach, o czasach kiedy był młody i słuchał na przykład Dead Kennedys. Ale spokojna głowa – gość ponownie wpuszcza nas w maliny. Wszak uzupełnia punkowy wygrzew zwrotki błękitnym, zapatrzonym w niebo refrenem bez słów. Balans zachowany.

"The Time Is Right (To Be Wrong)"
Tak jak i tutaj: chwacki, harcerski, dość prostacki jak na Olcotta refren równoważy o wiele bardziej wysmakowana zwrotka, skonstruowana z umiejętnie rozplanowanych septym. O deserze w postaci mostka nie wspominając. Choć przyznaję, że grubo ciosany tytułowy zaśpiew góruje nad całością.

"Lost/Found"
Czyżby te elektroniczne akcenty w podkładzie (zaloopowany bit nieodległy od demówek Maxa Tundry, ambientowe pejzaże nieobce Boards of Canada) zapowiadały IDM-owe wycieczki Ryana w jego późniejszych, solowych projektach? Intrygujący eksperyment, kto wie czy w tym kierunku nie poszliby 12 Rods, gdyby się nie rozpadli? Nie miałbym nic przeciwko.

"Telephone Holiday"
Znów chciałbym nawiązać do twórców Zenyatta Mondatta i wytknąć bezczelną (acz wierną) kopię, ale mam nawet bliższą paralelę – "Being a Girl" Mansun. Ta sama ucinana rytmika, łudząco podobny riff, skłonności progresywne i kulminacja z solidną dawką patosu. Co za metoda na zakończenie swojego ostatniego albumu.

Dziękując za uwagę, w ramach bonusu chciałbym dorzucić moje top 15 osobistych faworytów, gdyby komuś nie chciało się zgłębiać całego katalogu formacji...

1. Friend
2. Mexico
3. Stella
4. Girl Sun
5. Fake Magic 8-ball
6. Make Out Music (Gay?)
7. I Wish You Were A Girl
8. What Has Happened?
9. The Stupidest Boy
10. Kaboom
11. Repeat (Bliss)
12. One Thing Does Not Belong
13. Rock N' Roll Band
14. Chromatically Declining Me
15. Summertime Vertigo


...oraz dla garstki die-hardów – jeśli jeszcze nie widzieli – wkleić ten kuriozalnie wymiatający występ telewizyjny promujący głównie materiał z Separation, bez perkusisty, w składzie: Ryan, Ev i obsługujący bas William Shaw:

No, to tyle. Wesołych Świąt!

(Porcys, 2013)

* * *

Kilka akapitów po obejrzeniu Accidents Waiting to Happen. Dokument pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Na pewno twórcy dostali mało materiałów archiwalnych i musieli "szyć" z tego, co do dyspozycji. Wyszedł przekładaniec – chronologiczna rekonstrukcja dziejów grupy przeplatana fragmentami "reunionowego" występu po latach na deskach macierzystego First Avenue w Minneapolis (przez które notabeneprzewija się po kolei cały skład z różnych etapów). Powstał film dość hermetyczny, przypuszczalnie nudny dla "postronnych obserwatorów", raczej kierowany do die-hardów i osób mniej lub bardziej zaangażowanych w projekt. 

Takie skojarzenie – efekt finalny przypomina nieco nakręcone lepszym sprzętem Porcys: Początek – a więc coś pod ludzi, którzy kojarzą główny tok narracji, a ujawniane detale bywają "obiektywnie" nieistotne, na zasadzie że "Paweł Greczyn miał zakaz wstępu do sali informatycznej". Mam ponadto zastrzeżenia do selekcji wątków. Lekko skandaliczne wydaje mi się przemilczenie procesu powstawania Split Personalities. Zabrakło mi też biograficznych niuansów znanych choćby z wywiadów – typu sabotowanie koncertów przez zawistnych organizatorów ("o, to ci goście co ich Pitchfork lansuje").

Mimo to kilku rzeczy mogłem się dowiedzieć. Na przykład że zespół naprawdę działał przez chwilę w Ohio, zanim rozwinął skrzydła w Minnesocie. Albo że młodemu Ryanowi zdarzało się wyglądać jak wczesny Yorke circa Pablo Honey (farbowany blond, ciuchy). Ciekawą postacią wydaje się też McGuire, imho jeden z bębniarzy wszech czasów. Chwalony przez lokalnego recenzenta za "arena rock intensity", "rhythm changes" i "sharp drum sounds", na oko robi wrażenie stereotypowego "rockmana" a la Tommy Lee (ciemne okulary, sporo bluzgów). Ale dopiero gdy gra "Part of 2" to widać, jak jest poruszony spotkaniem na scenie po latach. 

Okoliczności odejścia McGuire'a są zresztą owiane małą tajemnicą, podobnie jak współpraca z Rundgrenem, któremu obaj bracia otwarcie zarzucają ściemę i niekompetencję warsztatową (!) podczas sesji Separation Anxieties. Chciałbym poznać stanowisko Todda, lecz zapewne ma ważniejsze sprawy na głowie. Z kolei rozstanie z V2 to typowy scenariusz rodem z brutalnej rzeczywistości fonograficznej. Aczkolwiek zastanawia mnie, czy panowie mają prawa do upubliczniania korespondencji korporacyjnej, nawet sprzed kilkunastu lat?

Co do footage'u live – zmontowano tego stanowczo za dużo, bo same wykony nie wnoszą zbyt wiele poza możliwością patrzenia, jak zespół... wykonuje. W sensie stricte muzycznym niezbyt się to klei – a już na pewno dla widza, który nie zna za dobrze studyjnych oryginałów. Wykonawczo wkrada się trochę amatorka – taki niby "slackerski" band jak Pavement na Openerze to przy tym jakiś Jamiroquai. No ale jeśli ktoś zna na pamięć każdą sekundę, to wyczuje w tym pewien urok – bo obcujemy z cholernie utalentowanymi i muzykalnymi kolesiami, którzy dzielnie zmagają się z materią warsztatową, artykulacyjną, intonacyjną. 

Poza dosłownie paroma komediowymi momentami (Ev oznajmiający, że nie chce mu się harować 23 godziny 15 minut na dobę dla 45 minut występu na scenie przed którą stoi 5 osób – albo trollersko zrealizowana wypowiedź pałkera Dave'a Kinga, praktycznie niesłyszalna na tle jakiegoś hałasu w klubie), Accidents raczej tchnie goryczą i rozczarowaniem, z lekką nutką melancholii. Na przykładzie Rods widać, jak ogromną rolę w życiu odgrywa przypadek. O tym mówi Ev (talent jest ważny, ale trzeba mieć szczęście) oraz Ryan pod koniec, w poruszającej spowiedzi w obecności reżysera. W połowie obrażony na cały świat dzieciak, a w połowie po prostu cholernie wrażliwy nerd, który poznał smak zarówno sukcesu, jak i porażki.

Film ma dwa piosenkowe zakończenia. Pierwsze nawet zabawne, bo to "Glad That It's Over" w wersji live – nie tylko symboliczne podsumowanie show (takie "uff..."), ale też zakamuflowana metafora, jakby te wszystkie szczere wypowiedzi do kamery pozwoliły im zrzucić z siebie pewien ciężar. Lecz dopiero na finał "coś się wyjaśnia". Chłopaki odgrywają przewrotnie nostalgiczne "Rock and Roll Band" – i wtedy nagle, przez pryzmat tekstu, mojego wiernego fanowstwa i wygórowanych oczekiwań, poczułem zalążki wzruszenia. Skumałem ten surrealizm, że taki film w ogóle powstał i że go oglądam.
(2017)

* * *

i jeszcze w formie post-scriptum – zestaw piosenek, które mniej lub bardziej wprost kojarzą mi się ze swoistym, osobnym, natychmiast rozpoznawalnym stylem kapeli Olcottów. kryteria doboru były różne – analogiczne progresje akordowe, zbliżona melodyka (w tym jeden quasi-plagiat), pokrewny klimat aranżu, wreszcie podobna barwa głosu i wokalna ekspresja... są tu starsi prekursorzy estetyki dopieszczonej przez 12 Rods; są też ich rówieśnicy i niepozorni kontynuatorzy. jak coś mi się jeszcze przypomni, to dorzucę. zresztą zachęcam do sugestii. (tego cudownego numeru Police akurat nie ma na Spoti, ale cover brzmi zaskakująco wiernie, więc uwzględniłem.)
(2017)